Słuchając "Hamleta"
Nie ma chyba w dramaturgii drugiego równie bogatego w treści i rozległego problemowo dzieła jak "Hamlet". Stąd obfitość komentarzy, których sam wykaz potrafiłby wypełnić solidną bibliotekę. Stąd niezliczona ilość możliwych interpretacji teatralnych od Hamleta groteskowego (Wachtangow) do Hamleta egzystencjalistycznego (Barrault), od Hamleta-kazirodcy do Hamleta-działacza politycznego. Grano "Hamleta" we fraku, grały go kobiety, a obecnie w Krakowie gra go nawet kierownik literacki teatru. Każda propozycja jest - jak widzimy - możliwa do przeprowadzenia i dla każdej, choćby najbardziej ryzykownej można - od biedy - znaleźć w tekście uzasadnienie.
Na tle naszej współczesności wielki spór o "Hamleta" dałby się jednak - w dużym oczywiście skrócie - sprowadzić do dwóch przeciwstawnych koncepcji. Jedną byłaby koncepcja Hamleta uwikłanego w nierozwiązalne sprzeczności bytu, koncepcja zasadniczo tragiczna, widząca życie jako coś w rodzaju studni bez dna, jako mapę krzyżujących się chaotycznie dróg, z których każda prowadzi do nikąd. Byłaby to tragedia bankrutującej myśli, katastrofa, za którą jako jedyne rozwiązanie może iść tylko mistycyzm albo - faszyzm. Istotnie, są komentatorzy, którzy chcieliby w końcowym wmaszerowaniu na scenę Fortynbrasa z jego armią widzieć triumf żołdactwa, zwycięstwo tępego ale energicznego sierżanta, który jedyny potrafi wyprowadzić zgniły, skłócony świat z chaosu.
Druga koncepcja zdaje się przyjmować jako zasadę celowość świata, logikę i racjonalizm jego u-rządzeń. Hamlet jest reprezentantem sprawiedliwości i ładu moralnego - i to reprezentantem walczącym, który "gdyby wspiął się w górę, byłby monarchą godnym poważania", a jeżeli w tej walce ginie to dlatego, gdyż w historycznym porządku świata jego protest i idee jeszcze nie mogły być skuteczne. Nie trudno dojść do wniosku, że pierwsza koncepcja, mimo, iż widzi siłę, która zaprowadza porządek w tym "psującym się państwie duńskim" - jest koncepcją pesymistyczną, podczas gdy druga, chociaż pokazuje klęskę osobistą samego Hamleta, który zarazem pociąga z sobą w grób bez mała wszystkich otaczających go - jest jednak, w gruncie, koncepcją optymistyczną.
Konflikt tych dwóch koncepcji (wszystkie inne dałyby się z grubsza podporządkować albo jednej albo drugiej) to - jak widać - nie tylko ściśle fachowa różnica dwóch odmiennych interpretacji teateologicznych. To zarazem podstawowy antagonistyczny konflikt ideowy i filozoficzny dzisiejszej kultury. Toteż taka a nie inna realizacja "Hamleta" we współczesnym teatrze staja się zarazem taką a nie inną odpowiedzią na problemy teraźniejszości. "Hamlet" to dramat, którego nie można rozwiązywać tylko warsztatowo. Gdzie tknąć bowiem wychodzi na wierzch zagadnienie ideologiczne. Nawet kiedy - jak w ostatniej krakowskiej inscenizacji - dotyczyć to będzie, na przykład, schodów lub ganeczka.
Wdzięczni jesteśmy krakowskiemu Staremu Teatrowi (który począwszy od tej właśnie premiery nosić już na przyszłość będzie imię Heleny Modrzejewskiej), że dał nam wreszcie tego prawdziwego, wielkiego Szekspira, że po długich postnych latach pozwolił nam się nareszcie sycić w teatrze m y ś 1 ą. "Hamlet", napęczniały i niemal zgęstniały od szlachetnego pulsowania ludzkiego mózgu, skondensowany koncentrat rozkoszy intelektualnego dociekania - jest także i pod tym względem prekursorem teatru naprawdę nowoczesnego, teatru filozoficznego, teatru idei.
Ale trzeba tę - prawdziwą - nowoczesność realizować z całą świadomością i z cała konsekwencją, trzeba również zdawać sobie w pełni sprawę z owej tkwiącej w "Hamlecie" "wielości rzeczywistości" i z całą gotowością ryzyka wybierać tę albo inną rzeczywistość. Gotów jestem w ostateczności przystać na każdą zaproponowaną przez teatr "koncepcję" "Hamleta", jeżeli przeprowadzona ona będzie jednolicie, po męsku, bez kompromisów.
Otóż właśnie owa jednolitość i konsekwencja była w krakowskim przedstawieniu do pewnego stopnia dość zachwiana. Widzę tu bowiem właściwie dwie różniące się od siebia intencje. Widzę "Hamleta" Romana Zawistowskiego i "Hamleta" Tadeusza Kantora. "Hamlet" Zawistowskiego jest jasny, prosty, energiczny, optymistyczny, oczyszczony z ciemnej mgławicy niedomówień, z osadu "niemieckiego" pedantycznego filozofowania. Abstrakcyjną sprawę tragedii myśli "w ogóle" konkretyzuje ściśle sprowadzając ją do bardzo określonej tragedii następcy tronu, który z młodzieńczym zapałem usiłuje oczyścić moralny i obyczajowy śmietnik swego przyszłego królestwa, ale w danej sytuacji historycznej nie potrafi tego dokonać i ginie. Nie ma w tym nic z ponurego "rozrabiactwa" myślowego, jakiegoś na pół maniakalnego i obsesyjnego krążenia idei w kółko, bezpłodnego, "czystego" procesu myśli dla myśli. Jest ścisłe rozumowanie zdolnego studenta z Wittembergi, który realizuje metodycznie nakreślony przez siebie rozsądny plan i którego cała działalność na scenie jest temu konsekwentnie podporządkowana.
Tą sugestię nfrzuca Zawistowski zarówno dużymi skrótami tekstu, z którego w sposób przemyślany usuwa cały formalny - stanowiący jak gdyby sztukę dla siebie - sentencjonalizm, tam gdzie nie służy on bezpośrednio sprawie dramatycznej, jak i rezygnacją z operowej widowiskowości, z kunsztownego reżysersko rozbudowywania planów, operowania tłumem itp. Rezygnacja ta następuje na rzecz pewnego - można by nawet powiedzieć - ascetyzmu sytuacyjnego, wstrzemięźliwości w tamponowaniu grup, które układają się często statycznie wyłaniając się z mroku niemal jak posągi w skierowanym na nie świetle reflektorów.
W ten sposób rozwój perypetii dramatycznej staje się przejrzysty i czytelny, sens tragedii całkowicie zrozumiały, a więc działający optymistycznie. Zapewne, jest w tym pewne uproszczenie substancji dramatu, którego psychologiczne gęstości zostają - często mechanicznymi cięciami - nieco rozrzedzone. Zapewne, ruchliwość i żywość wydarzeń dramatycznych na zamku w Elsynorze zostaje niekiedy - na sposób niemal rapsodyczny - zmonumentalizowana i spatetyzowana. Skoro jednak wszystko to służy czystości i logice teatralnej argumentacji - tezy inscenizacyjne należy uznać za udowodnione.
Ale ten "Hamlet" wpisany jest jak gdyby w innego "Hamleta". Scenografia Kantora zbudowana jest w zasadzie ze schodów wijących się po obu stronach sceny, z łączącego je wyżej podłużnego ganku i wznoszącej się nad nim dalszej kondygnacji schodowej zamkniętej u góry czymś w rodzaju baszty. Tę ponurą monotonię konstrukcji architektonicznej przerywa tylko żółtość rozciągniętych u dołu firaneczek i zasuwana przed każdą odsłoną kurtyna z układami przecinających się płaszczyzn barwnych. Świat, w który nas wprowadza wizja Kantora jest mroczny, kręty, powikłany, niby labirynt, gdzie schwytane biało-czarne ćmy mogłyby beznadziejnie tłuc skrzydłami o ściany. Jest to więc świat rozpaczy i absolutnego, metafizycznego tragizmu istnienia. Być może, są to tylko dość dowolne skojarzenia obserwatora, ale skoro nasuwają się one tak natrętnie - trzeba się z nimi liczyć.
I oto powstaje rozdźwiek, między tym co mówi jasny język akcji scenicznej, a tym co daje do zrozumienia ciemna, głucha mowa scenicznego tła. "Hamlet" Kantora nie przystaje do "Hamleta" Zawistowskiego. Inna sprawa czy przystaje on w ogóle do "Hamleta" Szekspira. Kompozycja plastyczna jest tu konstrukcją tak obojętną w swej abstrakcyjnej funkcjonalności, że mogłaby również służyć każdemu innemu celowi. Jeden z moich kolegów stwierdził, że mogłaby się w niej równie dobrze rozgrywać "Brygada szlifierza Karhana".
Z niepokojem trzeba zauważyć, że ostatnie roboty scenograficzne tak świetnego przecież artysty jakim jest Kantor zaczynają ujawniać jak gdyby zaczątki swoistego manieryzmu. Dążenie do budowania tła scenicznego jako wypadkowej układów linearnych i geometrycznych, a to, na przykład, drogą używania podestów, schodów itd., wywoływanie odpowiedniej wizji plastycznej zestawieniami kolorów białego i czarnego, z dodatkiem czerwonego czy pokrewnych - jest samo w sobie bardzo interesujące. Ale istotna ocena wartości tych środków jest zależna od tego czemu dane środki służą w przedstawieniu jako w odrębnej całości teatralnej. Absolutyzowanie ich "samych w sobie" może prowadzić do swoistego skostnienia i schematyzmu.
Ze w ostatecznym rezultacie całość taka robi mimo wszystko wrażenie raczej jednolite i to w zasadzie zgodnie z założeniami reżyserskimi Zawistowskiego - duża w tym zasługa poszczególnych aktorów, a głównie odtwórcy roli tytułowej. Leszek Herdegen sprawił bardzo miłą niespodziankę tym, którzy - znając wszechstronność jego talentów artystycznych i towarzyskich - nie byli pewni czy nie jest ich zbyt wiele jak na jednego Hamleta. Przede wszystkim zaimponował umiejętnością przeczytania tekstu. Jak mówił kiedyś Dullim jest to właściwie jedyna sprawa w aktorstwie, ale mimo, iż jest to sprawa, zdawałoby się, tak prosta - a może właśnie dlatego - nie zdarza się ona w teatrze, niestety, zbyt często. W inteligentnej, logicznej interpretacji Herdegena cała sprawa Hamleta stawała się całkowicie jasna i przejrzysta, nie było w niej nic mrocznego, grząskiego, śliskiego, był to niemal "Hamlet dla młodzieży", Hamlet młody, zbuntowany tą swoją młodością, która po raz pierwszy widzi na własne oczy nieprawości świata.
Ta szczera, nieudawana młodość była drugą atrakcją herdegenowskiego Hamleta. Pozwalała ona zuchwale, buntowniczo wykrzyczeć niektóre bolesne partie tekstu, nawet te które bywały dotąd powlekane mgłą melancholijnych wieloznaczności i - o dziwo - właśnie ta jaskrawość wypowiedzi czyniła w pełni zrozumiałymi ich miejsce w akcji. Słynny czterowiersz zaczynający się od słów "Niech ryczy z bólu ranny łoś..." (słusznie w tym jedynym miejscu świetny, giętki skądinąd przekład Romana Brandstaettera ustąpił staremu Paszkowskiemu) był wyrzucony z pełnej piersi z całą gwałtowną, radosną siłą i nagle stawał sią zupełnie jasny jego trochę zagadkowy sens: oto przed chwilą król za
stał raniony w najczulsze miejsce i Hamlet sięga po władzę, aby odtąd spokojnie "spać mógł ktoś".
Ta buntownicza młodość Hamleta-Herdegena nie była jednak tylko bezmyślną młodością jurnego bycz ka. Inteligencja Hamleta była widoczna choćby dzięki ostrości i celności z jaką Herdegen podawał cały satyryczny podtekst. Rzadko w którym "Hamlecie" ujawniało się tak wyraźnie ile ciętego dowcipu i ironii ma bohater, jakim jest świetnym satyrycznym obserwatorem. Tę stronę postaci odsłaniał Herdegen za pomocą niemal chłodnego - zracjonalizowanego, a nie emocjonalnego - podawania tekstu, jak np. przy owym objaśnianiu królowi treści odgrywanej przez aktorów sztuki: "Nie dotyczy ona Waszej Królewskiej Mości ani mnie, gdyż obaj mamy czyste sumienie. Niech się drapie ten kogo swędzi".
Tak wybitne walory debiutu (rola Hemleta jest właściwie debiutem aktorskim Herdegena.) zobowiązują do tym staranniejszego zwrócenia uwagi na błędy. Herdegen nie rozporządza jeszcza dostateczną kulturą i techniką aktorską, nie ma swobodnej emisji głosu, jaką dysponować winien doświadczony aktor, a nawet chociażby dobrze szkolony uczeń, nie ma koniecznej luźności oddechu i mięśni. Stąd też dla pokonania tak ogromnej roli potrzebny mu jest nieproporcjonalnie duży wysiłek fizyczny, którego zewnętrzne objawy były wyraźne. Jeżeli Herdegen zdecyduje się kiedyś ostatecznie na wybór kariery aktorskiej (a tego - po tak świetnym początku - należałoby jemu i teatrowi życzyć) musi poważnie pomyśleć o usunięciu tych braków. Drugą interesującą aktorsko pozycją krakowskiego "Hamleta" był Laertes - Janusza Sykutery. Muszę wyznać, że ta interpretacja pozwoliła mi inaczej niż zwykle zobaczyć ową postać i jej miejsce w elsynorskiej tragedii. Laertes to, po prostu, - jak się okazało - zwyczajny bęcwał, nieodrodny syn Poloniusza, gadatliwy, hałaśliwy, pełen wielkich słów, nadętych frazesów i melodramatycznych gestów, w gruncie nie orientująca się w niczym pusta kukła, która w rękach królewskiego intryganta zdolna jest do każdego świństwa. Przy takim ustawieniu jeszcze wyraziściej wychodzi społeczny sens tragedii Hamleta jako wypadkowej zbrodni i głupoty. Wywołanie tego rodzaju refleksji świadczy już wystarczająco o możliwościach aktorskich młodego Sykutery.
W tym samym duchu - choć tutaj leżało to już bardziej na linii tradycji - grał Poloniusza Alfred Szymański, który swoją staranną, dyskretną robotę aktorską miał nieco utrudnioną przez kostium, niepotrzebnie niejako z góry charakteryzujący trochę groteskowo i pajacowato tę postać.
Z pozostałych ważniejszych wykonawców Zdzisław Mrożewski ciekawie rozpoczął rolę Króla, zapowiadając w pierwszych swoich scenach wielkopańską sylwetkę świetnego i mądrego, choć zbrodniczego monarchy, jakiejś swoistej odmiany Kreona. Ale stopniowo to realistyczne ujęcie zmieniało się coraz bardziej w patetyczne i deklamatorskie, do czego przyczyniał się trochę
wspomniany już posągowy, rapsodyczny charakter niektórych obrazów (scena zmowy z Laarteisem).
Maria Ciesielska miała niełatwe zadanie, gdyż sprawa miłosna usunięta jest w "Hamlecie" Zawistowskiego na dalszy plan. Niemniej Ciesielska potrafiła nadać Ofelii wiele osobistego wdzięku dziewczęcego, mimo, że jej interpretacja była nieco sztywna i jak gdyby szkolna. Młoda aktorka zanadto wyraźnie i pedantycznie rozbija i oddziela poszczególne człony zdaniowe, a nawet poszczególne słowa, wskutek czego dialog nie ma naturalnej, ciepłej płynności.
Halina Gryglaszewska jako Królowa była zbyt jednostajna i to w tonacji raczej cierpiętniczej. Nie zróżniczkowana została cała bogata skala uczuć tej godnej jeszcze pożądania kobiety: wdowy, żony, matki, zbrodniarki i samobójczyni. Inna rzecz, że niektórym postaciom krakowskiego "Hamleta" trudno było czasem o większą subtelność wzruszeń, skoro musiały ich doznawać w niewygodnych pozycjach i do tego na schodach.
Jakiekolwiek jednak jeszcze zarzuty można by wytaczać - w ostatecznym rozrachunku Kraków winien jest teatrowi wiele uznania za dużej miary przeżycie artystyczne. Fakt, że poważny udział w tym mają młodzi, początkujący aktorzy wystawia piękne świadectwo kierownikowi artystycznemu, nie lękającemu się w tym kierunku - co nie często się zdarza - ryzyka i eksperymentu.