Majakowski po raz pierwszy na scenie polskiej
Społeczeństwo polskie zna dobrze Włodzimierza Majakowskiego jako płomiennego poetę rewolucji. Poszczególne jego wiersze i poematy wrosły głęboko w świadomość czytelnika polskiego, który nauczył się genialnego poetę czcić i podziwiać. Inaczej rzecz wygląda z dorobkiem scenicznymi Majakowskiego. Złożyło się tak, że Majakowski-dramaturg był dotychczas widowni polskiej całkowicie nieznany. Lukę tę wypełnił obecnie pionierski, śmiały i ambitny Teatr Nowy w Łodzi, który w początkach grudnia wystąpił z polską prapremierą satyrycznego dramatu Majakowskiego pod tytułem "Łaźnia".
Trzeba powiedzieć, na wstępie, że Majakowski, twórca o olbrzymiej pasji, już w początkach rewolucji próbował wypowiadać się poprzez widowiska masowe. Jest on autorem kilku utworów, które w pierwszych latach po rewolucji grane były w Wielkich cyrkach Związku Radzieckiego jako coś w rodzaju feerii, lub pantominy. Nie trzeba chyba podkreślać, że feerie te i pantomimy nie poprzestawały na tym, by być tylko mniej lub bardziej olśniewającymi widowiskami, które strzelają rakietami dowcipu, humoru i blasku. Majakowski, płomienny dobosz rewolucji, traktował swą sztukę przede wszystkim jako propagandę polityczno-społeczną, jako walkę o torowanie dróg nowemu porządkowi. Ten charakter płomiennej propagandy przy pomocy bezlitosnej i bezkompromisowej satyry mają w stopniu jeszcze większym, niż widowiska cyrkowe, utwory ściśle teatralne - z "Łaźnią" i "Pluskwą" na czele. Ale i w nich pobrzmiewa echo cyrku, czego dowodem jest fakt, że pisarz nazwał swą "Łaźnię" - dramatem z cyrkiem i fajerwerkiem.
Cóż jest dominantą "Łaźni", o co tu właściwie poecie chodzi? Z grubsza biorąc, wygląda to tak: Dokonał się olbrzymi przewrót społeczny, przewartościowane zostały wszystkie wartości, czas przestał być sennym, uregulowanym miernikiem, stał się czymś i względnym, i niewymiernym. Proletariat zarówno miejski, jak i wiejski, nadaje kołu rewolucji błyskawiczne tempo milionowych obrotów. Ale proletariat ten nie działa w próżni. Zwielokrotnione obroty kół rewolucji, wirujących od socjalizmu ku komunizmowi, hamowane są przez chorobę, wobec której rak to jakaś dziecinna niedyspozycja: przez potworną, bezduszną biurokrację, która panoszy się w okopach rewolucji i nieczuła na sprawy ludzkie, antyhumanistyczna, rozrasta się coraz bardziej, jak polip, którego macki dławią i duszą to wszystko, co na sztandarach swych wypisała rewolucja robotników i chłopów.
W przeciwieństwie do olbrzymiej plejady pisarzy satyryków, których satyra idzie przede wszystkim w kierunku ośmieszenia wrogów i przeciwników, Majakowski, widząc w nich nie tylko przyziemność, nikczemność i małość, zdaje sobie również sprawę, że to siła potworna, groźna, niebezpieczna. To też biurokraci i biurokratyzm w "Łaźni" są, jak mówi Majakowski, nie tylko myci i kąpani, ale szorowani. Szorowanie to odbywa się w sposób bezlitosny, ale nigdy z nienawiści samej w sobie, nigdy po to, by wywołać tylko uśmiech pogardy. Demaskując, chłoszcząc bez litości, nie lekceważy biurokratycznego upiora, Majakowski rozprawia się z nim przede wszystkim dlatego, że widzi w niej groźną przeszkodę na drodze ku temu, o co przez całe życie walczył, czego go nauczyła rewolucja. W przeciwieństwie do licznych satyryków, zwłaszcza epok minionych, Majakowski nie poprzestaje tylko i wyłącznie na ukazaniu przerażającego obrazu biurokratycznego polipa. Pisarz, związany z rewolucją na śmierć i życie, opromieniony jest gorącą wiarą, że mimo straszliwych wynaturzeń aparatu biurokratycznego, który zatoczył olbrzymie kręgi, to co zdrowe i młode potrafi prędzej czy później uporać się z tym aparatem, sprawi, by służył on nie sobie i swoim korzyściom, lecz najistotniejszym potrzebom mas Dlatego "Łaźnia", ukazując potworną, ropiejącą ranę, jest w swym ostatecznym wydźwięku utworem, który śmiało zasługuje na nazwę dramatu optymistycznego.
"Łaźnia" nie należy do utworów łatwych. Nie ma w niej zwartej kompozycji, nie ma fabuły w ścisłym n tego słowa znaczeniu, jak powiedział sam Majakowski, nie występują w niej tak zwani "żywi ludzie", lecz ożywione tendencje. Sztuka jest równocześnie utworem teatralnym, sumą monologów, widowiskiem cyrkowo-baletowym. Trudno ją zaszeregować do jakiegoś gatunku literackiego, trudno dać jej jakąś określoną etykietę. Ale w utworze jest taka żarliwość, taka pasja, przechodząca chwilami w furię, taka nienawiść i takie ukochanie, że niezależnie od tego, czy wszystko, co się przed naszymi oczyma rozgrywa, jest w każdym szczególe dostatecznie jasne, czy każdy widz potrafi nadążyć za błyskawiczną, nasyconą gorączką myślą i wizją pisarza, sztuka porywa, olśniewa przenikliwą wizyjnością i bezkompromisową odwagą.
Reżyserował i inscenizował "Łaźnię" Kazimierz Dejmek. Nie miejsce tutaj na szczegółową analizę poszczególnych elementów tej inscenizacji. Wydaje się, że chyba największym osiągnięciem reżysera jest to, że świat biurokracji i biurokratów nie został ukazany jako świat wyraźnie umiejscowiony, lecz jako zbiorowisko postaci, będące ogólnym symbolem potwornej choroby. Przez to uogólnienie, przez to przybranie armii biurokratów w stroje, ukazujące paragrafy, papierki, sloganowe hasła i pieczęcie, rozprawa z biurokratycznym wrogiem nabiera charakteru symbolu. Dejmek nie uląkł się odrealnienia pewnych spraw i sytuacji. Reżyser operuje w scenach zbiorowych różnego typu schodami i drabinami. Schody te i drabiny, wirujące na naszych oczach; oblepione są ludźmi, nieszczęsnymi ofiarami machiny biurokratycznej. Ma się chwilami wrażenie, że ludzie ci, z których każdy ma jakąś swoją czysto człowieczą sprawę, jak gdyby zastygli w jakimś pochodzie na Golgotę. Gdyby nie głęboka wiara, przekazana ze sceny przez autora, że ulegnie to, musi ulec gruntownej zmianie, wrażenie tego zastygłego w bezruchu pochodu, byłoby niemal nie do zniesienia. Na korzyść reżysera zapisać należy i to, że potrafił w sposób rozsądny, harmonijny połączyć elementy teatralne, cyrkowe i baletowe w jedną całość, nad którą dominuje myśl i słowo pisarza. I wreszcie jeszcze jedno: Inscenizacja jest śmiała, reżyser nie zląkł się ewentualnych zarzutów formalizmu, a równocześnie ani na chwilę nie wszedł na drogę naturalizmu. W rezultacie dał widowisko pełne życia, blasku i rozmachu, nie próbował nakładać tłumników, ani też wyjaskrawiać tego, co u Majakowskiego i tak jest już wystarczająco jaskrawe.
Cóż powiedzieć o plejadzie wykonawców? Przede wszystkim to, że widz ma wrażenie jakoby wszyscy oni ulegli tętnu wewnętrznemu, które nadał utworowi Majakowski. Zatrzymajmy się na chwilę dla przy-kładu na głównej postaci, którym jest arcybiurokrata Pobiedonosikow. Grający go Kłosiński, jak gdyby wszedł w skórę tego pyszałka, głupca i szkodnika. Nie ma się wrażenia, że to kreacja aktorska - przez cały wieczór towarzyszy nam żywe wcielenie tego, co3 nie tylko budzi w nas odrazę, ale co chcemy, musimy zwalczać, sługusa wszystkich Pobiedonosikowów, dla którego nie ma ludzi, a jest tylko urząd i urzędowanie. Sekretarza Optymistenko gra Wichura. Trudno wyobrazić sobie lepszy konterfekt lizusostwa i karierowiczostwa. Na tle olśniewająco przez wykonawców zarysowanego świata biurokratycznych kanalii, cudzoziemców, łowiących ryby w mętnej wodzie, batalistów od siedmiu boleści, niewyparzonych reporterów i damulek z półświatka, nieco zbyt blado i mgliście wyglądają ci, których wynalazkowi symbolizującemu zdobycze rewolucji świat ten usiłuje przeszkodzić. Należałoby może odrobinę inaczej ustawić tych, po których stronie jest słuszność i prawda. "Łaźnia" w łódzkim Teatrze Nowym to pozycja i zaszczytna i wartościowa. Wzmocnił ją świetnym, odważnym przekładem Artur Sandauer.