Artykuły

Totalne nieporozumienie

"Czy lubi pani Schuberta?" w reż. Tomasza Zygadły w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Cierpliwość ukarana. Tylko tak można podsumować decyzję o wytrwaniu do samego końca na najnowszym przedstawieniu Teatru Ateneum. Po obejrzeniu pierwszego aktu zdecydowany byłem wymknąć się chyłkiem i szybko zapomnieć o sztuce "Czy lubi pani Schuberta?". Powstrzymany pozostałem. Cóż, po przerwie było równie źle, tylko nieco inaczej. W pierwszym akcie nowego przedstawienia Tomasza Zygadły (wsławionego ostatnio monstrualnym knotem "Kolaboracja" wystawionym w tym samym teatrze) Teresa Budzisz-Krzyżanowska robi zbolałą minę, uchylając się od dawania lekcji muzyki niejakiej Mati granej przez Marię Ciunelis, która na scenie tworzy kreację zwaną mało elegancko "dziecko-piernik", czyli dojrzałą niewiastę zapominającą o upływie czasu. Jej ulubionym rekwizytem jest wiolonczela, na której już za chwilę ma nam zagrać, ale nie, nic z tego. Zamiast lekcji muzyki mamy serię problemów życiowych wyrażanych dialogiem, przy którym sceny obiadu z popularnego "Klanu" są niczym oscarowy thriller. Gdy już wyczerpują się wszystkie możliwe kombinacje i komplikacje wynikające z pisania sztuki o niczym - na scenę wkracza, a raczej wpada jak bomba Halina Łabonarska, częstując nas tzw. petardą temperamentu.

Gra bezdomną żebraczkę (jak się potem okaże - o skomplikowanym życiorysie), choć widać, że ze zjawiskiem bezdomności nie zetknęła się nigdy, bo jej aktorstwo przypomina jako żywo granie "poczciwego ludu" w zapomnianym już dziś repertuarze w rodzaju "Majster i czeladnik". A to huknie tubalnym głosem, nos obetrze, nogę na nogę założy tak zamaszyście, że widać to z drugiego brzegu Wisły. O co w tym wszystkim chodzi - nie wiadomo.

Drugi akt poświęcony został tzw. refleksji ogólnej nad samotnością. Na scenie panuje nastrojowy półmrok, mający zbudować tzw. atmosferę. Senność przerywają jedynie kwiaty polszczyzny w rodzaju (cytuję z pamięci) "będąc małą, nieśmiałość mnie zabijała". Nie wiemy, kim jest Rubi Birden, osoba, która przełożyła to wiekopomne dzieło, ale pozostaje nam podejrzenie, że to pseudonim. Mądrze użyty, bo tłumaczenie sztuki Rafaela Mendizabala, a zwłaszcza puszczanie w publiczność takiego językowego niechlujstwa, to wstyd.

Ów drugi akt przynosi rozwiązanie tajemnicy żebraczki: była to ongiś dystyngowana i obrzydliwie bogata dama, która cały swój majątek przepuściła na ratowanie chorego dziecka, staczając się na materialne i moralne dno. Tę opowieść rodem z wenezuelskiego serialu Halina Łabonarska puszcza w publiczność zdławionym ze wzruszenia głosem.

Ale takie monologi wyzwalają raczej salwy śmiechu. Nie pobudzają do refleksji. Niezwykle przykro, że aktorki miary Haliny Łabonarskiej i Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, o dwu pozostałych paniach nie wspominając, muszą grać w takiej bujdzie na resorach.

A ja się zastanawiam tylko, kto czytał sztukę Mendizabala i podjął decyzję o jej scenicznej realizacji. Czemu w tym teatrze-legendzie obchodzącym 80 lat istnienia, teatrze Perzanowskiej i Jaracza, Śląskiej i Warmińskiego zagościła taka literatura?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji