Artykuły

Michał Bajor: - Jestem z innej bajki

- Teatru mi nie żal. Tylko przeszkadzałbym, bo tam trzeba być karnym. Teatr rządzi się feudalnymi zasadami. Jest dyrektor, jest zespół i nawet jak są w nim gwiazdy, muszą się podporządkować. Ja stworzyłem swój własny teatr piosenki. To moja świadoma, egoistyczna decyzja - mówi MICHAŁ BAJOR, aktor i piosenkarz.

Tytuł ambasadora stolicy polskiej piosenki, który przyznała panu Rada Miasta Opola, wiąże się z obowiązkami, ale też ze specjalnymi przywilejami. Może pan się pokazywać na wszystkich miejskich imprezach i jeździć za darmo autobusami MZK. Zamierza pan korzystać z tych bonusów?

- Autobusami ostatni raz jeździłem wiele lat temu, jak byłem studentem szkoły teatralnej w Warszawie. Po Opolu staram się raczej chodzić, dla zdrowia. A jak mam gdzieś dalej pojechać, biorę taksówkę. Ale w imprezach niewykluczone, że będę brać udział. Z prezydentem Zembaczyńskim rozmawiałem już między innymi o ewentualnym występie we francuskim Grasse, mieście partnerskim dla Opola.

Czyli bardzo poważnie traktuje pan to ambasadorowanie?

- Tak, poważnie i jest mi łatwiej niż Kayah, która też taki tytuł ma. Ona jest w Warszawie i nie za bardzo może uczestniczyć w życiu naszego miasta w takim stopniu jak ja. Dla niej, jak sądzę, ten tytuł to wyróżnienie takie bardziej honorowe. A mnie jest łatwiej, bo jednak bardzo często tu bywam i w moim przypadku to promowanie stolicy polskiej piosenki może przynieść korzyści obu stronom.

Na koncercie, który dał pan w poniedziałek w teatrze Kochanowskiego, sala pękała w szwach. Nie wiem, czy tak jest w innych miastach...

- ... nie będę skromny, wszędzie jest tak samo.

A w mediach, na falach radiowych, gdzie muzyki jest najwięcej, piosenek Michała Bajora raczej nie słychać. Jak pan sobie tłumaczy ten fenomen?

- Teraz, w związku z wydaniem "Innej bajki", tak cicho nie jest, rozgłośnie niekomercyjne grają moje piosenki. Zawsze na okoliczność pojawienia się na rynku nowej płyty w takiej pigułce jestem obecny w mediach, a później przez rok, poza sporadycznymi udziałami w talk-show, rzeczywiście jest cisza. Ale mimo to są ludzie, którzy chcą mnie słuchać. I jest ich wcale niemało. Na koncerty moi rówieśnicy przyprowadzają już swoje dzieci, a nawet wnuki. I to jest miłe.

Ale nie widać pana ani w telewizji, ani na okładkach kolorowych pism. Nie korci pana, żeby tam trafić, na przykład wywołując jakiś skandal, albo przynajmniej wystąpić w "Tańcu z gwiazdami";?

- Gdybym się zgłosił, być może by mnie wzięli, bo... tańczę nieźle. Ściganie się w takich programach pozostawiam jednak młodszym ode mnie, bo to wymaga ogromnej kondycji. Dlatego, przyznaję, z niekłamanym podziwem patrzyłem na Krzysia Tyńca, mojego kolegę z roku, który nie dość, że zatańczył, to jeszcze wygrał. Udowodnił, że i w tak zwanym średnim wieku można osiągać sukcesy. Ja jednak konkursy mam już raczej za sobą. Jak byłem młodym chłopakiem, to mnie rajcowało, teraz wolę być jurorem. Taka pozycja bardziej by mi odpowiadała. Bardzo lubię Helenę Vondraczkową, ale w "Tańcu z gwiazdami" patrzyłem na nią z - no, nazwijmy to delikatnie - zdumieniem. Że jeszcze są jej potrzebne aż takie pieniądze i taka popularność. Czasami chęć ciągłego bycia na topie jest silniejsza od zdrowego rozsądku. I w tym przypadku chyba go trochę zabrakło.

To może jednak skandal. Piotr Rubik, który pisze piosenki także dla pana, zaczął nagrywać komerycjne oratoria i zbiera cięgi od krytyków muzycznych. A Dodę chwalą, nie za talent, ale za to, że potrafi się sprzedać.

- I najgorsze, że nie da się z tym polemizować. Pamiętam, jak swego czasu sławna piosenkarka napisała źle o którejś z młodszych koleżanek, a ta odpowiedziała jej, co zresztą zacytowały wszystkie tabloidy, że jak sama będzie miała klimakterium, to też pewnie zacznie krytykować młodsze koleżanki. I mam świadomość, że gdybym publicznie wyrażał swoje zdanie, oceniał kolegów, pewnie bym usłyszał, że nie mogę się pogodzić z upływającym czasem, że jestem zazdrosny i zawistny, bo mało mnie w mediach. Więc tylko prywatnie się dziwię, a poza tym mam swoje koncerty, ponad sto recitali w sezonie, wyjeżdżam często za granicę, mogę być niezależny, spełniony, mam z czego żyć, mam przyjaciół, rodzinę... I myślę, że przede mną jeszcze sporo różnych marzeń do spełnienia. A umówmy się, że takie kilkusezonowe gwiazdki mogą kiedyś doznać upadku, po którym strasznie pupa boli. Bo nigdy nie uwierzę, że ktoś taki będzie śpiewał i zdobywał szczyty tak długo jak Demarczyk czy Grechuta. Nie ma takiej szansy.

"Inna bajka", tytuł pana nowej płyty, można odnieść do pańskiego "tu i teraz"? Do tego, że pozostaje pan takim artystą osobnym, trochę z... innej bajki?

- Jak najbardziej. Agata Młynarska, kiedy mnie zapowiada na scenie, zawsze - co mnie bawi, ale i daje do myślenia - nazywa mnie księciem piosenki. Może coś w tym jest. Nie w takim sensie, że jestem wyniosły, ale że jestem wierny temu, co robię, że to ma swoją klasę, rangę. Zawsze jest trzeźwe, przygotowane, punktualne, że nie ma brudnych butów i pokazywania publiczności takiej pozy "wpadłem do was tylko na chwilę".

Pierwszy krążek wydał pan dwadzieścia lat temu, "Inna bajka" to już płyta numer 15. Za panem 30-lecie pracy artystycznej. Jubileusze skłaniają do rozrachunków. Bilans zysków i strat wychodzi na plus?

- Absolutnie. Kiedy patrzę na to swoje ponadtrzydziestoletnie życie zawodowe, od filmu począwszy, na piosence kończąc, naprawdę nie przypominam sobie jakichś nieprawdopodobnych upadków, po których by mnie bolała głowa. Chyba najbardziej odczułem atak na film "Quo vadis", ale to nie był atak na mnie, mojego Nerona oceniano wysoko. Niemniej jednak nie cieszy sukces roli, jeżeli film ma nie najlepsze notowania. A liczyłem, że będzie miał większą wziętość u krytyków, że zobaczy go więcej widzów, chociaż widziało prawie 5 milionów. Miałem nadzieję, że "Quo vadis" zrobi światową karierę, jak "Gladiator". I to, że tak się nie stało, traktuję trochę jak osobistą porażkę. Ale też nie do tego stopnia, żebym nie mógł spać po nocach czy upijał się ze zgryzoty. Po prostu było mi żal.

Od premiery "Quo vadis" minęło bodaj sześć lat. A dziś nie żal już panu teatru, filmu, nie odczuwa pan ich braku, ten rozdział w swoim życiu uważa za zamknięty?

- Teatru mi nie żal. Tylko przeszkadzałbym, bo tam trzeba być karnym. Teatr rządzi się feudalnymi zasadami. Jest dyrektor, jest zespół i nawet jak są w nim gwiazdy, muszą się podporządkować. Ja stworzyłem swój własny teatr piosenki. To moja świadoma, egoistyczna decyzja. Kiedyś odszedłem z "Ateneum", bo coraz trudniej było mi pogodzić terminy spektakli i moich koncertów. Z tego samego powodu nie mógłbym zagrać w serialu. I nie zabiegam o takie role. W ogóle nie chodzę na castingi, bo uważam, że już z tego wyrosłem. Jestem kojarzony z piosenką literacką, czy popem literackim, jak sam to nazywam, i to jest mój świat. Natomiast kino, owszem, bardzo mnie nęci, o filmie wciąż marzę.

Więc gdyby pojawiła się jakaś porywająca rola, jakiś świetny scenariusz, koncerty zeszłyby na drugi plan?

- I tak się może zdarzyć. Mam pewną propozycję, ale ponieważ jest jeszcze nie skrystalizowana, wolałbym o niej nie mówić, nie chcę zapeszać. Zdradzę tylko, że byłaby to drugoplanowa rola we współczesnej komedii, w świetnej obsadzie.

Po tylu latach śpiewania dopada pana jeszcze trema, zdarzają się wpadki sceniczne?

- Wpadki tak. Proszę pamiętać, że śpiewam najczęściej dwadzieścia dwie piosenki, a jak mam dwa koncerty dziennie, to jeszcze raz tyle. Więc zdarza mi się pomylić, zapomnieć jakiejś linijki, ale przynajmniej publiczność ma pewność, że śpiewam na żywo. I bywa zabawnie, coś się dzieje. Ale tremę mam tylko przed premierą. Poza tym nie, bo nie ma powodu. Gdybym był piosenkarzem, za którym w kolejce stoi stu kolejnych i czeka, żeby mnie wysadzić z siodełka, być może wciąż miałbym tremę. Ale tak nie jest, a ludzie, którzy przychodzą na moje koncerty, doskonale wiedzą, z czym się będą mierzyć.

Żegnając się z opolską publicznością, wspomniał pan o kolejnej podróży. Rozumiem, że to pasja, ale jak to pańskie podróżowanie wygląda? Musi być luksus, im więcej gwiazdek ma hotel, tym lepiej? Survival, jakaś wyprawa w głąb dżungli z Beatą Pawlikowską na przykład nie wchodzi w grę?

- Biwaki, namioty, szałasy już były, jak byłem chłopakiem. Teraz należę do ludzi, którzy kiedy wypoczywają, chcą, żeby było spokojnie, bezpiecznie i czysto. To nie musi być luksus kapiący marmurami, ale chcę mieć pewność, że nie będę musiał kłopotać się jakimiś niedogodnościami. Kiedy podróżuję po Polsce, nie wynajmuję apartamentu, wystarczy, że hotel ma parking strzeżony. Jednak za granicą, w obcym miejscu, gdzie jest inne jedzenie, inna woda, chcę mieć lepsze warunki. Podziwiam moich znajomych, którzy pakują plecak, wkładają sweter i wręcz za cel każdego roku biorą sobie podróż do bardzo egzotycznego kraju. Oni kochają właśnie tę dzikość. Ja tak nie umiem.

To dokąd się pan wybiera?

- Do Tajlandii. Wyjeżdżam dzień po Nowym Roku, bo oczywiście święta będą tradycyjnie w Warszawie. Tym razem u brata, całą rodziną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji