Artykuły

Kule świszczą coraz bardziej

- Stalin wykitował w 1953 roku, a w naszej szkole na Miodowej zrobili na korytarzu - myśmy to tak nazywali - "boży grób". Wyglądał jak w kościołach na Wielkanoc. Przy grobie Stalina, z popiersiem i kwiatami, musieliśmy stać jak strażnicy. (...) z Mietkiem Czechowiczem, a Zdzisio Leśniak i Wiesiek Gołas patrzyli, czy nie zbliża się jakiś profesor. Jak nie było nikogo, klękali i "Boh pomiłuj, Boh, pomiłuj" - bili się w piersi, żegnali i rozśmieszali nas - mówi FRANCISZEK PIECZKA, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

W styczniu kończy pan 80 lat. Życie trwa długo czy krótko?

- Strasznie krótko! Gdy mi nic nie dolega, czuję, że jestem młody. Dopiero gdy popatrzę w lustro, myślę: "O, mój Boże, zupełna destrukcja".

Wczoraj w telewizji widziałem reklamę wojaży i myślę: "Cholera, pojechałbym na plażę, ale z taką gębą, z takim ciałem zakłóciłbym radość młodym. Lepiej wybrać się gdzieś w dolinę starców".

Ale chyba dla pana jako aktora starzenie się nie jest problemem? Kamera i widz pożądają pana w każdym wieku.

- To pomaga przejść do porządku nad ponurym faktem, że starzenie i śmierć są nieuchronne. Wokół mnie kule świszczą coraz bardziej. Trzeba uchylać głowę, żeby akurat nie trafiła. Do tej pory mi się udawało, ale gdy nie będę miał odruchu i nie odchylę głowy, to i mnie pacnie.

Trzy i pół roku temu straciłem żonę, z którą byłem 50 lat.

Jak to jest, gdy znika z życia najważniejszy człowiek?

- Po tak długim wspólnym życiu to kataklizm. Na każdym kroku widzę jej rękę. Że tutaj to zrobiła. Że tu coś położyła. Otwieram szufladę, a tam jej ręką zapisane kartki.

Życie jest krótkie, a człowiek się kłóci o bzdety. Dziś myślę: "Po co?". Trzeba było raczej mówić więcej dobrych słów. Zostaje żal do siebie i do czasu. Żona była młodsza o pięć lat, a odeszła wcześniej. To ja chciałem umrzeć pierwszy.

Odeszła w kwietniu, a w grudniu mieliśmy obchodzić złote gody. Cios. Ale gdy się jest aktorem, cios ciosem, a o godzinie 19 kurtyna idzie w górę. I gram w komedii.

54 lata na scenie. Jedni piszą, że zagrał pan sto ról, inni, że dwieście.

- Na pewno więcej niż sto.

"Czterej pancerni i pies" byli kluczowi?

- Nie. Kiedy wszedłem w serial, byłem już w pełni ukształtowanym aktorem. Ale dzieci na ulicy długo wołały: "Gustlik, Gustlik".

Robi na panu wrażenie, że pierwsi fani "Pancernych" mają już czterdziestkę?

- Niektóre konfrontacje działają na mnie druzgocąco. Przychodzi siwiutka pani: "Wie pan, ja wyrosłam na Czterech pancernych... ". Myślę: "Kurczę blade, to ja już jestem dinozaur".

Byliście idolami.

- Nooo, proszę pana, bo byliśmy znakomitymi aktorami (śmiech).

Raz z delegacją Filmu Polskiego byliśmy na festiwalu filmowym w Moskwie z "Perłą w koronie" Kazia Kutza. Potem pojechaliśmy do Buriacji, nad Bajkał. W stolicy, Ułan-Ude, myślę: "To mam spokój, nikt nie będzie za mną ganiał". Ale minęło nas dwóch chłopaków z tornistrami i za chwilę: tup, tup, tup - zawrócili i do mnie: "Szto ty Gustlik, da?". Oni tych "Pancernych" oglądali kilkakrotnie, częściej niż dzieciaki u nas, więc z Gustlikiem byli otrzaskani.

W Ułan-Ude dali nam tłumacza, a my zdawaliśmy sobie sprawę, że taki tłumacz nie jest tylko tłumaczem. Zabrali nas nad Bajkał, a tam na naszą cześć na trawie białe obrusy, w kociołkach zupa rybna, na patykach ryby wędzone, cuda. Siedzimy, a dookoła morze wody i morze wódy. My z premedytacją wznosiliśmy toasty za przyjaźń z tłumaczem. Spiliśmy go, wrzuciliśmy do łazika i spał. Nagle rozsuwają się krzaki i wychodzą piękne Buriatki. Poznają, że Gustlik, gadają. A my, jak to Polacy, jesteśmy grzeczni wobec pań, wznosiliśmy się na wyżyny towarzyskie. Ja adoruję Tamarę, Kazio Kutz inną, ale bez specjalnych ekscesów, bo byliśmy otoczeni przez Buriatów. Wróciliśmy do Polski, idę na Pragę, a tam zaczepia mnie chłopak. "O co chodzi?". "Ma pan pozdrowienia od Tamary". A ja: "Poznałem jedną, ale to siedem godzin lotu". On na to: "To moja ciocia, przyjeżdża do Warszawy i chciałaby się z panem spotkać" (śmiech). Więc to są nasze aktorskie przygody. Potem żonie mówię: "Przecież ja nawet nie dotknąłem tej dziewczyny, a już są donosy". Bo żona już o wszystkim się dowiedziała.

Dziś świat się troszeczkę zmienił, swoboda wygląda inaczej. Ale i tak życie intymne aktorów nie ma wiele wspólnego z filmami, w których bez przerwy tarmoszą się w łóżkach. Teraz to już nawet nie pod kołdrą, tylko w całości na golasa. Kiedyś wystarczył kawałek.

Ale do Związku Radzieckiego "Pancernych" nie zaprosili?

- Byliśmy w Brześciu białoruskim. Impreza była propagandowa, przewiezienie prochów pomordowanych na Majdanku na Białoruś. Najpierw całą czwórką pojechaliśmy do Lublina. Na plac Zamkowy mieliśmy wjechać czołgiem, ale skończyło się na ciężarówce. Nas wzięli na wabia, bo impreza była dęta, przemawiali socjalistyczni dygnitarze i paru radzieckich generałów. Ale jak ludzie dowiedzieli się, że jadą "Pancerni", to nagle ryk, krzyki, bieg do naszego samochodu. Wokół stały kordony milicji, ale nie dali rady, wszystko się poprzewracało, ludzie się przedzierali, żeby być jak najbliżej "Pancernych". Była taka ekstaza jak teraz na koncertach rockowych.

Weszliście na scenę i...?

- Nie, tylko staliśmy na samochodzie. Potem był bankiet i generałowie radzieccy mówili: "W Brześciu zorganizujemy to lepiej".

Z Lublina do Brześcia razem z tymi prochami przejeżdżaliśmy przez różne miejscowości w otwartym samochodzie. Przy drogach tłumy ludzi nie dlatego, że jadą prochy, tylko żeby zobaczyć "Pancernych". Każda wioska chciała nas uczcić - w jednej wsi kierownik mleczarni przywiózł nam śmietanę.

Przekraczamy granicę, w Brześciu znowu tłumy dzieciaków. Dygnitarze ostrzegają, żebyśmy nie rozdawali autografów, bo rozpieprzy się oficjalna pompa. A my między sobą: "Sukinsyny będą mieli satysfakcję, że sobie ładnie zorganizowali. To my im pokażemy!" i zaczęliśmy rozdawać autografy. I jak się zakotłowało...

Nie czuliście, że propaganda was wykorzystuje? I w serialu, i potem?

- Wie pan, ja się nie wstydzę udziału w tym serialu. To była ciężka robota. Wziąłem półtora roku urlopu ze Starego Teatru w Krakowie, ale praca nad serialem trwała trzy lata, stale dymy, wybuchy, bieganie. To był film wojenny i przygodowy, temat wojny został potraktowany lżej. Dzieci pobudzone losem Szarika tworzyły grupy, by poprawić los psów maltretowanych na wsi, ocieplały im budy. "Pancerni" byli dla młodzieży swojscy i bliscy.

Tym łatwiej było młodzieżą manipulować.

- Nie czuję, żebym deprawował politycznie młodzież. Łatwo krytykować, gdy się żyje w innych realiach. Ale wtedy myśmy pokazywali historię ojców i dziadków wywiezionych na Syberię, którzy - żeby się wyrwać ze szponów łagrów - szli do Pierwszej Armii. To akurat była prawdziwa historia. W tych czasach serialu o Armii Andersa zrobić się nie dało. Ale to prawda - politycy upomnieli się o "Pancernych", kiedy zobaczyli, że serial ma wielki odzew wśród młodzieży. Wcześniej nas raczej krytykowano - bo nieprawdziwa ta wojna, "Pancernych" kule się nie imają. A przecież serial miał 26 odcinków i główni bohaterowie nie mogli polec w pierwszym.

Co pan czuł, gdy prezes telewizji Bronisław Wildstein wrzucił "Pancernych" na półkę?

- Ale presja widowni spowodowała, że "Pancerni" za nowego prezesa już wrócili. I co, SLD przybyło fanów? To przewrażliwienia. Polityką nigdy się nie zajmowałem, ale wkurzają mnie debilne sformułowania, niepodważalne prawdy wygłaszane ex cathedra. Dosyć mieliśmy prawd niepodważalnych w socjalizmie. Jako stary człowiek nie chcę tego słuchać, świat leci do przodu i prawdy się zmieniają.

Czy popularność "Pancernych" nie obróciła się przeciwko panu?

- Ani osobiście, ani w sensie aktorskiego warsztatu. Wie pan, ja już w wieku 29 lat grałem w teatrze nawet starców. Po Gustliku zagrałem mnóstwo postaci, które z temperamentem i osobowością Gustlika nie miały nic wspólnego.

Ekscentryczna performerka Alicja Żebrowska opowiedziała w wywiadzie, że jej się pan śnił subtelnie i perwersyjnie: "Idę przez bagnistą wieś, widzę chałupy i wiem, że jestem strasznie nieszczęśliwa. I stoi tam Franciszek Pieczka, potężny jak posąg, i bierze mnie na ręce. Czuję się w nich jak w kołysce, wygodnie i cudownie, a on trzyma mnie mocno i kręci się jak karuzela. Wiruję coraz szybciej, aż dostaję orgazmu i budzę się".

- Wie pan, nigdy tego nie czytałem...

Odrzucając wątek erotyczny, może ten sen to opis pańskiego aktorskiego image'u - silny mężczyzna, na którym można się oprzeć jak o drzewo.

- Nie, raczej pamiętają mnie jako wielkiego nadwrażliwca. Jak tytułowy bohater "Żywota Mateusza" Witolda Leszczyńskiego. Mateusz to mężczyzna o duszy dziecka, nie potrafi stawić czoła światu. Przez ludzi jest traktowany jak półgłówek. Mieszka z siostrą Olgą w domu nad jeziorem, utrzymują się ze sprzedaży swetrów robionych przez Olgę. Ale w Oldze zakochuje się drwal. Mateusz jest zagubiony i wybiera śmierć.

Pamiętam, że jak na owe czasy mieliśmy cieplarniane warunki, kręciliśmy odcięci od świata nad jeziorem Wigry. Ale przeżyłem tam osobisty dramat, bo kiedy zmarła moja matka, szukali mnie przez radio, a ja nic nie wiedziałem i spóźniłem się na pogrzeb.

Mniej więcej w tym samym czasie w filmie "Słońce wschodzi raz na dzień" Henia Kluby zagrałem Haratyka, przywódcę górali, który po wojnie kształtował ich życie. Zbudował tartak, na którym górale napisali: "Własność ludu". Dla władz niby wszystko w porządku, ale Haratyk nie uznawał żadnej władzy i po konfrontacji z szefem UB wylądował w więzieniu.

Te skrajne postaci Mateusza i Haratyka zagrałem w tym samym czasie, ale film "Słońce wschodzi raz na dzień" leżał na półkach sześć lat. Przykleiła się do mnie opinia, że gram nadwrażliwców.

Najwięcej grał pan u Jana Jakuba Kolskiego. Wystąpił pan chyba w ośmiu jego filmach.

- Janka poznałem na planie "Pancernych", miał dziewięć lat, był synem znajomego montażysty. Spytałem, kim w przyszłości chce zostać. Powiedział, że reżyserem. Obiecał, że zatrudni mnie do swojego filmu. Po 20 latach zjawił się i oznajmił, że ma zamiar dotrzymać obietnicy.

Kolski powiedział kiedyś: "Każdy kolejny film prawie mnie zabija. Przy Jasminum musiałem wpychać duszę pod splot słoneczny, bo uciekała". Czy pan jako aktor to czuł, widział?

- Gdy Kolski zaczynał jako reżyser, na planie był delikatny, niekonfliktowy, spokojny. Wiadomo, że reżyser musi mieć duszę anioła, ale jednocześnie sierżanta od musztry, żeby opanować całą machinę. I on się coraz bardziej takim sierżantem stawał. Ludzie z ekipy zawsze go jednak lubili - doceniał pracę każdego z nich. On miał zawsze ogromną odwagę, żeby realizować filmy we własnej poetyce i estetyce. Nie były może modne, a mimo to nagradzane. Ale dla mnie najważniejsze było to, że mamy podobną wrażliwość, że w ten sam sposób patrzymy na świat. Najpierw patrzymy, a dopiero z tego patrzenia, z tego zachwytu przychodzi zrozumienie.

Czuje się pan bogatszy dzięki śląskim korzeniom? Urodził się pan w Godowie.

- Bogatszy o śląskie dzieciństwo. Tradycję, którą pięknie pokazał Kazio Kutz w swoich filmach: poszanowanie rodziny, matczyna dbałość o ognisko domowe. Przed wojną górnicy uważali, że powinni tyle zarobić, żeby utrzymać dom. Także mój ojciec oddawał pieniądze matce, która zarządzała domem, bo - jak mówi przysłowie - chłop rządzi, a baba rozkazuje (śmiech). Po ciężkiej pracy w kopalni zjadał obiad i harował w polu, bo rodzice mieli też hektar ziemi. Orał krowami i do dziś pamiętam, jak pchał pług, żeby krowom było lżej, bo muszą dawać mleko i wykarmić rodzinę. Przed wojną przez pięć lat był też bezrobotny. Było ciężko, a miałem dwie siostry i trzech braci. Ale nie zdawałem sobie tak do końca z tego sprawy, bo właściwie wychowywałem się u sąsiadów restauratorów, traktowali mnie jak syna. Sami mieli trzy córki i jedynaka. Żadne z nich się nie pożeniło, taki ewenement. Po szkole z zeszytami i książkami szedłem więc do państwa Grodoniów, dobrze się tam czułem. Ich syn miał bmw - pan sobie wyobraża, na wsi przed wojną? - i z nim jeździłem. Wieczorem siostra po mnie przychodziła, na drogę dostawałem cukierka, brała mnie za rękę i mi podgryzała. Siostry mówiły: "Ty nie poznałeś biedy, bo się u Grodoniów wychowałeś".

Głodu u restauratorów pan nie zaznał?

- Nie, absolutnie. Ale i w domu jakoś sobie radziliśmy. Robiło się potrawę ze starego, suchego chleba: kroiło się go w kostkę, w dużej misie zalewało wrzątkiem, okrasiło wędzoną słoninką i jedliśmy coś takiego.

Jak zaczął się pana związek z Grodoniami?

- Moi rodzice poszli na zabawę, a ja wypadłem z kołyski, poraczkowałem pod drzwi i zacząłem krzyczeć. Akurat przechodził restaurator Grodoń, starszy pan z laseczką, i usłyszał. Przed wojną nie było zwyczaju zamykać domu, nawet na noc. Chciał wejść, ale nie mógł, bo ja leżałem pod drzwiami. Po latach opowiadał, że laseczkę wetknął w szczelinę i mnie przesuwał, przesuwał, aż drzwi się otworzyły. Wziął mnie potem na ręce i zaniósł do swojej restauracji jak własne dziecko.

Mój rodzinny Godów ma starą historię, ponad 700 lat. W księgach parafialnych są zapisy, że pierwszy Pieczka w XVIII wieku miał na imię Adam. Proboszcz opowiadał, że wtedy było w zwyczaju, żeby nieślubne dzieci nazywać Adam albo Ewa. Powiedziałem: "Proszę księdza, to znaczy, że jestem z nieślubnego rodu" (śmiech).

Myśli pan, że gdyby urodził się pan w Warszawie, grane przez pana postaci nie miałyby takiej autentyczności?

- To kwestia osobowości, a nie miejsca, z którego się pochodzi. Nie, ja nie wyssałem aktorstwa z mlekiem matki. Moi rodzice nie wyobrażali sobie, że mógłbym zostać komediantem. Na Śląsku ludzie twardo stąpali po ziemi. A dla mojego ojca aktorzy to byli artyści głodu.

Na Śląsku szło się do kopalni z ojca na syna. I ojciec myślał, że będę górnikiem i będę miał spokój, bo to praca, że na głowę nie kapie - takie miał argumenty na plus.

A ja? Tuż po wojnie jakiś czas z kumplami zajmowałem się też przemytem. Kąpaliśmy się w Olzie i wymienialiśmy towar. Z Czechosłowacji szły do nas buty Baty, a Czesi brali słoninę, alkohol i mięso. Ale rzuciłem to i w wieku 18 lat, będąc tylko po szkole podstawowej, przez rok pracowałem w kopalni Barbara-Wyzwolenie w Chorzowie. Robiłem przekopy łączące jeden pokład z drugim. Ale kopalnię też rzuciłem, nie chciałem zapaść na pylicę. Wszyscy, którzy ze mną pracowali, już dawno nie żyją, młodo pomarli.

Sądzi pan, że praca w kopalni mogła mieć wpływ na pana aktorstwo?

- Oczywiście, przecież twórcze aktorstwo polega na tym, żeby poprzez własne doświadczenia wzbogacać grane postaci.

Zwolniłem się z kopalni i zacząłem się uczyć w Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym w Katowicach. Szkoła dla tych, którzy nie mogli skończyć szkoły średniej. No bo jak w 1939 roku wkroczyli Niemcy, byłem w piątej klasie podstawówki. Śląsk włączono do Reichu. Polska szkoła zmieniła się w niemiecką, trzy lata do niej chodziłem. Jak na ulicy żandarm usłyszał, że mówimy po polsku, od razu lał.

Byliście traktowani jak obywatele Rzeszy?

- Oczywiście. Gdybym był starszy o 20 dni, to tak jak mój kolega wylądowałbym w Wehrmachcie. Bo kolega był z grudnia 1927, a ja z 18 stycznia 1928 roku.

Tak więc po wojnie moja edukacja była mocno dziurawa i dlatego zacząłem naukę w Studium Przygotowawczym. Ale ani mi w głowie było aktorstwo.

Na scenę zaprowadziła pana Polska Zjednoczona Partia Robotnicza?

- W 1948 roku było zjednoczenie PPR i PPS, więc kierownictwo szkoły wytypowało kandydatów do akademii z okazji powstania PZPR. Los chciał, że padło i na mnie. Recytowaliśmy wiersze.

Jakie?

- Nie pamiętam, może Majakowskiego? Usłyszał mnie polonista Bolesław Malak i zaczął dziurę w brzuchu wiercić, żebym wstąpił do Zespołu Rapsodycznego przy Wojewódzkim Domu Kultury. A ja: "Nie". Dał mi więc bilet na ich występy, poszedłem, ale zaraz uciekłem. Malak poszedł do dyrektor Studium, żeby mnie przycisnęła, i jakoś zacząłem z nimi występować.

Po skończeniu Studium miałem bez egzaminów wstęp na wszystkie uczelnie poza artystycznymi. Miesiąc studiowałem na Wydziale Elektrotechnicznym Politechniki w Gliwicach, ale połknąłem już bakcyla teatru. Rzuciłem indeks i pojechałem do Warszawy. Poszedłem na zajęcia Aleksandra Zelwerowicza do Szkoły Teatralnej i umówiliśmy się, że przyjmie mnie w domu. Miał już problemy z poruszaniem się. Był dziekanem wydziału aktorskiego i niepisane prawo, że według uznania mógł przyjąć jednego kandydata na studia.

Recytowałem jakąś prozę, w oczach widziałem aprobatę Zelwera. Myślałem, że już po wszystkim, ale Zelwer: "To teraz, panie kolego, niech pan powie trzy razy słowo miasto: jako miasto fabryczne, jako miasto zabytkowe i takie miasto jak Las Vegas". Zbaraniałem. A co to jest Las Vegas? Popatrzył na mnie: "No, wie pan, takie miasto pełne zabaw i uciech". Powiedziałem i czuję, że jest na tak. A on: "A teraz niech pan zmieni kolejność miast". A ja z emocji zapomniałem, jakie to miasta miały być. Jak w totolotku trafiłem i Zelwer: "Jest pan przyjęty".

Pojechałem do rodziców, a tam burza. Ojciec mówi: "Synu, po pracy mógłbyś sobie w jakimś kółku teatr zagrać, a po politechnice miałbyś fach w ręku".

Bezrobocie ojca nie pchało pana do komunizmu?

- Wcale, ojciec był apolitycznym człowiekiem. Przed wojną owszem, bywał bezrobotny, ale gdy miał pracę, utrzymywał ośmioosobową rodzinę. A po wojnie zarabiał tyle, że ani żyć, ani umrzeć. To powodowało, że u nas nie było entuzjazmu do komunizmu.

Stalin miał jednak wpływ na pana studia?

- Stalin na nas wszystkich miał wpływ. W Szkole Teatralnej na moim roku byliśmy odchylonymi od normy szajbusami: Wiesiek Gołas i nieżyjący koledzy Jurek Dobrowolski, Zdzisio Leśniak, Mietek Czechowicz i Krzysiek Chamiec - silna grupa pod wezwaniem.

Stalin wykitował w 1953 roku, a w naszej szkole na Miodowej zrobili na korytarzu - myśmy to tak nazywali - "boży grób". Wyglądał jak w kościołach na Wielkanoc. Przy grobie Stalina, z popiersiem i kwiatami, musieliśmy stać jak strażnicy. Zmienialiśmy się po dwóch, jeden z jednej strony, drugi z drugiej.

Z kim pan pilnował grobu Stalina?

- Z Mietkiem Czechowiczem, a Zdzisio Leśniak i Wiesiek Gołas patrzyli, czy nie zbliża się jakiś profesor. Jak nie było nikogo, klękali i "Boh pomiłuj, Boh, pomiłuj" - bili się w piersi, żegnali i rozśmieszali nas. Ale gdy zaczynaliśmy się śmiać, to kończyli. Bo jakbyśmy się zagotowali na dobre, to koniec z nami, ktoś by zobaczył i doniósł.

Nasze stypendia to były głodowe pieniądze, ale utrata ich to była katastrofa. Raz pewna koleżanka powiedziała: "Boże, jak dostanę stypendium to sobie kupię manillę i za jednym posiedzeniem schrupię". Manilla to była długa, 200-gramowa, prawdziwa czekolada. Mówimy: "Fela, jeśli schrupiesz za jednym podejściem - ale musisz chrupać: ciach, ciach, ciach, jak wiewiórka - to my ci zafundujemy". "Dobrze". Kupiliśmy, Fela staje: chrup, chrup, wciągnęła 200 gramów czekolady. Ale ktoś doniósł do rektora i towarzyszy ze Związku Młodzieży Polskiej. Wezwali Felę: "Koleżanko, robotnicy ciężko pracują, żebyście dostali stypendium, a wy na jednym posiedzeniu obżeracie się manillą?!". I na miesiąc czy dwa wstrzymali jej stypendium. Składaliśmy się, żeby Fela mogła przeżyć.

Do ZMP musieliście się zapisać?

- Wszyscy, jakbym nie był w ZMP, tobym nie był w szkole.

W ankiecie personalnej musieliśmy wpisywać pochodzenie: robotnicze, chłopskie czy inteligenckie. I Krzysiek Chamiec napisał: chłopskie. Ale jeden ze studentówbył synem parobka w potężnym majątku Chamców. Pokłócił się z Krzyśkiem, więc doniósł. Wezwali Krzyśka, awantura, zrobili zebranie ZMP. Mówiliśmy między sobą: "Jak będzie głosowanie nad relegowaniem go, to jesteśmy przeciw". Jest zebranie, moment głosowania: "Kto jest przeciw decyzji, żeby usunąć z uczelni Krzyśka Chamca?". Podnoszę rękę i patrzę: "O, k..., nie ma nikogo". Myślę: "Niech mi ręka uschnie, ale trzymam". Po zebraniu wezwali mnie i robią pranie. Ale nie mogli się do mnie dobrać, bo miałem pochodzenie kryształowe: ojciec górnik i ja pracowałem w kopalni. Więc argumentacja była tej natury: "Kolego, wy się deklasujecie! Rozumiecie? Zdradzacie swoją klasę społeczną!". Mówię: "A jaka to moja zasługa lub Krzyśka wina, że się urodziłem u górnika, a Krzysiek u faceta, który miał dużo ziemi?".

I co, wyrzucili pana?

- Upiekło mi się, ale Krzyśka wyrzucili.

Z dzisiejszego punktu widzenia to są zabawne historie. Na przykład taka: mieszkaliśmy na Bielanach w willi, na dole koleżanki, my na piętrze, łazienka wspólna i wyznaczone godziny użytkowania. Biegnę do łazienki, Zdzisio Leśniak kąpie się nagi, a na końcu wanny siedzi Jadzia i pierze swoje majtki. Myślę: "O, kurczę, coś niedobrze". A było tak, że Zdzisio przyszedł do łazienki i mówi: "Jadziu, wyjdź na chwilę, tylko się wyprysznicuję". A Jadzia: "Nie, teraz nasz czas". Na co Zdzisio: "Jak nie, to ja się rozbiorę". Jadzia doniosła i Zdzisiowi - bo to był już ostatni rok - wstrzymali dyplom. A dziś tego rodzaju zachowanie to są preferencje do wykonywania zawodu (śmiech).

Gdy w 1954 roku kończyłem Szkołę Teatralną, wszyscy działacze ZMP-owscy namawiali, żebyśmy pojechali na prowincję, zawieźli tam świeżość i zmienili bagno moralne w wylęgarnię zdrowych postaw polityczno-społecznych. I my wszyscy z roku jako misjonarze pojechaliśmy nawracać duszyczki do Jeleniej Góry, a ci pieprzeni szermierze z ZMP zostali w Warszawie.

I nawracaliście?

- Źle trafili - my i nawracanie duszyczek?!

Przyjechaliśmy w momencie dużego napięcia. W teatrze w Jeleniej Górze UB pozamykało dużo ludzi z zespołu za zakładanie organizacji młodzieżowych.

Ja, Wiesiek Gołas, Zbyszek Bogdański, Genek Robaczewski byliśmy w Jeleniej, a Zdzisio Leśniak w teatrze w Opolu. W listach Zdzisiek podpisywał się Mucha, bo w szkole inaczej na niego nie mówiliśmy. Listy czytałem na głos w autobusie, gdy jechaliśmy na występy. Raz grałem sekretarza partii w "Chwastach", takim produkcyjniaku, rzecz się dzieje w PGR, gdzie sadzi się buraki po linii partii. Zdzisio pisał: "Jak przyjedzie Anders na białym koniu, to w Jeleniej Górze musisz sobie znaleźć dobrą latarnię. Bo trzeba cię będzie powiesić". Pierdoły, żarty. Czytam i śmiałem się z tego, Wiesiek Gołas też. Donieśli!

Nie wiedziałem o tym, dopóki w restauracji nie podszedł do mnie stary aktor Karol Chorzewski: "I wy organizację zakładacie? Tu już pół teatru zamknęli!". Mówię: "Jaką organizację?". A on: "A pseudonim Mucha ? Od pół roku chodzi za tobą ubowiec". Bo Karuś był na wódzie z ubowcem, który po pijaku się wygadał. A Zdzisia do UB w Opolu wzywali: "Kolego, korespondujecie między innymi z kolegą Pieczką. Co to za pseudonim Mucha ?" (śmiech).

Przed wyjazdem do Jeleniej Góry poznałem w Warszawie moją przyszłą żonę. Ja, syn górnika, ożeniłem się z córką górnika.

Śląska miłość?

- Nie, ona urodziła się we Francji, jej rodzice wyemigrowali. Na Uniwersytecie Warszawskim studiowała dziennikarstwo. Pobraliśmy się w Jeleniej Górze. Po roku od Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego dostałem propozycję pracy w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. Żona przeniosła się na Jagielloński, skończyła romanistykę i była tam asystentką.

Po ośmiu latach Skuszanka z Krasowskim odeszli do Warszawy, a ja jeszcze rok pracowałem za dyrekcji Józka Szajny, z którym się przyjaźnimy. W "Radości z odzyskanego śmietnika" grałem generała Barcza, Witek Pyrkosz - majora Pycia, a Józek Szajna zrobił dekoracje i kostiumy. Na próbie patrzy na mój mundur generalski, bierze nożyczki i... ciach, ciach, ciach - tu kawałeczek wyciął, ciach, ciach, ciach - tam kawałek odciął. Mówi: "Zdejmij mundur". Z jednej i z drugiej strony go wypalił i wyglądałem jak po wybuchu bomby (śmiech). Przychodzi Krasowski, który reżyserował sztukę, i woła: "A co to jest?!". "Kostium". "A kto to zrobił?!". Taki był twórczy temperament Józka.

W "Rewizorze" Gogola w Józka reżyserii jako Horodniczy siedziałem w wannie z gołym brzuchem i miałem tego dosyć. Widziałem, że nie będę się rozwijał. Józek robił teatr malarski. Zdzisio "Maklak" Maklakiewicz, angażując się do Józka, powiedział: "Józek, będę grał sierotkę Marysię, konia, kozę. Wszystko... oprócz zieleni, fioletu, ultramaryny". Ja też nie chciałem.

"Nie mogę się godzić na aktora marionetkę" - mówił pan kiedyś.

- Gdy się charakteryzowaliśmy, podpuszczaliśmy Józka: "A jakiej szminki użyć?". A on: "Jedynki". A jedynka była biała. Aktor nałożył na twarz białą maskę i był klownem. Marionetką. Była tylko mimika. Aktor nie istniał.

Nie znoszę, gdy ktoś mną tak manipuluje. Chcę być świadomy tego, co robię. Reżyser nie może apodyktycznie narzucać swoich wizji, nie pozostawiając aktorowi marginesu swobody. Odszedłem do Starego Teatru w Krakowie. Wpadłem w ręce Konrada Swinarskiego, a u niego aktor czuł się współtwórcą przedstawienia. I o to chodzi, tylko wtedy można dać z siebie wszystko. Gdy na próbach aktor dobrze zagrał scenkę, to Konrad tak się cieszył, jakby mu ktoś tysiąc złotych wsadził do kieszeni. U niego zagrałem tytułową postać w "Woyzecku" Büchnera. Byliśmy w Kolonii i prasa niemiecka pisała, że to przedstawienie jest jedną z najwybitniejszych inscenizacji klasyki niemieckiej.

Gdy w 1994 roku na festiwalu w Gdyni dostał pan nagrodę za najlepszą rolę męską w "Jańciu Wodniku" Kolskiego, powiedział pan: "Boże, czemu mi dajesz więcej, niż potrzebuję". Nie jest pan uzależniony od splendoru?

- Nie jest tak, że jestem ponad to. Pamiętam, w 1968 roku pojechaliśmy z "Żywotem Mateusza" do Cannes. Festiwal nie doszedł do skutku ze względu na demonstracje studentów. Ale w tym samym roku za Mateusza dostałem Srebrnego Hugo na festiwalu filmowym w Chicago. Z Filmu Polskiego przysłali mi zawiadomienie o nagrodzie, a statuetki - nie. Zacząłem szukać mojego srebrnego posągu, był na Mazowieckiej w Filmie Polskim. Jakiś urzędas postawił go sobie na biurku jako przycisk do papieru. Ale uparłem się i posąg odzyskałem. Po dwóch czy trzech latach.

Pewnie, że nagrody dają satysfakcję. Ale nigdy nie uważałem, że aktorstwo to posłannictwo.

Ale coś panu to aktorstwo dało?

- Wytchnienie od szarości. Ni stąd, ni zowąd byłem w innych realiach. To radość być kimś innym. Czasem myślę, że aktorstwo to niemęski zawód. Jakiś psychiczny ekshibicjonizm... Ale jednocześnie czuję, że poprzez moje spojrzenie na postać mogę widzowi powiedzieć coś od siebie.

Ale nie chce pan odpocząć na emeryturze i wciąż pan gra w Teatrze Powszechnym.

- Wiem, że muszę być sprawny, bo o godzinie 19 kurtyna idzie w górę. To mnie trzyma przy życiu.

Mówi się, że jest pan aktorem, który nie gra postaci, tylko nimi jest. W którą rolę zanurzył się pan najbardziej, tak że świat zewnętrzny przestał istnieć?

- Że się zatraciłem, aż nie wiedziałem, co się dzieje? Nigdy tak się nie zatracam. Przecież gdyby ze sztuką aktorską było tak źle, nie można by było grać "Otella". Desdemon by zabrakło, bo Otello na każdym spektaklu musiałby jedną udusić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji