Artykuły

Zabawy z seksem

"W.B" w reż. Jacka Jabrzyka w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie i "Lulu" w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Agnieszka Rataj w Teatrze.

Frank Wedekind powrócił w tym sezonie na polskie sceny za sprawą dwóch dramatów. W Olsztynie nowy sezon w Teatrze im. Stefana Jaracza otworzył pektakl "W.B.", adaptacja "Przebudzenia wiosny" przygotowana przez Jacka Jabrzyka z młodymi słuchaczami Studium Aktorskiego. W Krakowie w Starym Teatrze Michał Borczuch wyreżyserował "Lulu" - po raz pierwszy w Polsce w nieocenzurowanej wersji, wydobytej w 1988 roku z sejfu, w którym przechowywali ją spadkobiercy pisarza, specjalnie przetłumaczonej dla teatru przez Monikę Muskałę.

Wendla

"Przebudzenie wiosny. Tragedia dziecięca" napisana przez Wedekinda w 1891, a wystawiona w 1906 roku, szokowała wtedy bezkompromisowym oskarżeniem ówczesnej obyczajowości. Strach przed seksualnością i śmiercią rodzący się w nieuświadomionych młodych bohaterach prowadził do rzeczywistej tragedii. Ten "wysoce szczery, nieprawdopodobnie brutalny, a mimo to dziwnie piękny dramat", jak określił go Allardyce Nicoll, co jakiś czas bywa wystawiany na polskich scenach. Ciągnie się za nim jednak opinia ramoty. Próbował

ją zmienić ostatnio Wiktor Rubin w Bydgoszczy. Olsztyńska realizacja, niestety, jest jej potwierdzeniem.

Jabrzyk skoncentrował się w swojej adaptacji na losach głównej bohaterki - Wendli Bergman. To ona przekracza magiczną granicę dzielącą (wyraźnie rozgraniczony w spektaklu) świat dziewczynek i chłopców. One rozkładają się beztrosko na leżakach, stawiając obok magnetofon, z którego sączy się szum fal. W króciutkich, kolorowych spódniczkach, skarpetkach i kiczowatych okularach przeciwsłonecznych, przypominają do złudzenia bohaterki japońskich anime. Plotkują beztrosko o chłopcach i własnych marzeniach. W tym klimacie nawet opowieść Tei o okrucieństwie rodziców nie robi wrażenia. Jest tylko jednym z wątków rozmowy, szybko zagadanym przez pozostałe dziewczynki. Świat chłopców to przede wszystkim własna fizyczność, oddzielona na razie od seksualności. Scena zawzięcie ćwiczącego Melchiora rozpoczyna przedstawienie. Podobnie wyczerpujące ćwiczenia będzie wykonywał potem z Maurycym. Niewinność w tym przedstawieniu jest ciągle jednak podszyta wyrachowaniem i dystansem (także w stosunku aktorów do granych przez nich postaci), co najsilniej widać w relacjach Wendli z pozostałymi postaciami.

Wendla (Agnieszka Giza) doskonale zdaje sobie sprawę z niebezpiecznego uroku swojej zwiewnej sukienki, więc kiedy matka na urodziny wręcza jej dorosłą szatę, przypominającą noszony przez nią samą habit, zdecydowanie odmawia jej noszenia. Ona o budzącej się w niej kobiecości wie już wszystko i z perfidnym uśmieszkiem podpuszcza matkę, która nieudolnie próbuje ją uświadamiać. Nawet gwałt dokonany przez Melchiora na Wendli zostanie przez nią starannie przygotowany. Dziewczyna rozłoży na podłodze biały dywanik, na którym będzie podskakiwać, powtarzając mechanicznie "nie, Melchiorze, nie", kiedy ten, leniwie rozparty na krześle, zdobędzie się jedynie na cedzenie jej imienia. W świecie, w którym nawet śmierć Maurycego przypomina śmieszno-straszne zabawy z filmów Quentina Tarantino (Michał Wulczyński tarza się po podłodze, umiera kilka razy, a sztuczna krew leje się z gumowej gruszki spod jego koszuli), nie istnieje prawdziwa tragedia.

Jedynym prawdziwym dramatem jest w "W.B." historia Tei. Zlekceważona przez koleżanki, dręczona przez rodziców, ucieka z domu i pozornie spełnia się jako wyuzdana muza podejrzanych artystów. Pozornie, bo monolog bardzo dobrej w tym przedstawieniu Sary Szymczak jest przejmującym świadectwem życia, które mogło czekać Wendlę. Z wyrachowania i precyzyjnie zaplanowanych rozgrywek damsko-męskich pozostaje już tylko rozczarowanie. Zgrzyta więc najmocniej ostatnia scena, kiedy Wendla, siedząc na fotelu ginekologicznym, zarzuca matce obłudę, która doprowadziła ją do aborcji. Świadoma i wyrachowana Wendla może mieć pretensje tylko do siebie.

Lulu

Lulu z przedstawienia Michała Borczucha nie ma żadnych pretensji. Nie ma też świadomości swojego losu. Grająca główną bohaterkę dramatu Wedekinda Marta Ojrzyńska przypomina niezwykle elastyczną laleczkę, która każdy kolejny etap swojego życia oddziela stwierdzeniem: "Muszę się przebrać" - i jak manekin służy mężczyznom do spełniania ich marzeń seksualnych. Wychowana od dziecka na młodziutką prostytutkę przez obleśnego sutenera Schigolcha, przechodzi przez kolejne męskie ręce: może być słodką domową kobietką w stylu Doris Day, kobietą-elfem, androgyniczną istotą w białym, obcisłym kostiumie (na zdjęciu, które wisi na ścianie przez większość przedstawienia), damą w złocistej sukni i peruce. Wreszcie wróci na londyńską ulicę, gdzie ubrana tylko w bluzę z kapturem będzie polować na kolejnych klientów.

Lulu nie dziwi żadna reakcja szalejących za nią mężczyzn. Z jednakową obojętnością wskakuje pod pierzynę małżeńskiej wersalki, daje się przywiązać do łóżka przez bezradnego impotenta wyręczającego się sztucznym penisem czy obserwuje wyczyny zakochanego w niej Schwarza (Sebastian Pawlak), onanizującego się przy dziurze w ścianie. Nawet Kubę Rozpruwacza, który przepiłuje ją na pół w tandetnej magicznej skrzyni, a potem wytnie genitalia, przywita beztroskim śmiechem.

Katarzyna Borkowska, autorka scenografii, stworzyła na scenie Starego ogromną przestrzeń, w której mieści się wszystko. Koszmarne wersalki z lat siedemdziesiątych, pawlacz, na którym chowa się Lulu w kłopotliwych sytuacjach, atelier fotograficzne, gdzie przez większą część przedstawienia króluje jej ogromny portret, ekran na ścianie wyświetlający przekreślane nazwiska kolejnych ofiar miłości do małoletniej nimfetki, wreszcie kącik jej adoracji, urządzony w stylu zdjęć Pierre'a i Gilles'a. Atrakcyjny, kolorowy światek, który mógł obnażać obłudę mieszczańskiego środowiska, grzęźnie jednak w nadmiarze efektów i nie wnosi żadnych treści.

"Lulu" mogła być okrutną opowieścią o niszczącym pożądaniu, zaślepiającym mężczyzn, którym wydaje się, że posiadając kobiece ciało, mogą posiąść i kobiecą duszę. Tyle tylko, że o pożądaniu na scenie Starego wiele się mówi, a niewiele jest go w rzeczywistości. Trudno zrozumieć szalejących za Lulu mężczyzn, bo mimo kolejnych efektownych kostiumów Marta Ojrzyńska przypomina raczej przebrane, zagubione zwierzątko niż doprowadzającą ich do zguby femme fatale . W tym ujęciu ginie gdzieś i temat pedofilii wpisany przecież w tekst dramatu, i ludzka seksualność, która dla Wedekinda była motorem poruszającym stworzoną przez niego "tragedię monstrów", jak nazywał swoje dzieło. Tego świata nic nie porusza, bo seksualność sprowadza się w nim do nużącej szybko gimnastyki scenicznej. Borczuch stosuje opatrzone chwyty, funkcjonujące w polskim teatrze od kilku lat i, niestety, ma się przy tym wrażenie, jakby służyły one jedynie zaplanowanemu zszokowaniu widza. Czy jednak w tej galerii typów, które nam proponuje, uciekając od psychologizmu postaci, jesteśmy w stanie przeżyć jeszcze jakikolwiek szok? Tę zdystansowaną konwencję łamie tylko Dorota Segda w roli Hrabianki Geschwitz. Zakochana w Lulu, żałośnie śmieszna w próbach zdobycia jej wzajemności, jako jedyna w zdehumanizowanym świecie pozostaje człowiekiem.

Przedstawienie Borczucha ogląda się jednak w większości a zimno, odnotowując kolejne znane już skądinąd elementy: sprawny, niemal filmowy montaż poszczególnych scen, nieuchronne odniesienia do popkultury, przebieranki i seksualne gadżety. Szkoda, bo współczesne spojrzenie na bezlitosny i nieocenzurowany tekst Wedekinda mogło być zmierzeniem się z pokutującym do dzisiaj mitem zbawczej kobiecości. Uprzedmiotowiona, sprowadzona wyłącznie do roli ciała Lulu nie zbawia żadnego ze swoich kochanków, przynosi im wyłącznie zgubę, a sama wreszcie z ulgą wyzwala się od własnej fizyczności, gotowa zapłacić mordercy za chwilę urojonej czułości. Na pytanie, kim jest Lulu, chyba będzie musiał odpowiedzieć jednak ktoś inny.

Z obu realizacji Wedekinda w polskich teatrach wynika przede wszystkim jedno: trudność w znalezieniu odpowiedniego języka do ich współczesnego odczytania. W obu ulubione ostatnio przez twórców teatralnych zdystansowane mrugnięcie okiem do widza kłóci się z istotnymi kwestiami poruszanymi przez Wedekinda. Pomimo wszelkich zastrzeżeń do olsztyńskiego spektaklu, obronną ręką wychodzi z tego zestawienia Jacek Jabrzyk. Z dwojga złego lepsza zaangażowana naiwność niż zimne, perfekcyjne, ale w żadnym stopniu nieporuszające, żonglowanie efektami w wykonaniu Michała Borczucha.

***

Agnieszka Rataj - pracuje w TVP Kultura, recenzentka teatralna Rzeczpospolitej". I

Na zdjęciu" "W.B." w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji