Artykuły

Warszawa potrzebuje Łaźni

Przez tyle lat trąbiono o rzekomym for­malizmie "Łaźni", że wychodząc z Teatru Nowego w Łodzi czujemy się jak wyrwa­ni z drzemki, do której nas kołysali monotoniści rzekomego realizmu. Jakiż to for­malizm? To sztuka chłoszcząca ponurych tępaków i złośliwych durniów, lizusów, frazesowiczów, asekurantów, ignorantów, któ­rzy swym bezmyślnym "urzędoleniem" rzu­cają nam kłody pod nogi! Sztuka, któ­ra walczy z najcięższą chorobą społeczeń­stwa budującego socjalizm - z gangre­ną biurokracji! Jakże można było przez tyle lat głosić prymat polityki w sztuce i, zarazem, odwracać się od sztuki - jakby powiedział Tuwim - bardzo politycznej? A przy tym - "Łaźnia" nie jest satyrą gorzką, złośliwą. Jest budująca, pełna wia­ry w siły moralne społeczeństwa, które po­trafi zmieść z powierzchni życia pleśń urzędniczą, idącą od góry ale nie w górę. To satyra wspaniała, radosna, podnosząca na duchu. Nie znam sztuki współczesnej, równie mobilizującej. Nie znam innej sztu­ki, która by mogła tak oddziaływać i tyle zdziałać dla widza, co ten fantastyczny "dramat z cyrkiem i fajerwerkiem", obna­żający całą brzydotę duchową wywaru ludzkiego, jakim jest lizus, łapownik i asekurant w dostojnej szacie władzy ludowej.

Więc dlaczego, dlaczego trzeba było aż dziesięciu lat, żebyśmy mogli zobaczyć "Łaź­nię" na scenie? Wychodząc z teatru, i prze­cierając oczy, trudno oprzeć się wrażeniu, że gdybyśmy oglądali tę sztukę na prze­strzeni tych lat w dziesiątkach teatrów w całym kraju, wznawiając ją ciągle, jeżdżąc z nią wszędzie, to - chociaż mielibyśmy jeszcze Pobiedonosikowów i Optimistienków, bo mamy nawet Chlestakowów - by­łoby ich mniej i moglibyśmy wytykać ich palcem i wyrzucać za burtę i łatwiej, le­piej żyć i pracować. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet w zapadłych wioskach znaleźliby się wtedy chłopi, którzy napot­kawszy takiego Optimistienkę, porozumie­liby się sienkiewiczowskim "Ociec, prać?" - i zakasaliby rękawy.

Jedno z dwojga: albo bano się "Łaźni", jej potęgi demaskatorskiej, jej dynamicznej prawdy, zasłaniając się "danym etapem", albo zabrnięto tak daleko w gnuśny mie­szczański naturalizm, że wszystko, co nie jest fotografią, uważano za formalizm. Chcę wierzyć, że z dwojga złego, to drugie było istotną przyczyną. Tym bardziej więc na­leżałoby wreszcie wyjaśnić wszem wobec i każdemu z osobna, że formalizm polega po prostu na podporządkowaniu treści utworu - formie; na wypowiadaniu się ar­tysty nie przez to, co mówi, ale tylko przez sposób, w jaki to mówi. To jedno. A dru­gie - że zwalczamy formalizm nie dlatego, iżby był jakimś sposobem werbowania agentów imperialistycznych, albo propa­gandą "amerykańskiego stylu życia". Zwal­czamy formalizm, ponieważ cała jego filo­zofia płynie z pogardy do prostego czło­wieka, ze snobistycznego stosunku do dzieła i jego odbiorców, z wynoszenia twórczości ponad potrzeby i wrażliwość arty­styczną przeciętnego widza, słuchacza, czy­telnika. Formalizm, to postawa twórcy, który - jak to przypisywano Joyce'owi - mówi o przeciętnym czytelniku, że może iść do diabła. Formalizm jest antyhumanistyczny, antysocjalistyczny. Nie chcemy mieć z nim nic wspólnego.

Ale poszukiwania formalne, które mają na celu wyrażenie myśli humanistycznej, socjalistycznej, w sposób nowy, dosadny, celny, jedyny, nie mają nic wspólnego z formalizmem. Kiedy naczdyrdups (naczel­ny dyrektor dla uzgadniania pewnych spraw) Pobiedonosikow i jego sekretarz Optimistienko i cała sfora innych piesków, skarykaturowanych w dwu pierwszych od­słonach "Łaźni", zjawiają się na widowni przed podniesieniem kurtyny do odsłony trzeciej, siadają w pierwszym rzędzie i, na wezwanie Reżysera, krytykują sztukę, oburzając się, że postaci rzekomo są "nie­typowe", jest to znakomity chwyt formalny, ale nie formalizm. Kiedy Reżyser, kpiąc z tej bzdurnej krytyki (która aż do bólu przypomina zdania naszych rodzimych naczdyrdupsów), każe podnieść kurtynę i, na przykładzie pantomimy baletowej, ma­jącej wyrazić niby to głębokie treści spo­łeczne, a odsłaniającej - że tak powiem - tylko treści cielesne, pokazuje tym kryty­kom sztukę bliską ich sercu, jest to rów­nież świetny chwyt formalny, ale nie for­malizm.

Dejmek, oczywiście, zrozumiał to dosko­nale i dlatego zamiast zwykłej pantomimy (jak proponuje autor) pokazał girlsy, nóż­ki. Miał rację, bo kiedy Pobiedonosikow głośno bije brawo (a za nim część widzów, bądź to zdeformowanych przez swoich naczdyrdupsów, bądź dlatego, że girlsy im

się spodobały), reszta publiczności trzęsie się ze śmiechu. Na ogół jednak publicz­ność jakby boi się śmiać. Żony z niedowie­rzaniem spoglądają na mężów, mężowie wzrokiem szukają reakcji sąsiadów. "Czy to możliwe?" - pytają wymowne spojrze­nia. "Przecież ten naczdyrdups to kropka w kropkę Iksiński!" I to właśnie, że lu­dzie boją się śmiać, jest, najcięższym grze­chem naszej polityki kulturalnej, za której sprawą "Łaźnia" nie była grana dotychczas. Widzowie tylko niepewnie się uśmiechają. Aż żal bierze, kiedy Kłosiński-Pobiedonosikow, pozując do portretu, siada okrakiem na mównicy stanowiącej część jego gigan­tyczno - fantastyczno idiotycznego biurka (które jest jedynym osiągnięciem scenogra­ficznym spektaklu), że te uśmiechy nie mo­gą dojść do aktora. Również dowcipy w tekście - np. w kwestii Iwana Iwanowicza (Wacława Kowalskiego), że będąc w Londynie widział dom, w którym mieszkał Anty-Duhring - mijają często bez echa, choć w wielu wypadkach jest to sprawa nieodpowiedniego ich wypunktowania.

Ale muszę powiedzieć, że "Łaźnia" nie wydaje mi się jakimś arcydziełem humoru, ani doskonałym utworem scenicznym. Za­łożenie Majakowskiego, że nie idzie tu o tzw. żywych ludzi, tylko o "ożywione ten­dencje", bardzo zubożyło postaci, które są z jednej bryły ciosane, wykładając wszystko na stół w pierwszej bodaj kwe­stii. Nie ma tu rozwoju charakterów, roz­woju sytuacji, ani - na dobrą sprawę - rozwoju akcji. Mamy właściwie zbiór ka­rykatur, wśród których dwie są znako­mite - Pobiedonosikow i Optimistienko - inne zaś słabe. Jest również kilka postaci pozytywnych, - Czudakow, Welocypedkin, Kobieta fosforyczna - i kilka postaci dru­gorzędnych i ambiwalentnych: Pola, steno-typistka Underton, buchalter-defraudant Noczkin. Osobną pozycję stanowi Reżyser, który w inscenizacji Dejmka jest ucharakteryzowany na Majakowskiego.

Jeśli idzie o postaci karykaturalne, nie­zmiernie trudno było wydobyć z tekstu więcej, niż jedną zasadniczą nutę. Skoro nie mają to być tzw. żywi ludzie, na scenie zaś "ożywione tendencje" muszą być po­dobne do ludzi, wyjście polegało na estra­dowej, nie komediowej, interpretacji ról. W tym też kierunku poszedł Dejmek, i zarówno Janusz Kłosiński, jak Edward Wi­chura stworzyli dobrze narysowane grotes­kowe figury, bez szarży, bez błazenady, o ruchach precyzyjnych, doskonałej masce, odpowiedniej modulacji głosu. Dotyczy to zwłaszcza Wichury, Kłasiński bowiem - choć w tym wszystkim był dobry - wy­kazał znacznie mniej dowcipu. Maksimum ze swej roli wydobył również Tadeusz Minc jako portrecista-batalista-naturalista Bel-wedoński. Natomiast pozostałe karykatu­ry - Madame Mezaliansowa (Maria Białobrzeska), reporter Momentalnikow (Bog­dan Baer), Iwan Iwanowicz (Wacław Ko­walski) i Mister Pond Keatch (Seweryn Butrym) - dużo słabsze w tekście, wy­padły blado pod względem aktorskim. Bu­trym, oczywiście, w roli właściwie niemej, nie mógł mieć wiele do powiedzenia. Baer miał odrobinę więcej tekstu, ale musiał cią­gle powtarzać to samo.

Ogromnie mi się spodobała Eugenia Her­man jako Fosforyczna kobieta. Jej pro­stota i bezpośredniość w roli młodej komunistki z roku 2030 wzbudzały sympatię i zaufanie, i nawet wiarę w przyszłość. Do­skonale obsadzona rola. Spierałbym się tyl­ko o kostium; ciemna spódnica i "koso-worotka" - nie tak chciałyby się ubierać młode i ładne kobiety w epoce komunizmu.

Bardzo sympatyczny był Zygmunt Malawski jako Czudakow. Jego myśląca twarz i trochę ascetyczny wygląd harmonizowały z nieporadnością w sprawach życiowych i nawet z nazwiskiem wynalazcy.

Dobrosław Mater w roli Welocypedkina trochę nadrabiał zewnętrznymi środkami młodzieńczy zapał i obrotność energiczne­go komsomolca. Jerzy Kozakiewicz w ma­leńkim epizodzie, kiedy Pobiedonosikow każe mu przynieść walizki, wydał mi się bardziej przekonywającym komsomolcem niż Mater.

W trzeciej grupie postaci, Bohdana Maj­da nie podołała zadaniu, ale nie ze swo­jej winy; to błąd w obsadzie. Pola, żona Pobiedonosikowa, ma sporo dobrych rze­czy w tekście, lecz które mają sens tylko w ustach 45-letniej kobiety, zgorzkniałej towarzyszki młodych lat naczdyrdupsa. To rola dla starszej charakterystycznej aktorki. Bardzo świeżo i ujmująco zagrała stenotypistkę Danuta Mniewska. Prosty i przy­jemny był Jan Zieliński jako Noczkin.

Wojciech Pilarski w roli Reżysera wy­glądał zupełnie jak Majakowski - i to mi trochę przeszkadzało. Mówił grubym gło­sem, łypał oczyma z piekielną ironią, fascy­nował nas tym, że jest Majakowskim. Tak byłem w niego wpatrzony, że ledwo ro­zumiałem, co mówi.

Wśród aktorów statystujących byli tak wybitni artyści jak Józef Pilarski i Wan­da Jakubińska, co pięknie świadczy o ży­wych w łódzkim zespole tradycjach i ofiar­ności tych artystów.

Inscenizacja Dejmka, dzięki śmiałemu przeciwstawieniu "ożywionych tendencji" ujemnych tendencjom dodatnim, przy osadzeniu groteskowych kostiumów postaci karykaturalnych wśród zwyczajnych robo­czych ubrań pozostałych postaci - i prze­prowadzeniu równoległych wątków inter­pretacyjnych - utrzymała równowagę mię­dzy chłostą a polotem, jakim operuje Ma­jakowski. Dejmek nie zatracił nic z patosu walki, który nasyca "Łaźnię" i pewną rę­ką prowadzi widza od szyderstwa do gorą­cego uczucia solidarności z młodzieżą bu­dującą lepszy świat. Duży to sukces. Jest parę słabych rozwiązań sytuacyjnych, sła­bych również pod względem scenograficz­nym. Józef Rachwalski, wbrew pozorom i pomimo świetnego biurka Pobiedonosikowa, wykazał dość mało pomysłowości. Ma­szyna czasu w połączeniu z kurzym dom­kiem Pobiedonosikowa, wyjście Pobiedonosikowa z tego domku i zjawienie się przed jego drzwiami Fosforycznej kobiety, to po­wiązania niefortunne. Ale siła przekona­nia, jaka bije z łódzkiego przedstawienia "Łaźni", godna jest rewolucjonisty, który ją napisał.

I dlatego czekamy na ten spektakl w Warszawie, gdzie drzemaliśmy w brudnym ciepełku. Warszawa bardzo potrzebuje "Łaź­ni". Niech Dejmek nam ją pokaże, zachę­cając innych. Niech ją zobaczą naczdyrdupsy w stolicy. Tu jest ich najwięcej i tu są najnaczelniejsi. I niechaj nasz śmiech, śmiech warszawiaków, bije w nich mocno, aż do skutku. Amen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji