Artykuły

Kusząca brzydota

"Czaszka z Connamary" w reż. Katarzyny Deszcz w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Krzysztof Karwat w Śląsku.

Wyjątkowo celnie siermiężne dekoracje Andrzeja Sadowskiego wpisują się w przestrzeń Sceny w Malarni. Po obu stronach umownej rampy scenicznej odrapane ściany, z zaskakującym w tych warunkach krzyżem na jednej z nich. No, bo jesteśmy w katolickiej Irlandii, ale jakby nie tej. ku której tęsknie wznoszą wzrok Polacy. To zapyziała, zapijaczona prowincja. Nie ma czego zazdrościć. W rozpadającym się, także i przede wszystkim moralnie domu, jakieś skromne sprzęty, sfatygowany stół, podniszczony przypadkowy fotel i mrugający wątpliwym ciepłem żelazny piecyk. Obok równie szaro i beznadziejnie. Z nieba leje się prawdziwy deszcz. To zapewne aluzja do wcześniejszej a bardzo udanej, zrealizowanej przez tę samą reżyserkę parę lat temu na Scenie Kameralnej Królowej piękności z Leenan. To jest ten sam świat, może też ci sami ludzie. Albo ich sąsiedzi. To nieważne, drugorzędne. Oni tu wszyscy jakby z jednej gliny ulepieni. Najlepiej i najdokładniej wie o tym Mick Dowd, miejscowy grabarz, który od czasu do czasu otrzymuje zlecenie przekopania tutejszych grobów. I wtedy może się nieboszczykom przyjrzeć. A kto wie, czy jeszcze czegoś więcej nie robi? Czy - na przykład - nie rozbija młotkiem kości i czaszek, by je potem wrzucić do gnojowiska bądź utopić w pobliskim jeziorze. Tak przecież uczyni, gdy w robocie towarzyszyć mu będzie wyraźnie zapóźniony w rozwoju młodzieniec Martin Hanlon. W katowickim spektaklu jest to scena brutalna, aż do absurdu. No bo właściwie, po co Mick to robi? By się zemścić, odegrać, w pijackim szale zabawić, odreagować stresy, poczuć panem życia i śmierci?

Cieszy powrót Wiesława Kańtocha do dobrej formy aktorskiej. Sporo włożył w tę rolę pracy. To widać. Zrezygnował z łatwych "zagrywek", rutyniarskiego modulowania głosu, prostych, niby pijackich "sztuczek". Chyba nawet stonował ekspresję, możliwą do wydobycia z tej postaci. Nie za często odwołuje się do krzyku, klnie niemalże z umiarem, jakby mimowolnie. Niejeden z nas nabiera podejrzenia, że - być może - przed laty, przed tajemniczą śmiercią swej żony, Mick, był lub przynajmniej mógł być kimś innym. Utwierdzi nas w tym scena finałowa, niespodziewanie liryczna, gdy z czaszką swej żony, o której morderstwo jest podejrzewany przez sąsiadów, wejdzie w strugi

deszczu, jakby próbując zakląć obrazy przeszłości, przezwyciężyć niewyrażalną traumę, która w nim tkwi. Kańtoch broni Micka sporą dawką sarkazmu, czarnego humoru zdradzającego wrodzoną inteligencję, momentami nawet tonem zgorzkniałej autoironii. Leniwie, ale z rozmysłem popija bimber, bacząc by się zupełnie nie upić, by kontrolować rzeczywistość przynajmniej w takim stopniu, w jakim ona na to sobie "zasługuje". Jest abnegatem, to, co wokół, nie budzi jego zainteresowania ani silniejszych emocji. Odnosi się wrażenie, że takiego właśnie dokonał wyboru. Mick nie ma wielkich potrzeb. Niczego dobrego od życia nie oczekuje. Tłamsi w sobie gorycz, pozwalając, by czas płynął tak jak chce. Albo wolniej, albo szybciej. To bez znaczenia.

Partneruje mu przedwcześnie postarzała Maryjohnny, wyraziście zagrana przez Bogumiłę Murzyńską. Oboje popijają, gawędzą o niczym, jak stare małżeństwo, trochę sobie dokuczają, ale - zapewne - częściej wspierają rozmową, która łączy ich ze światem zewnętrznym i ocala przed odczuciem pełnej samotności i wykluczenia. Można powtórzyć ploteczki albo banalne historyjki sprzed lat, wymienić uwagi o pogodzie, choć ta, jak zwykle, pod psem. Można się też pokłócić. Na przykład o Pana Boga i jego wpływ na bieg rzeczy w tej zapomnianej przez Boga i ludzi dziurze...

Solidne aktorstwo jest wielkim atutem tego przedstawienia. Dość niespodziewanie tę dwójkę aktorów dzielnie wspiera młody Michał Rolnicki w niełatwej roli przygłupa Martina. Ciągle rozkołysany, w odwróconej bejsbolówce na głowie, jakby za chwilę j miał ruszyć w hip-hopowe tany. Rozedrgany, znerwicowany, gotowy do nagięła go ataku, ale i do błyskawicznej ucieczki. Przypomina kundla, który będzie r łasił się bądź ujadał póki (ktoś głośniej nie krzyknie. :' Śmieszny, żałosny, godny raczej politowania niż pogardy, mimo że zupełnie " emocjonalnie i moralnie rozchwiany.

Jego brat, Thomas Hanlon (Wiesław Kupczak), tylko pozornie jest znacznie bardziej rozwinięty. Stroi miny, chełpi się mundurem, udaje ważniaka. Ale dotkliwie cierpi, bo jest zaledwie zwykłym stójkowym, a marzy o sławie i karierze detektywa z telewizyjnego serialu. Czy może nas dziwić, że to właśnie Thomas przyspieszy, a zatem i naruszy naturalny ciąg wypadków, nieopatrznie prowadząc do rozlewu krwi? Chce zdemaskować mordercę, a sam o mały włos do morderstwa nie doprowadza.

Kryminalna zagadka zdaje się reżyserkę Katarzynę Deszcz najmniej obchodzić. I słusznie. To tylko jedna z, być może, wielu tajemnic, jakie skrywają mroczne domostwa i takież dusze mieszkańców Leenan. Bo tutaj żyją tylko "ludzie zbędni", jak ich czasem określają współcześni socjolodzy, a zatem "zdrowa część" społeczeństwa nie wnika w ich przestrzeń, także tę duchową. Są pozostawieni niejako sami sobie, a ich losy normują kodeksy moralne, które znajdują się w stanie rozkładu. Ale ten rysu socjologiczny i, by tak rzec, socjalny jest tu ledwie naszkicowany, a w każdym razie ten spektakl nie chce być społecznie "zaangażowany". Bieda i ubóstwo (także moralne) raczej nęcą i kuszą, a nie obrażają czy oburzają. Behawiorystyczna siła poruszająca postaciami z tego klaustro-fobicznego świata odsłania zło i brzydotę. A one - o, dziwo i o, zgrozo - są ponętne. Oto lep, na który McDonagh tak skutecznie, i to nie tylko na Wyspach, łapie widzów. A Katarzyna Deszcz potrafi jego dramaty czytać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji