Artykuły

Enklawa wolności

- Odbudowanie z gruzów polskiego repertuaru współczesnego jest jedną z najpotrzebniejszych rzeczy, jakie istnieją - mówi JAN MATYJASZKIEWICZ.

Janusz R. Kowalczyk: Charakterystyczny, niepodrabialny głos - w radiu nie do przecenienia - przyniósł panu prestiżową nagrodę Złotego Mikrofonu. Czym w pana życiu jest to medium?

Jan Matyjaszkiewicz: Prawdziwą fascynacją. Kiedy w 1956 r. skończyliśmy studia w warszawskiej szkole teatralnej, opiekunka naszej grupy Rena Tomaszewska, ceniona aktorka i znakomity pedagog, część podopiecznych wzięła ze sobą do radia. Byłem najstarszy, bo otarłem się wcześniej o architekturę, i zostałem obwołany starostą roku. Niezwykłego, zważywszy że większość ukończyła studia z wyróżnieniem, m.in. Anna Ciepielewska, Aleksandra Dmochowska, Wanda Majerówna, Jan Kobuszewski, Zbigniew Zapasiewicz. Radio mieściło się w dawnej ujeżdżalni koni przy Myśliwieckiej. Miejsce okazało się charyzmatyczne, ludzie też. Byliśmy młodzi, zapaleni i chcieliśmy nie tyle zdobyć wszystko szturmem, ile - takie miałem odczucie - przedłużyć model teatru reprezentowany przez podziwianych artystów sprzed 1939 r.: Węgrzyna, Zelwerowicza, Brydzińskiego, Leszczyńskiego, Dzwonkowskiego. W radiu ogniskowało się całe życie środowiskowe, jak przed wojną w kawiarni Lardellego, gdzie reżyserzy wymieniali się aktorami. Lata temu zacząłem grać Heńka Wilczewskiego w serialu "W Jezioranach" i brałem udział w setkach innych audycji. Teraz Teatr Polskiego Radia chudnie z braku pieniędzy. Szkoda.

W pracy aktora ceni pan szczególnie kulturę słowa?

Naturalnie. Całe dorosłe życie wypadło mi pracować w bolszewizmie, który wszystkim kładł knebel na usta. Teatr w pokonywaniu cenzury był nieprawdopodobnie aktywny. Starał się wyjść naprzód, uświadomić ludziom więcej, niż zezwalała propaganda. Byliśmy mistrzami aluzji. Kiedyś jeden z widzów starszego pokolenia wyraził w liście swój podziw dla mnie za umiejętność mówienia poza tekstem. Grałem wówczas w Teatrze Ateneum główną rolę w "Dużym jasnym" Jareckiego. Strugałem kijek, rzucając od niechcenia: "Tak, tak. No, dobrze. Jest bardzo dobrze. O, jak dobrze". A widzowie krztusili się ze śmiechu.

Dziś nie do pomyślenia. To była dla pana próbka przed STS?

No, cóż... Kiedy wpływowa grupka aktorów Ateneum zmusiła dyrektora Warmińskiego, żeby mnie usunął z zespołu, przylgnąłem do STS z Jareckim i Markuszewskim. Przychodzili tam ludzie z najwyższych sfer kultury, by dać upust emocjom w entuzjastycznych reakcjach na rzeczy, które sobie wyobrażali ponad tekstem i aktorską interpretacją. To było coś nieprawdopodobnego - prawdziwa enklawa wolności. Władze, chcąc zlikwidować STS, połączyły go z Teatrem Rozmaitości, gdzie też zetknąłem się z Jerzym Dobrowolskim, założycielem niepowtarzalnego kabaretu Owca. Później trafiłem do Teatru Na Woli. Dyrektor Tadeusz Łomnicki, który oficjalnie był w partii, zakazywał komukolwiek dzwonić po północy, bo jest chory. A tak naprawdę słuchał Wolnej Europy. Takie to były pokręcone czasy.

Czy to one były przyczyną konfliktu między panem a Łomnickim?

W 1980 r. zrobili mnie mężem zaufania "Solidarności" w Teatrze Na Woli. Nie wiadomo, dlaczego. Może jestem, mówiąc nieskromnie, taka d... Jasio? Ofiara, co to się z nikim nie pokłóci? Jako mąż zaufania wszedłem do rady artystycznej teatru - z założenia robotniczego, zasiadali więc w niej krawcy, szewcy itp. "Panie Tadeuszu - mówili dyrektorowi - pan jest taki cudowny aktor. Czy nie mógłby pan zagrać Damazego?". Gdy zasiadłem w tym gremium, dostał piany. Jaka rada? U niego? On był zawsze tylko jeden. Jeden w teatrze, jeden w Polsce, jeden na świecie. Kiedy mu zgłaszałem, że któryś z kolegów za mało gra albo ma za niską gażę, wpadał w furię. Później, gdy byliśmy obaj w Teatrze Polskim, przechodził na drugą stronę ulicy, żeby się ze mną nie spotkać. Dejmek o tym wiedział, więc celowo zrobił mnie Papkinem w drugiej obsadzie "Zemsty". Jak Łom się o tym dowiedział, zaczął rzucać egzemplarzami i uciekł z Polskiego. Obróciło się to na moją korzyść, bo zostałem Papkinem w obu obsadach.

Tłumaczy pan to wszystko względami natury politycznej, nie artystycznej?

Jedno z drugim się wiązało. W 1981 r. Roman Polański reżyserował w Teatrze Na Woli "Amadeusza" i grał rolę Mozarta. Łomnicki o jego aktorstwie wypowiadał się z ironią, ale miał wielkie nazwisko na plakacie. Sam zagrał Salieriego. Ja dostałem epizodzik cesarza Józefa II. Kostium, uszyty poza teatrem, fatalnie mi się marszczył. Zauważyłem, że jak z tyłu pociągam poły fraczka, to z przodu się wygładza. Takie trzymanie rąk dawało mi dobrą postać, co spodobało się i Polańskiemu. Premiera. Łomnicki cudownie grał swoją rolę, ale bez żywszych reakcji widowni. Wszedłem do swojej pierwszej scenki jak ten pajac, ze śmiechem. Nad Salierim górowałem jako cesarz, któremu wszystko wolno. Tadeusz oniemiał - schodząc ze sceny, dostałem brawa. Nie on. Cóż, przypadek. Niesamowite owacje przy ukłonach. Polański i Łomnicki wciąż wychodzą przed szereg. Zmęczony Łom mówi w końcu do mnie: "Idź". Chwyciłem fraczek z tyłu i podszedłem do publiczności. Takich braw nie miałem od czasów STS! Pan Roman potraktował mnie jak cesarski poddany i ukląkł przede mną. Wyciągnąłem dłoń, a on, stary szmirus, zamiast ją uścisnąć, ucałował. Łomnickiego wbiło w ziemię.

Nie podejrzewam, by znalazł się jeszcze aktor, któremu Polański publicznie ucałował rękę.

Jednak Tadeusz nie omieszkał mu później powiedzieć, że wszelkie zło w jego teatrze bierze się z "Solidarności", a personalnie ze mnie. W książce "Roman by Polański" znalazł się passus, jak to niektórzy ludzie chcieli się wybić przez przynależność do nowych związków zawodowych. To o mnie. Oczywiście oni obaj nie byli wcale złymi ludźmi, choć Tadeusz o sukcesy kolegów potrafił być zazdrosny. Ale to był Ktoś. Jak Warmiński, Dejmek, Bardini... Ludzie o wielkiej sile ducha. Magnesy, do których inni lgnęli. Mieli gorące pragnienia podzielenia się z ludźmi własną myślą, osobowością, sprawą. Dlatego nadal musimy pracować w teatrze, by przekazywać wartości ludziom, dla których liczą się nie tylko pieniądze, sława i doraźne rzeczy.

Jak to się stało, że wrócił pan do Ateneum?

Janusz Warmiński był prezesem Międzynarodowego Instytutu Teatralnego ITI, do którego i ja należę. Kiedy się spotykaliśmy, namawiał mnie na powrót do jego teatru. Popierała go Aleksandra Śląska. Oświadczyłem w końcu Dejmkowi, że odchodzę z Polskiego. On nie lubił, gdy ktoś samodzielnie podejmował decyzje. Co innego, gdy sam wyrzucał. Wiedział, kiedy zaczynam sezon w Ateneum i na ten dzień wyznaczył premierę "Pana Jowialskiego", gdzie grałem Szambelana. Później się dowiedziałem, że poprosił jednego z kolegów, by leżał podczas prób za ostatnim rzędem, notował sytuacje i przygotowywał się do tej roli. Makiaweliczny koncept. Ale ja lubię takie prawdziwie teatralne sytuacje.

Zagrał pan Henryka w "Nad Muchawką" Anny Adamowicz-Kędzierskiej, genialną w moim przekonaniu rolę, najlepszą w sezonie 2002/2003. Dlaczego przedstawienie tak szybko zeszło z afisza?

Graliśmy je podczas przeglądu laureatów konkursu Stowarzyszenia Drama, reżyserował Andrzej Pawłowski. Skończyło się na trzech pokazach. Na przyjęciu po premierze podeszła do mnie pani wicedyrektor Teatru Nowego, który użyczył nam sceny. Spytała, po co się mieszam w takie afery. Jakie afery? Przecież odbudowanie z gruzów polskiego repertuaru współczesnego jest jedną z najpotrzebniejszych rzeczy, jakie istnieją. I nie chodzi tu o moją rolę, którą notabene dostałem w zastępstwie za Jerzego Kamasa. Dziwię się tylko, że u nas nikomu na niczym nie zależy. Nawet jak się trafi jakaś perełka, zamiast ją podnieść, wdeptuje się w ziemię, bo to takie małe. Współczesny polski dramat powinien się odrodzić. To było oczywiste nawet w komunie. I jest aktualne zwłaszcza teraz, kiedy zbrodniarz siedzi na zbrodniarzu, a bandyta na bandycie. Dlatego Teatr Ateneum w czasach Warmińskiego organizował konkursy dramaturgiczne.

Swego czasu można było pana spotkać w Teatrze TV i sensacyjnych widowiskach spod znaku Kobry. Wiele z tych ról, jak choćby Popławskiego w "Mistrzu i Małgorzacie", przeszło do historii. Czy pana długa nieobecność w telewizji i w filmie wynika z wyboru, czy z braku propozycji?

Pierwszą rolę w Teatrze TV zagrałem w "Kubusiu Fataliście" Jerzego Gruzy w 1963 r. Grałem różne gatunkowo przedstawienia telewizyjne, po trzy, cztery w roku. Często angażował mnie Edward Dziewoński. Jestem jednak aktorem par excellence teatralnym. Kiedy telewizja pracowała na zasadach teatru, tzn. rejestracje poprzedzało do 20 intensywnych prób - od analizy tekstu po generalną - to człowiek wiedział, kogo gra. I później to przedstawienie można było rejestrować scenami, fragmentami. Niestety, teraz w Teatrze TV zwyciężył chałturowy film. Zwołuje się ludzi z różnych stron Polski. Przyjeżdżają z teczkami na pieniądze. Aktor dowiaduje się, że tekst, który dostał, jest nieważny, bo go zmienili. Za kamerą stoi sufler i podrzuca dialog, bo na naukę nie ma czasu. Nie gra się z partnerem, tylko z kamerą. To jest absurd i ja go nie potrzebuję. A moja afera z filmem skończyła się w latach 60., kiedy zobaczyłem kolegów aktorów kładących pod dywan pieniądze dla reżysera, by ich obsadził. Uznałem, że się do tego nie nadaję. Na szczęście pozostały mi teatr i radio.

W 2003 r. otrzymał Feliksa Warszawskiego, prestiżową nagrodę stołecznego środowiska teatralnego za rolę mecenasa Mazurkiewicza w "Żołnierzu królowej Madagaskaru", a "Rzeczpospolita" ogłosiła go aktorem roku za genialną interpretację roli Henryka w widowisku "Nad Muchawką". 25 września 2004 r. - na trzy dni przed ukończeniem 75 lat - Jan Matyjaszkiewicz odebrał statuetkę Złotego Mikrofonu za kreacje w słuchowiskach radiowych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji