Artykuły

Don Juan to nie podrywacz

W Teatrze Nowym w Łodzi JERZY ZELNIK zagra dziś molierowskiego bohatera stojącego przed obliczem śmierci. Mówi o chrześcijańskiej pokorze pomocnej w rozumieniu granic wolności, i czym grozi fascynacja mrokami ludzkiej duszy.

Rz: Jaki będzie pana Don Juan?

Jerzy Zelnik: Spektakl Marcina Jarnuszkiewicza ma charakter filozoficzno-moralnego traktatu. Są to ostatnie dni życia Don Juana. Chwile dialogu z samym sobą, potrzeba rozliczenia się z własnym życiem, wywołują wspomnienia. Mój bohater jest arystokratą, wszechstronnie wykształconym i utalentowanym. Żywi się pięknem i kultywuje je, ale tylko do momentu, kiedy rozkwita. Na pewno nie jest podrywaczem, bawidamkiem i nie można go mylić z Casanovą. Sprawy seksualne nie są pierwszo-planowe. Wadzi się z Bogiem i konkuruje z nim. Jego religią jest wolność na granicy obrazoburstwa. A może rozpaczliwie próbuje odnowić dialog z Bogiem?

Są dziś poza sceną ludzie, którzy szukają tylko piękna, twórcy nieidący na żaden kompromis?

- Chyba nie, a coraz więcej tych, którzy dokonują najbardziej prozaicznych kompromisów, tłumacząc się koniecznością płacenia rachunków, rodziną, dziećmi. Bezkompromisowość jest możliwa chyba tylko wtedy, kiedy ktoś wyrzeka się siebie i żyje tylko w łączności z Bogiem.

A poza Kościołem?

- Nie spotykałem świętych na swojej drodze, wszyscy jesteśmy grzesznikami. Przede wszystkim trzeba się zająć własnymi grzechami. Nie usprawiedliwiać się cudzymi. Trzeba z samym sobą się rozliczać. I wystawiać na niełatwe próby. Staram się czasem rzucać sobie kłody pod nogi.

Bo jest pan osobą religijną.

- Przesada. Po prostu chrześcijaninem. Ale czy w sposób miły Bogu? Okaże się po śmierci.

Czy religijność pomaga w zrozumieniu Don Juana?

- Na pewno w rozumieniu granic wolności, które człowiek sobie w końcu uświadamia, gdy chwyta go rozpacz, strach i czuje kompletne zagubienie wobec tego, czego nie możemy tu i teraz doświadczyć.

Występując w telenowelach, myśli pan o rachunkach czy o występkach przeciw etyce zawodowej?

- Oczywiście motywują mnie zobowiązania finansowe, ale mimo niesprzyjających warunków dla uprawiania sztuki walczę o jakość. Często jednak jest to walenie głową w mur. Nie da się przeskoczyć ograniczeń scenariusza ani powierzchowności realizacji. Wtedy rzeczywiście zdrowiej myśleć o rachunkach.

Zagrał pan mordercę biskupa Stanisława, Zygmunta Augusta, role w "Dziejach grzechu" i "Medium", w których zmysłowość zwycięża rozsądek. Dlaczego pana tak obsadzano?

- Mroki ludzkiej duszy są pasjonujące. To jest tak jak w "Schizofrenii" Kępińskiego: człowiek opętany chorobą musi narysować swojego demona, żeby z nim walczyć. Być może również potrzebowałem takiego rysunku. Niektóre role dawały taką szansę - żeby wejść głębiej w graną postać, a więc i w siebie. Gorzej, gdy nieokiełznana zmysłowość postaci wciąga, utożsamiamy się z nią, ryzykując własną psychikę. Niektórzy, identyfikując się z taki bohaterami, kierują się i w życiu ich mentalnością.

Pan tak nie żył?

- Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem. Nie jestem święty, wiele razy musiałem się spowiadać z tego, że narzucając sobie i w życiu jakąś rolę, krzywdziłem siebie albo innych. Ale nie utonąłem w alkoholu i nieodpowiedzialnych stosunkach z kobietami. Przynajmniej tyle.

A jak ukształtowała pana stosunek do wiary rola faraona, gdy na planie filmowym musiał się pan zmierzyć z systemem sprawowania władzy kapłanów, którzy nie unikają manipulacji?

- Miałem 18 lat i nie byłem jeszcze chrześcijaninem. Odczuwałem w sposób, który dziś może jest mi obcy: że kapłani nadużywają swojej władzy. Jako młody człowiek buntowałem się przeciwko tym, którzy krępowali ruchy mojego bohatera. Nie zauważałem, że kapłani byli mądrzejsi od faraonów i mieli większą wyobraźnię polityczną. Potrafili przewidywać, korzystając z pouczającej przeszłości.

Która z aktorek jest teraz najlepszą amantką w polskim kinie?

- Przede wszystkim ten podział na amantów i charakterystycznych jest już mocno przestarzały. A ze środowiskiem aktorskim nie jestem zbyt mocno związany. Zawsze dążyłem do niezależności, do realizowania się na różnych polach. Nie wszystkie plany zrealizowałem. Ale przynajmniej nie stałem się niewolnikiem jednego wyuczonego zawodu.

A jak pan dziś wspomina spotkania na planie z Barbarą Brylską i Grażyną Szapołowską?

- Basia była wtedy moją partnerką i w życiu. Niełatwo grać z osobą, z którą łączy nas coś więcej niż wspólna praca. Stąd krok do ekshibicjonizmu. Grażyna zawsze starała się być tajemnicza i to akceptowałem. Miałem też przygodę filmową z Anią Dymną, z którą przypadliśmy sobie do gustu w "Królowej Bonie", ale bezpiecznie, bez narażania na szwank naszych prywatnych zobowiązań. Szczególnie w filmie granie z osobą, która budzi ciekawość, jest ekscytujące.

Czy Don Juan nie jest pożegnaniem z rolami amanta?

- Może z teatrem. Ale nigdy nie mówmy "nigdy". Zobaczymy. Tak jak Don Juan ogromnie tęsknię za wolnością. Teatr szalenie wiąże. Praca nad spektaklem przez kilka miesięcy bywa katorgą. Życie, które jest iluzją, zastępuje to prawdziwe. Mógłbym jeszcze długo pracować tu i ówdzie, ale nie za cenę oderwania od rodziny i zdradzania wartości. Ciągle myślę o nieprzeczytanych książkach i nieodbytych podróżach. Decydując się na dyrekcję w Łodzi, na kilka lat utrudniłem życie mojej rodzinie. Często głosimy, że przecież pracujemy na jej utrzymanie, ale może lepiej żyć skromniej, nie wpatrywać się we własną karierę, a zauważyć człowieka, którego się podobno kocha. Nakazuje to instynkt samozachowawczy. Żeby później nie przeklinać własnej samotności.

***

sylwetka

Jerzy Zelnik (1945) zasłynął debiutancką tytułową rolą w "Faraonie". Grał w "Dziejach grzechu", "Ziemi obiecanej", "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny", "Medium", "Z dalekiego kraju", "Chopinie. Pragnieniu miłości". Występował w Starym Teatrze w Krakowie, Dramatycznym i Powszechnym w Warszawie. Znany m.in. z seriali "Doktor Murek", "Królowa Bona", "Klan", "Magda M.". Jego najważniejsze role teatralne to Lizander w "Śnie nocy letniej" i hrabia Henryk w "Nie-Boskiej komedii".

***

"Don Juana" reżyseruje scenograf

"Don Juana" Moliera, który będzie miał dziś premierę w Teatrze Nowym w Łodzi, wyreżyserował Marcin Jarnuszkiewicz, znany głównie jako scenograf. Przygotował scenografię m.in. do "Balladyny" Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym, telewizyjnych spektakli Prusa "Edward II" oraz "Intryga i miłość". W stołecznym Studio wyreżyserował sztuki Kajzara "Samoobrona" i "Koniec półświni", zagrał scenografa w "Aktorach prowincjonalnych" Holland.

Łódzki "Don Juan" będzie grany w przekładzie Jacka Trznadla z muzyką Traversu (Jacka Urbaniaka i Krzysztofa Owczynika). Występują również: Kamila Wojciechowicz, Kamila Salwerowicz, Zuzanna Wierzbińska, Andrzej Baranowski, Michał Bieliński, Wojciech Droszczyński, Marek Kasprzyk, Krzysztof Pyziak, Bartosz Turzyński.

Dyrekcja Jerzego Zelnika dobiega końca. Od nowego sezonu zastąpi go Zbigniew Brzoza, wcześniej szef warszawskiego Studio.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji