Majakowski w Teatrze Nowym
Premiera "Łaźni" Majakowskiego w łódzkim Teatrze Nowym w grudniu ubiegłego roku wywołała nielada ożywienie. Huk poszedł po Rzeczypospolitej. Bo to i pierwsze polskie wystawienie "Łaźni", i, co może jeszcze ważniejsze, specjalna sytuacja, w jakiej "wyszła" ostatnia premiera Teatru Nowego. Dyskusje o niedomaganiach w dziedzinie repertuaru nie raz powoływały się na tę sztukę Majakowskiego. Wywoływano "Łaźnię" z okazji rozważań o schorzeniach naszych scen, gdy mówiło się o bezbarwności, nudzie, naturalizmie. Łódzką zapowiedź "Łaźni", następnie premierę, traktowano jako argument, że jednak zmienia się na lepsze, że coś nowego... dobrze to świadczy o utworze pisanym równo przed ćwierćwieczem, że stał się taką nowalią, i to przez sam fakt wstawienia do repertuaru - gorzej o współczesnym życiu teatralnym.
Chcę się podzielić z czytelnikami pewną obawą: ile było zainteresowania Majakowskim i jego rewolucyjną sztuką, a ile "dramatem z cyrkiem i fajerwerkiem"? czy to właśnie nie podtytuł i formalne rozwiązania kazały tęsknić do dziwactw i "maszyn czasu", jeżeli nie samego Wellsa, to przynajmniej Majakowskiego? - zważmy to w sumieniach naszych, a niech wszystkie bzdury popełniane nawet w imię realizmu socjalistycznego nie będą rozgrzeszeniem!
Przed 25 laty XVI konferencja partyjna zatwierdzała pierwszy plan pięcioletni Związku Radzieckiego. Partia powzięła jednocześnie rezolucje o walce z biurokratyzmem i o usunięciu z szeregów partii elementów wrogich i przypadkowych. Majakowski pisał wtedy swą "Łaźnię", jadowitą satyrę na biurokratów, na ustosunkowanych i wysokopostawionych szkodników, pisał sztukę o entuzjazmie, o patosie wielkiej przyszłości. "Sztuka na zamówienie", chociaż nikt jej u Majakowskiego oficjalnie nie zamawiał. Poeta pisał o najbardziej współczesnej współczesności. Tyle, że to był wielki, rewolucyjny poeta: nie ilustrator, nie obserwator z "uzgodnionego" punktu widzenia, nie estetyzujący żwacz własnej zarymowanej duszyczki.
Było sporo sprzecznych określeń poezji - czytamy w artykule Majakowskiego z 1929 r. - wysuwamy jedynie słuszne i nowe, oto - poezja to droga do socjalizmu". Stąd potężny rozmach jego krytyki, stąd obraz codzienności pierwszych lat pierwszej pięciolatki jest zarazem wizją heroicznego marszu naprzód, do komunizmu.
Sztuka sprzed 25 lat. O aktualnej wówczas problematyce. I to, co najsilniej uderzyło w łódzkim spektaklu, to żywiołowa, pełna wściekłej dynamiki aktualność. Polityczna, obyczajowa, literacka, praktyczna i teoretyczna. Nie "fajerwerki" (te akurat w Teatrze Nowym nie były naibardziej efektowne), ale słowo Majakowskiego wstrząsało widownią. Słowo rewolucyjnej wiary w komunizm, w człowieka twórczej pracy, słowo nienawiści i jadowitej groteski. "Łaźnia" jest bardziej polityczna niż te wszystkie sztuki współczesne, o których mówimy, że są przepolitycznione, jest, nasycona po ostatnie słowa ostatniego aktu propagandą, agitacją, partyjną krytyką. Że Teatr Nowy w Łodzi nie zatracił politycznej treści "Łaźni", że nawet starał się po swojemu aktualność utworu podkreślić, za to uznanie należy się całemu zespołowi i inscenizatorowi.
"Łaźnia" jest utworem o różnorodnych elementach treściowych. Najpierw sprawa wynalazcy Czudako-wa. Pracuje on nad fantastyczną maszyną czasu - ma to być wynalazek, który umożliwi poruszanie się w czasie, skróci okres budowy socjalizmu i komunizmu. Czudakow uosabia twórcze siły społeczności radzieckiej. Nie jest oczywiście sam: pomagają i współpracują z nim uczciwi, dzielni ludzie. Kom-somolec Welocypedkin, robotnicy i studenci jednocześnie: Foskin, Dwojkin i Trojkin, pomaga naszym przyjaciołom buchalter Noczkin, sympatyzują z nim wszystkie pozytywne persony sztuki. Do nich przybywa przedstawiciel społeczeństwa przyszłego, komunistycznego. "Fosforyczna kobieta" z XXI wieku przy pomocy maszyny czasu Czudakowa prowadzi wyprawę w przyszły wiek, cudowny wehikuł zabierze wszystkich pracujących, uczciwych ludzi. Ale nie tylko z takimi spotkamy się w "Łaźni".
Pokazał Majakowski niejakiego Pobiedonosikowa, wielkiego dygnitarza, człowieka ze stażem pod każdym względem, zwycięsko utrzymującego się w górnych regionach biurokratycznej drabiny (pobieda - po rosyjsku zwycięstwo). Nasz dygnitarz jest naczelnym dyrektorem urzędu uzgadniania, Naczdyr-dupsem (tak figlarnie tłumaczy Saudauer rosyjskiego gławnaczpupsa). W jego biurze sekretarzuje towarzysz Optymistenko, zadziwiający sekretarz, "uzgadniacz", łapownik i łobuz. Wokół Naczdyrdupsa obraca się dobrane towarzystwo, gadatliwy kretyn Iwan Iwanowicz (też pewnie dygnitarz), reporter Momentalnikow, spec od prasy białej, czerwonej i w jakimkolwiek kolorze chcecie, nadwornym artystą jest osobnik imieniem Belwedoński, autor charakteryzuje go jako "portrecistę, batalistę, naturalistę". Towarzystwo dopełnia "brytyjski anglosas", obcokrajowiec, szpieg mister Pond Keatch i niejaka madame Mezaliansowa, pracownik Biura współpracy z Zagranicą. Państwowotwórczy Pobiedo-nosikow ani słyszeć nie chce o jakichkolwiek wynalazkach, nie chce w ogóle słyszeć o niczym, co może mu przeszkodzić spokojnie dygnitarzować, używać życia i nadużywać. Gdy wbrew dygnitarskim i urzędniczym szczurom dochodzi do wielkiej podróży w komunizm, oni pierwsi włażą do cudownej maszyny czasu. Nie ma jednak dla nich miejsca w maszynie, jak pisze poeta. "Pobiedonosikow i jemu podobni zostaja przez nią po prostu wypluci" - mimo że wystawili już sobie delegacje służbowe i pobrali diety na sto lat wprzód.
Nie przeliczyć wszystkiego, w co godzi satyra poety. Od generalnie postawionej sprawy biurokratów, po sprawy moralności partyjnej i prywatnej, od manii jubileuszów, referatów i posiedzeń po najróżno-rodniejsze sprawy literatury, sztuk plastycznych i teatru. Pokazane jest naocznie i oczywiście, w co zmienić się mogą i w co się zmieniają wskazania i zasady socjalizmu naukowego w praktyce bezdusznych, tępych egoistów.
Maszyna czasu to wielka metafora. W swej wcześniejszej sztuce, w "Pluskwie", Majakowski wprowadził na scenę społeczeństwo przyszłości, po to, by z perspektywy celu, z perspektywy komunizmu tym ostrzej dojrzeć i demaskować błędy współczesności. Potężną wizję przyszłego społeczeństwa mamy i w pierwszej sztuce porewolucyjnej Majakowskiego, w "Misterium Buffo" (1918). W "Łaźni" wygląda to inaczej. Nie ma na scenie społeczeństwa przyszłości; jest pokazane, co w życiu współczesnym przybliża komunistyczną przyszłość, na czym się trzeba oprzeć, a co zwalczać. Gigantyczny konflikt między przyszłością i zgniłym dniem wczorajszym zachodzi już dziś, w naszych oczach, musimy brać w nim udział. Metafora maszyny czasu i intencja całego utworu jest jasna, stoi obu nogami na prawdziwej ziemi. Oto tajemnica aktualności, tak żywo przez widzów odczuwanej.
Nie ma i nie będzie w rzeczywistości żadnej maszyny czasu. Nie wiem, czy są gdzieś tacy właśnie groźni durnie, jak Pobiedonosikow i Optymistenko. Trudno, prawa natury "jeszcze" obowiązują, nie będziemy mieli przyjemności rozmawiania z przedstawicielem przyszłych wieków. A przecież o ile w tej sztuce więcej rzeczy dotyka nas bezpośrednio, każe myśleć o swej własnej postawie, o prawdziwych konfliktach z prawdziwej codziennej praktyki - niż... opuśćmy zasłanę miłosierdzia, jak mawiał stary Dickens, na autorów i tytuły sztuk, w których wszystko prawdopodobne, dzisiejsze, aktualne, podobno nawet ważne, a przecież nieprawdziwe i niedzisiejsze.
Nie jestem wrogiem sztuk bez fantastyki, bez nieprawdopodobieństw. Poszukajmy w tym samym niemal okresie, w którym Majakowski pisze swą "Łaźnię". "Jegor Bułyczow" Maksyma Gorkiego. Sztuka całkowicie "prawdopodobna", bez fantastyki. No, ale czy i tam nie znajdziemy wielkiej metafory, zagęszczenia cech charakteryzujących bohatera? Oczywiście, tak - przecież tych elementów nie będzie tylko w powierzchownych, naturalistycznych utworach. Czy można powiedzieć, że np. "Jegor Bułyczow" jest bardziej realistyczny niż "Łaźnia", bądź odwrotnie? Wydaje mi się, że stawianie takiego pytania jest w ogóle nieporozumieniem. Obaj wielcy twórcy realizmu socjalistycznego służyli tej samej rewolucji, walczyli o te same ideały społeczne i polityczne. Nie znaczy to bynajmniej, że treści ideowe ich różnych utworów były takie same. Inne cele stawiał sobie Gorki pisząc "Matkę", a inne zawarł w "Klimie Samginie". Przy pomocy formy zastosowanej przez Majakowskiego w "Łaźni" Gorki nie napisałby ani jednej sceny ze swej genialnej i wyrafinowanej psychologicznie analizy cech rosyjskiego mieszczaństwa, skazanego na zagładę w potężnej postaci Jegora. Majakowski wyznawał, że pisze "rzecz publicystyczną", że pokazuje "ożywione tendencje". Czy dla tych ożywionych tendencji, ważnych i jak najbardziej aktualnych, znalazł kształt artystyczny? Ba, i scenką obyczajową potrafił się mistrzowsko posłużyć (przyjmowanie interesantów w akcie II chociażby) i patosem, i parodią, i symbolem. Nie mieszajmy tylko symbolizmu z symbolem, obecnym w różnych funkcjach w każdym okresie literatury - nie dopisujmy życiorysu wstecz "fosforycznej kobiecie", bo taki zabieg nie zawsze ma sens.
"Twierdzimy - pisał Majakowski w r. 1923 - że literatura nie jest zwierciadłem, odbijającym historyczną walkę, że jest orężem w tej walce". To piękne twierdzenie można interpretować w duchu epi-gońskiego formalizmu - czego ludzie "dobrej woli" nie robią - nie trudno jednak zrozumieć tu właściwy sens polityczny. Przecież wszyscy chcemy mieć i na scenie i w książce nie "lustrzane" odbicia kierunkowo idealnie dobranych banałów, ale prawdę o radości i trudzie naszego życia - chcemy się uczyć jak żyć, a nie informować się wzajemnie, że ogólnie znane fakty są ogólnie znane. Jeżeli prawdą jest, że metoda realizmu socjalistycznego nie jest podciąganiem twórców pod strychulec jednego stylu, to "Bułyczow" i "Łaźnia" są równorzędnymi, chociaż odrębnymi zjawiskami w naszej literaturze. Jeżeli tak nie jest - a nie zawsze twierdzenie nawet przyjęte w teorii, pociąga za sobą wnioski praktyczne, w krytyce i twórczości - trzeba zmienić pojęcie metody, rozszerzyć jej zakres. Z fundamentalnego twierdzenia materializmu, że istnieje obiektywna, poznawalna, jedna rzeczywistość materialna, dojdziemy może do wniosku, że i w sztuce jest tylko jeden obiektywnie słuszny, prawdziwy sposób odbijania życia i jego jakże złożonej problematyki. W konsekwencji jeden styl, norma formalna - czy to nie formalizm na wywrót i nic więcej? Dzieła sztuki w bardzo różny sposób wynikają z rzeczywistości, w bardzo różny sposób ingerują w tę rzeczywistość, w różny sposób docierają do prawdy.
Kazimierz Dejmek, reżyser i inscenizator "Łaźni" w Łodzi, dobrze chyba rozumiał specyfikę stylu sztuki Majakowskiego. Nie można ludzi tej sztuki traktować jak normalnych, zwykłych przedstawicieli społeczeństwa, umieszczać ich w zwykłych trzech ścianach (że już o antyteatralnej teorii "czwartej ściany" nie wspomnę). Pomijając bowiem już groteskę w rysunku postaci negatywnych, ale co w normalnych wymiarach zrobilibyśmy z maszyną czasu, z niezwykłym pojawieniem się wysłannika przyszłości, itd. Maszyna czasu to symbol pięciolatki, to symbol twórczego rozmachu radzieckich ludzi - ma o tym mówić cała sztuka, a symbole i skróty czekają na teatralne, sceniczne rozwiązanie. Winno być ono czytelne, indywidualnie logiczne w konkretnych sytuacjach, a zarazem wskazujące na przenośnię ideową. W inscenizacji takiej jak "Łaźnia" praca reżysera i scenografa jest ściślej złączona niż w sztukach pozbawionych elementu fantastyczno - symbolicznego, o ileż tu bardziej interpretacyjną funkcję pełni chociażby kostium!
W całości inscenizacyjnej pracy Dejmka, w pracy aktorów, scenografa (Józef Rachwalski) znać staranie o to, by, zachowując logikę scenicznego, konkretnego teatralnie biegu sztuki, nie zapominać ani na chwilę o wartości metaforycznej. To wielki, generalny plus widowiska.
Z tym wszystkim Dejmek nie wyczerpał oczywiście ani części tych możliwości rozwiązań, jakie dostarcza treść "Łaźni"; co więcej, wydaje się, że popełnił sporo błędów, lub wybrał zabiegi co najmniej dyskusyjne.
Zacznijmy od spraw najbardziej wizualnych, od oprawy widowiska. Piękne, zgrabne i celowe było sytuacyjne, a i scenograficzne rozwiązanie drugiego aktu. Gabinet Naczdyrdupsa był i gabinetem, w którym się rzeczywiście urzęduje, i był kapitalną parodią urzędolenia, gabinetu dygnitarza. Świetna była i mównica wmontowana w biurko, i ogólne podniesienie biurka nad normalny poziom, 0ukryta gdzieś nisko maszynistka - nie wiedzieć, Naczdyrdups to, czy sam cesarz chiński z napisem "ściśle tajne" na tyłku swego generalsko-urzędniczego uniformu. Za telefonami, papierami, za monumentalnym, jakimś piętrowym biurkiem siedzi monumentalne bydlę, czasem wpełza jak foka na mównicę, kolejka interesantów zakręca dokoła gabinetu, umieszczona na wznoszącym się podeście - schodach. Podobne walory ma poczekalnia przed gabinetem, gdzie za filigranowym biureczkiem urzęduje figlarny Optymistenko, z uśmiechem (czasem brutalnie, różnie bywa) spławia klientów z owej zakręcającej kolejki, waruje pilnie przed drzwiami szefa. Rozwiązanie obu miejsc akcji drugiego aktu (jednocześnie piątego) sensownie operuje śmiałą syntezą.
Mieszkanie wynalazcy (akt I) przedstawiało nie mniej pola dla inwencji - fantastyka i rzeczywistość winny się tu nader efektownie splatać. Mamy tymczasem: na pierwszym planie właściwie nic, na drugim jakieś urządzenie, konstrukcja z rur rusztowaniowych; może i tak ma sławna maszyna czasu wyglądać, ale w takim razie wygląda nieciekawie. Lepiej chyba dać by więcej wykresów, planów, jakąś nie konstrukcję, ale maszynę w budowie, zharmonizowaną plastycznie z wariackim nieco mieszkaniem wynalazcy. Wtedy ta sama maszyna mogłaby wystąpić w odsłonie ostatniej, już gotowa, odjeżdżający w przyszłość nie musieliby startować z banalnego podestu (akt VI). Prywatne mieszkanie Pobiedonosikowa (akt IV) jest bardzo zabawnym domkiem nie tyle na palach, ile na wspomnianych już rurach. Ale taki zabawny nawet domek na "rurzej łapce" to jednak abstrakcjonizm, skłócony chyba z treścią (strach Naczdyrdupsa przed sąsiadami, których tu oczywiście nie ma).
Osobne zagadnienie to akt III, rozwiązanie Dejmka, bez wątpienia ciekawe, jest chyba bardzo dyskusyjne. W tym akcie Majakowski pokazuje, jak Pobiedonosikow i cała jego banda, oglądają widowisko, właśnie "Łaźnię", i dyskutują o sztuce, czyli o sobie samych. Ci szczególni "widzowie" siedzą w Teatrze Nowym w pierwszym rzędzie widowni. W swych teatralnych, zabawnych, przerysowanych i groteskowych kostiumach. Każąc negatywnym bohaterom "Łaźni" oglądać samą sztukę Majakowski założył jakby dwa cele: dobitnie wskazał na przenośnię tkwiącą w dosłownej akcji, po drugie, wzmocnił realną wartość metafory scenicznej, jej konkretność, gdy kazał widowni patrzeć, jak reagują tacy Pobiedonosikowie na krytykę, gdy siedzą na widowni. Czy wobec tego, zachowując w ciągu całej sztuki groteskowy kostium osobników wyśmianych, nie należało w tym obrazie ubrać ich inaczej? Zachowując ich sceniczne twarze, mimikę i charakterystyczny ruch, rekwizyty nawet, teki ogromniaste, syfony za pasem, itd. - czy nie należało ich ubrać w bardziej zbliżony do normalnego sposób?
Balet, produkowany przez reżysera (nie Dejmka, lecz przez postać sceniczną reżysera) Pobiedonosiko-wi, parodia złej, wulgaryzatorskiej sztuki, jaka Naczdyrdupsowi się podoba, to ciekawy i twórczy pomysł, mimo że balet ten źle tańczy i nieco anemicznie parodiuje. Czy nie byłoby lepiej dać parodię jakiegoś futurystycznego, operowo-ideologicznego wulgaryzatorstwa? Próbkę nie kabaretu, ale spektaklu.
Z ogólnych rozwiązań sytuacyjnych zdecydowanie nie podobało mi się wejście pasażerów do pojazdu ruszającego w przyszłość: deklaratywnie to wypadło, sztywno, na rozkaz. To przecież powinni być radośni ludzie, swobodni, ot, tak się chyba zachowujący jak w łódzkiej "Łaźni" młody Welocypedkin, którego żywo i sympatycznie przedstawił Dobrosław Mater. Scena odjazdu w przyszłość wypadła w Teatrze Nowym ubogo, nie tylko scenograficznie. Świetny natomiast, jak w całym przedstawianiu, był i w tym obrazie Optymistenko (Edward Wichura). Bardzo udatnie i konsekwentnie przeprowadzona jest w tej roli groteska, udziwnienie gestu, mimiki, co nie przechodzi jednak w formalne gierki, nie odrywa się od realnych pierwowzorów, jakie w Optymistence skupiają się jak w gigantycznej soczewce. Postać scenicznie konkretna, wyrazista, jasno wskazująca, w kogo w życiu realnym godzi autorska metafora. Podobne elementy roli, acz nie tak konsekwentnie przeprowadzone, przedstawił Janusz Kłosiński w postaci Pobiedonosikowa. Bardzo godny i angielsko flegmatyczny był Seweryn Butrym w roli Pond Keatcha, co kapitalnie kontrastowało z nader groteskowym ubiorem tego misjonarza zachodnich idei (nawet papier klozetowy miał do pasa przyczepiony). Zabawny był i wedle roli przykładnie głupkowaty Iwan Iwano-wicz (grał go poprawnie Wacław Kowalski). W innych rolach bandy Naczdyrdupsa z powodzeniem wystąpili: Tadeusz Minc (malarz Belwedoński), Bogdan Baer (reporter Momentalnikow), Maria Białobrzeska (Mezaliansowa). Podkreślając słuszną intencję groteskowego, a jednocześnie nie abstrakcyjnego, nie oderwanego od tłumu pierwowzorów potraktowania tych wszystkich ról, trzeba stwierdzić, że z konsekwencją i z techniką poszczególnych rozwiązań nie było tu najlepiej.
Małą maszynistkę wielkiego dygnitarza przyjemnie i z liryzmem zagrała D. Mniewska. W roli żony Pobiedonosikowa wystąpiła z sukcesem Barbara Rachwalska.
Kobietę przyszłości grała Eugenia Herman. Bardzo naturalnie i spokojnie. Człowiek z wieku XXI to po prostu rozsądny, spokojny, zdrowy psychicznie i fizycznie osobnik, nie żaden nadczłowiek, ale prawa, normalna natura. Podobała mi się taka właśnie interpretacja.
Grupę negatywów ukostiumowano w Łodzi groteskowo, można się spierać, do jakich granic powinna iść deformacja i synteza kostiumowa, w każdym razie słusznie ich odgraniczono od postaci pozytywnych. I kostiumowo, i przez grę aktorską. Wspominałem już o naturalnym w swej młodej żywiołowości Welocypedkinie. Znacznie gorzej przedstawia się postać wynalazcy Czudakowa, centralna przecież w sztuce. Zygmunt Malawski blado i mało charakterystycznie wypadł w tej wdzięcznej przecież roli. Wynalazca, nowator, człowiek, który wbrew bandzie wrogów toruje nowe drogi - mało tego było na scenie. Wykrzywiły się przez to założenia treściowe utworu, stał się on bardziej satyrą i groteską, mniej wielkim, hymnem na cześć budowniczych państwa Rad. Ucierpiał przeto zasadniczy konflikt polityczny utworu, mniej wyraziście zarysowały się granice nowego i starego. To najpoważniejszy błąd łódzkiej "Łaźni".
Robotników, jak i wynalazcę, Welocypedkina, ukostiumowano w spartańsko proste, niebieskie kom binezony. Odbijali tyleż prostotą od przedziwnie kolorowych postaci łobuzów, ile bardzo tracili na indywidualnym wyrazie.
Dejmek potraktował tekst z pewną dozą swobody. Bez oglądu egzemplarza reżyserskiego trudno ocenić dokładniej, o ile celowe były drobne przestawki tekstu i inscenizacyjne dopełnienia. Idą one raczej wiernie za intencją autora. Postać reżysera w "Łaźni", ucharakteryzowaną na samego Majakowskiego,
inscenizacja łódzka rozbudowała tekstowo, dodając mu prolog i epilog. Teksty oczywiście Majakowskiego, wyjaśnienie krótkie sensu sztuki, pod koniec zwrot wielkiego poety wprost do widowni. Z siłą i przekonaniem odtworzył tę rolę Wojciech Pilarski. W kilku momentach może patos prostoty zastąpił niepotrzebnym demonizmem.
Przekład Artura Sandauera mogę ocenić też tylko ze słyszenia, całości nie miałem w ręku. Ze sceny brzmi bardzo dobrze.
Na jeszcze jedno chciałem zwrócić uwagę. Dobrze świadczy o atmosferze twórczej w Teatrze Nowym, że w "Łaźni" Majakowskiego w roli epizodycznej wystąpił artysta tej miary, co Józef Pilarski.
"Łaźnią" Majakowskiego obchodził Teatr Nowy pięciolecie istnienia. Młody teatr, a przecież czy nie najstarszy zespół w Polsce? Ani dyrekcja się nie zmieniła, ani podstawowy trzon aktorski. Kolegom z Teatru Nowego życzę w imieniu swoim i Redakcji dobrej pracy w Nowym Roku i w nowym pięcioleciu.