Artykuły

Never say never

Solski się odwraca wściekły, coś na mnie krzyczy, bo się spóźniłem i wali mnie szkatułką. Budzę się. Spadłem z łóżka. Ciekawe, kiedy teraz spadnę z łóżka. Pewnie po premierze - pisze Andrzej Łapicki w felietonie w Teatrze.

"Nigdy nie mów nigdy" - to tytuł jednego z filmów z Jamesem Bondem. Ale nie będzie o Bondzie, tylko o mnie. W ubiegłym stuleciu na swoim jubileuszu pięćdziesięciolecia pracy pożegnałem się ze sceną. Powiedziałem, że nigdy już nie pokażę się jako aktor. Publiczność zareagowała na to gromkim śmiechem. A jednak. Reżyserowałem, uczyłem, ale granie porzuciłem bezpowrotnie. Czy było mi brak - sceny, światła, podniecenia? Ani trochę. I tak sobie spokojnie żyłem. Prowadziłem życie emeryta: a to kawka z kolegami, a to meczyk w telewizji. Nie żebym nie miał propozycji. Owszem, nawet od bardzo wybitnych reżyserów. Ale jak nigdy, to nigdy. Aż tu pod koniec lata zadzwonił do mnie Dyrektor Teatru Narodowego i zaprosił na kawę. Było mi miło, że ktoś o mnie pamięta. Z Jankiem Englertem znamy się z górą czterdzieści lat. Jestem starszy od niego o dwadzieścia, ale zawsze się lubiliśmy. Wiele razy ze sobą graliśmy, pracowaliśmy w Szkole, no, to jeden z najbliższych mi ludzi w teatrze. I tu bomba. Proponuje mi, żebym zagrał w Czechowie, którego będzie robił na jesieni. Ja się bronię, ale coś słabo, sam nie wiem dlaczego. W końcu biorę egzemplarz i wieczorem dzwonię, że się zgadzam. Niewątpliwie chciałem w końcu wyjść z tego kokona starczej monotonii, w którym za długo tkwiłem. Po kilku tygodniach pierwsza próba. Idę do Narodowego, nie bez pewnego wzruszenia. Lubię tę dzielnicę - "teatrowisko". Lubię ten teatr, zagrałem tu w latach pięćdziesiątych i siedemdziesiątych dziewiętnastego, nie, przepraszam, dwudziestego wieku kilka ważnych ról. Koledzy z Dyrektorem na czele przyjmują mnie niezwykle miło, jak to aktorzy potrafią czasem być mili naprawdę. Siadam i mam wrażenie déja vu - niby jestem, a niby mi się śni. Coś czytam, czegoś słucham, ale mi dziwnie. I nagle przypomina mi się sen sprzed kilkudziesięciu lat. Sen aktorski.

Stoję w kulisie w ciemności. Zza kotary wyglądam na scenę - widzę sylwetki aktorów, poświatę reflektorów na widowni, jedyne w swoim rodzaju światło, widoczne tylko zza kulis. Słyszę szept inspicjenta: "Zaraz pan wchodzi". Wiem, że to sen, a jednocześnie, że muszę coś zagrać. I kombinuję, co to za sztuka. Widzę Solskiego, który gania po scenie ze szkatułką. Aha, to "Skąpiec". Ale kogo ja tu mogę grać? Szybko decyduję, że tylko Walerego. Mniej więcej pamiętam, co tam mogę powiedzieć - i wchodzę. Solski się odwraca wściekły, coś na mnie krzyczy, bo się spóźniłem i wali mnie szkatułką. Budzę się. Spadłem z łóżka. Ciekawe, kiedy teraz spadnę z łóżka. Pewnie po premierze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji