Artykuły

Przejmująca baśń

"Rigoletto" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Daniel Cichy w Tygodniku Powszechnym.

Potwierdza się opinia, że Opera Wrocławska jest najgorętszą polską sceną operową. Znakomici śpiewacy związani z Metropolitan Opera, zgrabna interpretacja orkiestry pod batutą Ewy Michnik i niebanalna inscenizacja Michała Znanieckiego to atuty "Rigoletta".

Od debiutu w mediolańskiej La Scali Znaniecki związany jest głównie ze scenami włoskimi. A te uznawane są za bardziej tradycyjne, chętnie żerujące na operowej konwencji, impregnowane na tendencje dramatyzacji i psychologizacji dzieł operowych silnie obecne w innych krajach. Polski reżyser szczególną atencją darzy śpiewaków, ostrożnie wskazując im cechy charakterologiczne bohaterów, ufając sile śpiewu i muzycznej intuicji artystów. Stąd we wrocławskiej produkcji mnogość teatralnych symboli i ozdobników scenicznych wypierała miejscami psychologiczną głębię libretta i obecne w nim napięcia. Widowiskowy trop inscenizacyjny jednak nie raził. Przedstawienie utrzymane w konwencji baśniowej, o dramaturgii poprowadzonej inteligentnie - acz z niewielkim aktorskim zaangażowaniem śpiewaków - okazało się nie tylko logiczne, ale i wyjątkowo przejmujące.

Tragiczną historię błazna Rigoletta, który wiedziony nadopiekuńcza miłością do córki Gildy, nieskutecznie chroni ją przed uczuciem do rozpustnego księcia Mantui, Znaniecki osadził w przestrzeni przypominającej sceny teatru elżbietańskiego. Pozwoliło to wziąć w nawias opowieść Verdiego i skonstruować smutną baśń o patologicznej relacji złośliwego zawodowo, choć prywatnie wrażliwego, garbusa i jego córki, a nade wszystko o nieszczęśliwie - i po raz pierwszy prawdziwie - zakochanym księciu.

Każdy element słynnej opery zyskał atrakcyjną oprawę. Seksistowskim przesłaniem intrygował bal rozgrywany w otoczeniu marionetkowych kobiet, poniewieranych i poniżanych. Metafizyczną symboliką zaskoczył duet Rigoletta i mordercy Sparafucila, który okazał się aniołem śmierci. Miłosne wyznania Gildy i księcia ujął Znaniecki w sentymentalny landszaft, skąpany w niebieskiej poświacie, z trącaną przez wiatr huśtawką i opadającymi liśćmi. Z fantazją namalował końcowe sceny: miłosnemu aktowi księcia i Magdaleny (anielicy odartej z wytwornej krynoliny i pozostawionej w skromnej sukience podobnej do odzienia Gildy) oraz zabójstwu Gildy towarzyszyły pełzające furie i demony, piekielne dymy i przeszywający dźwięk łańcuchów spadających z hukiem w otchłań sceny.

Jednak to nie tylko Znaniecki okazał się bohaterem premierowych wieczorów, nawet nie Ewa Michnik, która zaproponowała interpretację rozważną, ze świetnie odmalowaną kulminacją w ostatnich minutach. Główny ciężar przedstawienia nieśli soliści. Wybitni Andrzej Dobber w roli tytułowej i Aleksandra Kurzak w partii Gildy stworzyli kreacje godne najlepszych scen operowych świata, na których z powodzeniem występują. Szlachetna barwa głosu najlepszego polskiego barytona, rozmyślnie z mocą używana w akcie pierwszym, w ogniwie ostatnim zyskała odcień intymny i cierpiętniczy. Niewinną subtelność Gildy Kurzak przemieniała stopniowo w dojrzałość i samodzielność. Słabiej wypadł tylko Gregory Turay w roli księcia - artysta wydał się spięty, aktorsko zbyt przezroczysty.

Gwiazdorską obsadę premierowego spektaklu drugiego wieczoru zastąpili śpiewacy młodzi: Aleksandra Kubas (Gilda) i Arnold Rutkowski (książę). Intuicja Ewy Michnik w wynajdywaniu wschodzących talentów po raz kolejny nie zawiodła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji