Artykuły

Jak Gustaw Holoubek zmarnował sobie życie

- To był facet, który magnetyzował. On nie musiał grać, wystarczy, że był i wszyscy padali na kolana. Taki gatunek aktora, który cokolwiek robi na scenie czy w filmie, zachowuje swoją osobowość, naturalną grację - GUSTAWA HOLOUBKA wspomina reżyser Kazimier Kutz.

Aleksandra Klich: Jak pan poznał Gustawa Holoubka?

Kazimierz Kutz: W Katowicach, to był chyba 1953 rok. Pojechałem tam jako asystent Andrzeja Wajdy, który przygotowywał się do "Pokolenia". Ja miałem znaleźć odpowiednich aktorów, więc jeździłem po kraju i szukałem. Wszedłem do katowickiego teatru, a tam korytarzem idzie szybko i energicznie jakiś facet. Młody, w koszulce z krótkimi rękawami. Pamiętam, jak zawołałem: - Przepraszam, a gdzie biuro dyrektora? Facet mówi: - Tam, trzecie drzwi. I poszedł. Gdy znalazłem to biuro, sekretarka mi mówi, że pan dyrektor czeka. Wchodzę, a tam siedzi ten facet, z nogą założoną na nogę, śmieje się ze mnie do rozpuku. To był Gucio, ówczesny kierownik artystyczny Teatru Śląskiego.

Ale zaprzyjaźniliśmy się we wrocławskiej wytwórni filmowej pod koniec lat 50. Gucio występował w "Pętli", potem w "Pożegnaniach" według prozy Stanisława Dygata. Dygat wielbił Gucia jako aktora i człowieka.

Czym go ujął?

- Poczuciem humoru, niezwykłą inteligencją, błyskotliwością. Po słynnej roli w "Dziadach" Dygat napisał do mnie list, w którym tłumaczył, że Holoubek z głupoty lub strachu zmarnował sobie życie. Bo gdyby podczas spektaklu wyciągnął rękę i zawołał: "Na Belweder!", ludzie poszliby za nim, wybuchłoby powstanie, a Gucio przeszedłby do historii Polski. I tak przeszedł.

Co było niezwykłego w Holoubku aktorze?

- To był facet, który magnetyzował. On nie musiał grać, wystarczy, że był i wszyscy padali na kolana. Taki gatunek aktora, który cokolwiek robi na scenie czy w filmie, zachowuje swoją osobowość, naturalną grację. Nie było w nim żadnej sztuczności. Nawet jego piękny głos i słynna pauza były nie wykoncypowane, tylko naturalne. W taki sposób grał tylko papież Jan Paweł II. Obaj poznali tajemnicę ciszy. Był też intelektualistą, co rzadko zdarza się aktorom. W małym palcu miał wielką dramaturgię, chłonął wielką literaturę, świetnie ją znał i rozumiał. Ale gust miał tradycyjny, nie lubił moderny w teatrze.

W ostatnich latach często spotykaliście się w Czytelniku na Wiejskiej. O czym rozmawialiście?

- Nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiatr rozmowy poniesie. Byliśmy starymi, ale żywymi uczestnikami rzeczywistości autentycznie zatroskanymi o sprawy Polski. Ale gdy obgadywaliśmy kobiety i opowiadaliśmy anegdoty, wychodził z niego swawolny chłopak o lotnej inteligencji, znakomitej pamięci, nieprawdopodobnej erudycji i umiejętności kojarzenia. Gdyby ktoś nas wtedy podsłuchiwał, miałby niezłą frajdę.

Nie miał wrogów?

- To był bardzo dobry człowiek. Trudno było mu podpaść, trzeba by było zrobić straszne świństwo.

Jak pan go zapamięta?

- Z niedawnego pogrzebu Jana Kociniaka. Długo siedział gdzieś z tyłu na krzesełku, potem wstał, stanął nad grobem i wygłosił tak piękną mowę żałobną, jak tylko on potrafił. Nie mówił o Kociniaku aktorze, tylko o człowieku. Że był piękny, dobry, jasny. Że go kochał. Że najważniejsze jest człowieczeństwo, które Kociniak ze sobą zabiera do grobu. I że zostanie po nim dziura, której nie da się niczym wypełnić.

Teraz tak myślę o Guciu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji