Artykuły

Wesoła Mogiła

"Zabobon czyli Krakowiacy i górale" w reż. Janusza Józefowicza w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Ruchu Muzycznym.

Czy znęcanie się nad najnowszym osiągnięciem Opery Narodowej - inscenizacją "Zabobonu czyli Krakowiaków i górali" - ma jeszcze rację bytu? Po spektaklu przejechali się, jak po łysej kobyle, wszyscy komentatorzy prasy codziennej i tygodniowej, jednomyślni jak nigdy. Obelgi były tak wściekłe, że obaj panowie Janusze - reżyser Józefowicz i dyrektor Pietkiewicz - powinni z miejsca popełnić seppuku (gdyby przyjąć mało skądinąd prawdopodobne założenie, że krytyka ich cokolwiek obchodzi). Niekiedy święte oburzenie niosło recenzentów nawet za daleko w ekstrapolacjach - gdy na przykład pytali grzmiąco, jakim czołem teatr operowy w ogóle śmiał angażować do realizacji klasycznego utworu specjalistę od rozrywki. A skąd miał brać inscenizatora? "Zabobon" to przecież dzieło lekkiego kalibru, konwencjonalna komedia śpiewano mówiona, mocno przysypana kurzem czasu. Fachowiec od widowisk rozrywkowych miał szansę ją ożywić - gdyby umiejętności rozbawiania publiczności szły u niego w parze ze smakiem i z pomyślunkiem, bądź gdyby ktoś umiał powstrzymać go w porę przed uruchomieniem najbardziej prostackich pomysłów.

Ani jeden, ani drugi warunek nie został spełniony, więc otrzymaliśmy spektakl zrealizowany z rozmachem na skalę imponującej maszynerii scenicznej Wielkiego - ale za to bezmyślny i, mówiąc bez ogródek, chamsko nonszalancki. Janusza Józefowicza nie interesowała w jakimkolwiek stopniu logika scenicznej opowieści ani interpretacyjna spójność. Elementy fabuły brał za pretekst do widowiskowej oprawy arii czy ansamblu - nieomal jak przy kręceniu wideoklipów. Nie przeszkadzało mu, że dziewczyna jak ze współczesnej rewii porusza się między figurami ubranymi w cepeliowate kostiumy. Że scenę przemierza zaprzężony do wozu autentyczny koń, a po chwili sunie tu na ruchomym chodniku imitacja wielkiej góry zrobiona z ordynarnej butaforki. Że cyrkowi kaskaderzy wykonują akrobacje na kopie sztucznego siana w nadnaturalnej wielkości stodole, a obok maszerują krokiem zawodowych modelek dziewczyny przyozdobione niczym tandetne stroiki dożynkowe. Nic do niczego nie musiało pasować, łączyć się ze sobą, trzymać stylu. Wystarczyło, że - jak w wesołym miasteczku - kręciło się wielkie młyńskie koło, z zapadni wyjeżdżały monumentalne konstrukcje, a w basenach symbolizujących Wisłę taplała się roznegliżowana ludność damska. Furda sens.

Z bezhołowiem inscenizacyjnym korespondowała także niestety mizeria wykonawcza. Moje amatorskie ucho, z pewną taką nieśmiałością zabierające głos w piśmie muzycznym, skwapliwie przytakuje wszystkim pochwałom, jakimi w recenzjach został obdarzony Łukasz Borowicz za delikatne i zniuansowane prowadzenie orkiestry. Szkoda tylko, że w co drugiej arii z ową świetnie brzmiącą orkiestrą rozpaczliwie mijał się w takcie solista. Że nikt nie zharmonizował głosów: mieliśmy partie wykonywane z pełną operową mocą (co zwykle daje efekt patetycznej sztuczności przy przejściu z dialogów wprost do muzyki) obok arietek śpiewanych bez forsowania głosu, jak piosenki. Moje amatorskie ucho z największą sympatią przyjmowało wokalistykę głównej pary lirycznej wieczoru: Stacha (Tomasz Kuk) i Basi (Justyna Reczeniedi); w tym ostatnim przypadku miłemu sopranowi towarzyszyła miła uroda i figura miło podkreślona wiślanym negliżem.

O ile wszakże od strony wokalnej bywało na scenie Wielkiego różnie, o tyle od strony aktorskiej było niestety jednoznacznie: mianowicie katastrofalnie. Tak haniebnej gry, jaką zaprezentowała Opera Narodowa, powstydziłby się teatr amatorski w każdym Kłaju. Oglądaliśmy cywili przerażonych samą koniecznością mówienia tekstu, nie wiedzących, co z sobą zrobić na scenie, kładących każdy potencjalny dowcip, każdą żywszą sytuację. Nawet teatralne samograje, jak wpadka (a przedtem zaloty) niewiernej żony, jak puszenie się najeźdźców górali i ich komiczny odwrót, jak popisowa dla jowialnego komika partia Miechodmucha - sztywno wybełkotane nie wywoływały nawet uśmiechu widowni. Zapewne Józefowiczowi nie starczyło czasu na ustawienie scen; wolno podejrzewać, że wydusiłby jaki taki komizm nawet z drewna. To jednak niczego nie usprawiedliwia. I proszę mi nie tłumaczyć, że to przecież śpiewacy, nie aktorzy. Żeby zobaczyć, jaki jest dziś wymagany poziom umiejętności aktorskich w operze, nie trzeba włączać Mezzo. Starczy wspomnienie paru udanych inscenizacji z naszych teatrów muzycznych. W Warszawie też, tylko chwilę temu.

*

Dobrze, dajmy już pokój. Ciszej nad tą Mogiłą (Mogiła, jakby się kto pytał, to miejsce akcji "Krakowiaków i górali", wtedy autentyczna podkrakowska wieś, dziś zabudowana Nową Hutą). Ważniejsze od znęcania się nad chałturą Janusza J., tudzież kondycją teatru Janusza P., zda się pytanie o szansę istnienia w żywym repertuarze współczesnej sceny wystawionej tu tak nieszczęśliwie pozycji. Wystawionej w stupięćdziesięciolecie śmierci kompozytora, więc w okolicznościach niejako wymuszonych kalendarzem. Czy doprawdy innych impulsów do reanimacji tego dzieła nie dałoby się znaleźć?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, zacząć może trzeba od decyzji, w jakiej dziedzinie życia scenicznego chciałoby się szukać dla niej szans? W operze? Czy może jednak w dramacie? Gdy utwór powstawał (1816), pytanie było bezprzedmiotowe: teatr wystawiał obok siebie spektakle muzyczne i stricte dramatyczne, zespół wykonawców był jeden do obu zadań. A gatunkowo dzieło ze swoją warstwą mówioną, co najmniej równoprawną z muzyczną, zasługiwało raczej na określenie śpiewogra niż prawdziwa opera. Jak wiadomo, dzieje polskiej sceny znają dwa tytuły zawierające człon... "czyli Krakowiacy i górale". Recenzowany tu "Zabobon" jest kontynuacją, powiedziałoby się dziś, sequelem "Cudu mniemanego". Oba utwory mają strukturę niemal identyczną. Tymczasem pierwszy z nich przynależy raczej do tradycji opery, a drugi (chronologicznie pierwszy) - dramatu. Czy dlatego, że w świecie muzycznym Karol Kurpiński, kompozytor "Zabobonu" cieszy się większą estymą niż kompozytor Cudu mniemanego Jan Stefani, a z kolei Wojciech Bogusławski to w historii teatru postać ważniejsza niż zasłużony lwowiak Jan Nepomucen Kamiński?

Rozstrzygnięcie: opera czy dramat, nie ma wyłącznie historycznego charakteru. Sam inscenizację "Zabobonu czyli Krakowiaków i górali" o niebo lepszą od omówionej wersji z Opery Narodowej, widziałem w teatrze dramatycznym. A ściślej w Dramatycznym m. st. Warszawy. Jerzy Dobrzański przepracował partyturę Kurpińskiego na skromną, kameralną orkiestrę, którą - umieszczoną w nieużywanym od dawna kanale - sam dyrygował. A śpiewali aktorzy. Niektórzy dysponujący świetnym, szkolonym głosem (Józef Nowak, Mirosława Krajewska), inni starający się im dorównać. Wszyscy dyskretnie i z klasą próbowali bawić się nietypową dla siebie konwencją naiwnego wodewilu: śpiewu, tańca, sielankowych dialogów. Przez co i staroświecką fabułkę, i konflikty, i same postacie niejako brali w nawias, trochę śmiejąc się z siebie samych, czasami się wzruszając (przy arii Basi zamkniętej za symboliczną kratą scena i widownia na chwilę - bez patosu - poważniała). Szli zatem w kierunku biegunowo przeciwnym, niż poszła inscenizacja Józefowicza. Tu postawiono na widowiskowość tandetną i wulgarną, pozostawiając wykonawców bez pomocy przy zmierzeniu się z anachronicznymi, stereotypowymi i poczciwymi zadaniami aktorskimi. Tam widowisko było skromne i dyskretne - a wysiłek skierowany został ku mądrej i sympatycznej żonglerce starą konwencją. Tak aktorską, jak muzyczną, choreograficzną, każdą. Czyż trzeba dodawać, który sposób dobrania się do stareńkiego dzieła Kurpińskiego/Kamińskiego był artystycznie celniejszy, mądrzejszy, wykonany z lepszym smakiem i klasą?

Jest tylko jedno ale... Inscenizacja "Zabobonu czyli Krakowiaków i górali" w warszawskim Teatrze Dramatycznym miała miejsce trzydzieści lat temu: jesienią 1977 roku. Od tego czasu nikt w dramacie już po ten utwór nie sięgał.

W ostatnich dekadach polski teatr śmiertelnie pogniewał się na wszystko, co choćby w pewnym stopniu trąciłoby starą sceniczną konwencjonalnością. Przestraszył się pohukiwań radykałów, którzy określeniami "ramota", "zakurzone próchno" i "muzeum" potrafili wywijać jak nie przymierzając kaskaderzy od Józefowicza widłami. Pociągnęło to za sobą eliminację z zasięgu wzroku gigantycznych połaci repertuaru. Znikła praktycznie cała dramatyczna sztuka oświeceniowa. Cały początek dziewiętnastego wieku, klasycyzm, preromantyzm i romantyzm z omawianym tu Zabobonem po drodze, cały Fredro, wszystkie krotochwile, farsy i komedie drugiej połowy dziewiętnastego wieku i początku dwudziestego. Jeśli ktoś przypadkiem powracał do tego repertuaru to zazwyczaj artyści minorum gentium, co jedynie pogłębiało niechęć. Klasyka polska bardzo się nam ostatnimi czasy skurczyła. Spatetyczniała i sponurzała; nie wywoła dziś ni krzty uśmiechu.

Czy stare poczciwe sztuki miały szansę przetrwać? W zakonserwowanej, zakurzonej oprawie z całą pewnością nie: niechęć młodej publiczności do "ramotek" miała i ma siłę tsunami. Aliści konwencje nie giną przecież - tylko ewoluują; staroświeckie sytuacyjne i fabularne schematy nieustannie wracają w nowych formach, nowych realiach, nowym języku. Cóż naturalniejszego niż poszukać w tekstach sprzed lat niespodziewanie aktualnych odpowiedników, podkręcić je przeróbką, groteską, pastiszem, karykaturą. Bawić się starym teatrem, oświetlać go z niespodziewanych stron, stawiać na głowie, balansować między kpiną i wzruszeniem. Tak się robi na świecie powszechnie; w krajach o wysokiej kulturze teatralnej zubożenie repertuaru jest o wiele mniejsze niż u nas. Ale też chęć uczestniczenia publiczności w podobnie wyrafinowanych uciechach jest tam znacznie większa, a giełda wyceniająca popularność nie nastawia się wyłącznie na błyski, sensacje i fajerwerki, intensywne acz krótkotrwałe.

U nas jest odwrotnie, więc i ze świecą szukać twórców, którzy by dojrzale, mądrze i inteligentnie - a niechby i obrazoburczo, i złośliwie! - chcieli i potrafili bawić się starą klasyczną konwencją, dostrzegać w niej i piękności, i okazję do żartów, i kunszt, i radość. Przez co nasz drogi teatr uboższy jest na własne życzenie o znaczną część należnego sobie majątku. Ale czy podobne samo-zubożenie nie dotyka także naszej drogiej opery? Jakoś nie słychać w niej o twórczym odnawianiu starego buffo, o mądrym, zdystansowanym żartowaniu z samej siebie, o uruchamianiu mechanizmów zwariowanej groteski. W repertuarach dominują monumentalne melodramaty muzyczne, albo inscenizacje sięgające do przedpotopowych środków scenicznych, albo eksperymenty reżyserów, którzy wpisują w klasyczne partytury treści z zupełnie innego porządku, i których wyobraźnia bywa, owszem, fascynująca, aliści rzadko posiłkuje się elementarnym choćby poczuciem humoru. Woli szokować na ponuro. Więc w końcu, kiedy przychodzi mus, kiedy wypada przypomnieć starą śpiewogrę niechby i z powodów rocznicowych, posyła się po fachowca od niewyszukanych rewii - ponieważ dalibóg nie ma gdzie wynająć mu konkurencji!

Nie wiem kto, dramat czy opera, pierwszy się opamięta. Ale nie pozostaje nam nic poza wiarą, że opamiętać się musi. Inaczej grób, Mogiła. Cóż z tego, że taka wesoła?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji