"Dziady"
Każda inscenizacja "Dziadów" wywołuje poruszanie. Taka już jest natura naszego arcydramatu narodowego. Rzadko się jednak zdarza, aby kolejna sceniczna konfrontacja tego dzieła była zarazem próbą oderwania się od dotychczasowej tradycji inscenizacyjnej i nowym, istotnym przesłaniem artysty poprzez tekst Mickiewicza.
Krakowskie "Dziady" w inscenizacji Konrada Swinarskiego są szukaniem wyrazu zgodnego z naszą współczesną świadomością i wrażliwością. Próba ukazania pojemności myślowej dzieła, potraktowanego nie jako "msza żałobna za wolność narodu", lecz jako dramat wolnego ducha ludzkiego, wadzącego się z Bogiem, ale nie poddającego się Bogu. Bóg zaś znaczy tyle, co życie, kosmos; "jest to również i odbicie drogi człowieka do doskonałości" - tłumaczy inscenizator. I dodaje: "droga ta jest pełna klęsk".
Swinarski nie próbuje scalać różnych przecież wątków utworu. Umieszcza wszystko w jednym nawiasie, zamyka wspólną klamrą - jest nim obrzęd. W widowisku - bo tak nazywa Mickiewicz "Obrzęd" - bierze udział również publiczność, którą zatrzymuje się u stóp schodów, wiodących do foyer na pierwszym piętrze Starego Teatru, aby wejść gromadą, godnym krokiem, jak w procesji. W foyer bowiem ustawił artysta kaplicę z obrazem Matki Boskiej i katafalkiem, zwykłą wiejską kaplicę, jakich wiele w naszym kraju. Obrzęd odprawia Guślarz, rodzaj "jurodiwego", wiejskiego nawiedzonego; słowami i zaklęciami doprowadza zebranych do histerii. Wszystko, co oglądamy w tej scenie, uczestnicząc w niej na stojąco - dyszy fanatyzmem; nasycone prymitywną wiarą cofa nas co najmniej o stulecie.
Swinarski nieraz już demonstrował technikę "łapania za słowa" i przenoszenia ich w kształt teatralny. Wyostrza w ten sposób myśl autora, odrywa się od umowności. Tu sięga to granicy czarów. Jest więc "kocioł z wódką", w nim "buchnęło, zawrzało i zgasło", potem zapala się "święcone ziele", "idą w górę dymy w górę blaski". W ich świetle ukazują się duchy, przywoływane przez Guślarza. Gdy pojawia się Widmo pana - histeria zebranych dochodzi do zenitu, przemienia się w zappiekłą nienawiść klasową w czystej postaci, tym ostrzejszą, że prymitywną, bo każdy ma jakieś zadawnione porachunki. Ledwo przycichły jęki pana, na tle obrazu ukazuje się duch Dziewczyny. "Chór młodzieńców", synów i braci tych z tłumu, tyle że bardziej zawadiackich przygląda się jej bacznie. Dziewczyna wyraźnie pobudza ich wyobraźnię. Nie bacząc na "święte miejsce" zamierzają się do niej "dobrać". Jak parobczaki u wejścia do wiejskiego kościółka. Ale "duch znika", dziewczynie udało się umknąć.
W trakcie obrzędu pojawi się jeszcze Gustaw - milczący, zapatrzony w dal obraz młodego bohatera romantycznego, portret zdjęty z Wertera, zapatrzony w Kobietę. Ale kiedy w powoli pustoszejącej kaplicy spotka Księdza (przeniesionego tu z czwartej części "Dziadów") okazuje się, że jego doświadczenia są inne, trudniejsze. Przeżył już godziny miłości, rozpaczy i przestrogi.
Wraz z Konradem - Gustawem przechodzimy na widownię. Jest całkowicie przemieniona. Przez środek sali przebiega szeroki podest, jednym końcem dotykając resztek tradycyjnej sceny. Na nim rozgrywać się będzie walka o duszę bohatera. Od strony sceny wyjdzie Anioł Stróż, ubrany w srebrną zbroję, jak z kiczowatego obrazu sprzedawanego na odpustach, na drugim końcu ukaże się czarno ubrany Duch w towarzystwie diabłów. W tej samej chwili odezwą się srebrne głosy aniołków, przyśpiewujących dobremu duchowi. Znów dosłowność, tyle, że w innym wydaniu. Zamiast symboli sięga Swinarski po wyświechtany system znaków; anioły i diabły, jako uosobienie dobra i zła.
Pojęcia te zyskają po chwili inną postać. W grę wkracza cierpka rzeczywistość. Dokoła słychać tupot żandarmskich butów. Żandarmi otaczają widownię. Podest zamienia się w celę więzienną. Zaczynają się gromadzić młodzi ludzie. Spotkali się w więzieniu nie wiedząc nic wzajem o sobie. Każdy został wzięty osobno. Nie stanowią jednolitej gromady. Ani śladu sprzysiężenia. Każdy więc inaczej przeżywa swój wypadek; jeden jest zdumiony, inny - zrezygnowany. Znikł gdzieś, czy rozpierzchł się ów chłód, z którym dawniej mówili o swoich przeżyciach. Są bliscy histerii, gdy Sobolewski zaczyna snuć swoją piękną i wzruszającą opowieść o losie młodzieży.
Wreszcie Gustaw - Konrad rozpoczyna swój wielki spór z Bogiem. Jerzy Trela mówi Wielką Improwizację nie dbając o to, czy dotrą do nas jej zawiłości myślowe. Nie dlatego, że go na to nie stać. Manifestuje raczej potrzebę wykrzyczenia swojego bólu. Jego monolog jest wielkim wyrzutem, wielkim, bezsiłnym zmaganiem się bohatera, który na romantyczną modłę szuka swojej ludzkiej racji, nie tylko działania, lecz zgoła istnienia. Istnienia człowieka, identyfikującego się z ideą. Pomoc, którą mu niesie Ksiądz Piotr (piękna rola Andrzeja Kozaka) nie jest pociechą duchową. Jest to wyraz ciepłego współczucia, jakie winniśmy cierpiącemu.
Po przerwie akcja przenosi się do Salonu Warszawskiego. Na podeście rozwija się czerwony chodnik. Odbijają od niego szare postacie patriotów, stojących z jednej strony i salonowo wygładzeni dworacy, kolorowo ubrani konformiści, wiszący u pańskiej klamki - z drugiej. Ta. linia podziału, zgodna z symboliką podziału na dobrą i złą stronę, zostaje utrzymana w kolejnej scenie u Senatora. Wiktor Sadecki w roli Senatora nie jest tylko carskim satrapą. O wiele bardziej kimś, kto się dorwał do władzy, nie pozwoli sobie odebrać jej słodkich owoców. Jeżeli o coś zabiegał, to o księżnę, która poleciła panią Rollison (Izabella Olszewska), o uznanie towarzystwa. Bo otaczały go same dziewki i płatni szpicle, karykatury dam albo obleśne typy w rodzaju Doktora (Jerzy Nowak) czy Kolesskiego regestratora.
Tędy więc również przebiega linia podziału. Określa ona bowiem nie tylko stosunek do pewnych ideałów, lecz również hierarchię wartości. Jednym wątpliwe zaszczyty, wsparte rublami, które później piorun stopi, drugim - trudne życie, usłane klęskami, ale bogate wewnętrznie, na romantyczną modłę pełne pragnień. Cóż, że nie zawsze spełnionych ?!
Wierny realiom utworu Swinarski pragnie wyrwać go z kontekstu historycznego, nadać mu znaczenie szersze, ogólniejsze. Jeśli co chwila ogłusza nas teatralnymi chwytami, dosłownie "przetłumaczonymi" z tekstu, to po to, żeby zmusić do refleksji, oderwać od treści i znaczeń czysto historycznych. Nie krępuje się w stosowaniu efektów prawie cyrkowych, wielkiej pirotechniki. Piorun, bijący w Doktora, czy Rajkowa jest bez mała materialny, wstrząsa całym budynkiem. Ale jego funkcją nie jest zadziwić, lecz zedrzeć ułudę, zatrzymać, aby zmusić do spojrzenia na sprawę z dystansu. Fizyczne zmuszenie do refleksji. Nie ciasno politycznej, związanej z historycznym już układem stosunków. Do refleksji ogólniejszej, oceniającej hierarchię, spraw.