Artykuły

Fajne, tylko po co?

Twórcy spektaklu cały czas świetnie się bawili własnym dziełem, z trzeciego rzędu co rusz dobiegały salwy śmiechu bajecznie rozradowanych autorów i realizatorów. Nikogo innego jakoś nie ruszała opowieść o prezydencie George'u "Dablju" Bushu, narysowanym jako skrzyżowanie kretyna z cwaniaczkiem. Może dlatego, że mamy dość własnych karykaturalnych polityków. Komu ten spektakl jest potrzebny, rzecz jasna poza samymi twórcami? - po "Stuff Happens" w Teatrze Śląskim pyta Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej - Katowice.

W sieciach kablowych i na platformach cyfrowych można odbierać kanał filmowy "Kino Polska". Wielki z niego pożytek, nadają tam setki polskich filmów, których nigdy nie wyświetlano w kinach - zrobiono je wyłącznie dla osobistej satysfakcji samych twórców i ich mocodawców. W czasach PRL-u ok. 70 proc. polskich filmów nigdy nie trafiało na ekrany, nie wykonywano nawet kopii kinowych. Wystarczało, że na uroczystej kolaudacji zasiadało grono autorów, że nacieszyli się własnym dziełem, że poszli do kasy po należne honoraria, po czym film natychmiast trafiał do archiwum - nie dlatego, że działała cenzura, lecz dlatego, że nikomu innemu ten film nie był potrzebny. Za wszystko hojnie płacił państwowy mecenas, starczyło więc i na epokowe dzieła Wajdy albo Kutza, i na niestrawne gnioty wyrobników, którzy mogli sobie wpisywać kolejne pozycje na listę artystycznego dorobku.

Obserwowałem coś podobnego, siedząc na premierowym spektaklu "Stuff Happens" w Teatrze Śląskim. Trzystu widzów niecierpliwie zerkało na zegarki (bite trzy godziny narastającego znużenia - makabra!), w drugiej części większość już rozpaczliwie walczyła z sennością. Za to twórcy spektaklu cały czas świetnie się bawili własnym dziełem, z trzeciego rzędu co rusz dobiegały salwy śmiechu bajecznie rozradowanych autorów i realizatorów, z siódmego rzędu wtórował im skrzekliwy rechot dyrektorki teatru, było nie było producentki tego dzieła. Nikogo innego jakoś nie ruszała opowieść o prezydencie George'u "Dablju" Bushu, narysowanym jako skrzyżowanie kretyna z cwaniaczkiem. Dlaczego?

Może dlatego, że wszystko to już było w pamiętnym filmie dokumentalnym "Fahrenheit 9/11" Michaela Moore'a, a ileż razy można się śmiać z tych samych ułomności lokatora Białego Domu? A może dlatego, że mamy dość własnych karykaturalnych polityków i kolejne opowieści o dyplomatycznych wpadkach, rażących nietaktach, zaskakujących decyzjach i osobistych słabościach lokatorów Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie już nas nie śmieszą. Ostatecznie "Kariera Nikodema Dyzmy" powstała nad Wisłą, a nie w Wielkiej Brytanii, zaś po Dołędze-Mostowiczu trudno już stworzyć coś bardziej obnażającego niepojęte kariery prostackich cwaniaczków. Dlatego w sobotni wieczór przez całe trzy godziny walki ze znużeniem kołatało mi się pod czaszką natrętne pytanie: po co to? Komu ten spektakl jest potrzebny, rzecz jasna poza samymi twórcami?

A tak na marginesie: może wreszcie dyrektorzy teatrów, którzy tak ochoczo wpuszczają tu przeróżnych dziwaków z ich arcydziełami, zechcą im wytłumaczyć, że na tym tajemnym Górnym Śląsku obowiązują pewne standardy publicznych zachowań. Że jak się wychodzi po spektaklu na scenę do ukłonów, to trzeba włożyć przynajmniej garnitur i krawat, właściwy doniosłości premiery własnego dzieła. Jeśli na scenę gramoli się facet o wyglądzie menela, odziany w wymięte i zatłuszczone łachmany, to nie dość, że przed chwilą musiałem znosić tortury obcowania z jego twórczością, to na koniec muszę walczyć z mdłościami, o które przyprawia mnie jego wygląd. "Artystowska" poza, która każe mieć głęboko w d... wszelkie konwenanse, już mi się przejadła. Do Kodak Theatre na uroczystość oscarową nie wpuszczą nawet największej gwiazdy, jeśli nie spełnia kryteriów właściwego ubioru. Może więc nasze teatry zaczną - choćby w tej mierze - spełniać kryteria zwykłego szacunku do widza. Od pewnego czasu w teatrach w Chorzowie i w Sosnowcu ten standard zdaje się obowiązywać i jakoś artystom nie ubywa na wielkości, jeśli przeżywają premierę swego spektaklu odpowiednio odziani. Może więc "scena narodowa", do której to roli aspiruje Teatr Śląski, też zacznie szanować swą publikę?

Chyba że, istotnie, widz nie jest temu teatrowi do niczego potrzebny, bo przecież twórcy potrafią się świetnie zabawić we własnym gronie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji