Artykuły

Rogożyn w szpitalu

Porywczy jak Rogożyn, demoniczny jak Krzyżowski - mówiono o jego roli w "Idiocie" Dostojewskiego w reżyserii Barbary Sass. Po kilku bardzo udanych rolach krakowski aktor RADOSŁAW KRZYŻOWSKI zaczyna podbój srebrnego ekranu. Od razu w "Na dobre i na złe"

Rafał Romanowski: Skończyłeś szkołę teatralną, rzuciłeś się w nurt offu, później trafiłeś do zawodowych teatrów, wreszcie do najpopularniejszego polskiego serialu "Na dobre i na złe". Można powiedzieć, że ci się udało...

Radosław Krzyżowski: Trudno tak stwierdzić. Sukces odniosła np. Agnieszka Grochowska, z którą grałem ostatnio w "Antygonie" w teatrze TV. Warszawską Akademię Teatralną skończyła niedawno, a już ma na koncie kilka dużych ról filmowych i teatralnych. Ja, pomimo że zaraz po studiach trafiłem do dobrego teatru, przez parę lat istniałem tylko w offie, a to oznacza wąskie grono odbiorców, problemy organizacyjne, no i brak pieniędzy. To był jednak dobry czas.

Jak wspominasz krakowską PWST?

- Bardzo dobrze. Miałem możliwość spotkania paru świetnych artystów. Dwa lata uczyłem się pod okiem Jerzego Treli. Podpatrywałem w pracy Krzysztofa Globisza, który do dziś pozostaje dla mnie mistrzem. Zawsze postrzegałem go jako postać łączącą w sobie szaleństwo Lupy z intelektualną dyscypliną Jarockiego. Świetnie wspominam również spotkania z Pawłem Miśkiewiczem, wtedy studentem reżyserii. Zaraz po studiach rozpocząłem współpracę z Bogusławem Schaefferem. Wspólnie z Błażejem Wójcikiem zagraliśmy w jego dwóch "Audiencjach...", później była Łaźnia, współpraca z Bartkiem Szydłowskim, "Skóra węża" Snajdera w reżyserii Tani Miletic, "Pokojówki" Geneta, które w męskiej obsadzie reżyserował Miśkiewicz, i spotkanie z Łukaszem Czujem przy "Śnie Pogodnego Karalucha".

Wtedy, koło 1997 roku, w niezależnym życiu teatralnym Krakowa wyraźnie coś drgnęło: Łaźnia, Karaluch, Schaeffer. Czujesz się współodpowiedzialny za tamto poruszenie?

- Było w nas wtedy sporo zapału, entuzjazmu i wielkiej ochoty do pracy, a w Krakowie pojawiło się wtedy kilka fajnych inicjatyw. Zaczęły pisać o tym gazety, trochę się o tym gadało w knajpach, w każdym razie czuliśmy jakieś drgnięcie. Potem gdzieś się to rozeszło. Zaczęliśmy więcej pracować w macierzystych teatrach. W zasadzie taką offową pracę kontynuuje tylko Bartek Szydłowski z Łaźnią Nową.

W 1998 roku dostałeś angaż do Starego Teatru, zagrałeś m.in. w "Wiśniowym sadzie" Brzyka, "Wielebnych" Stuhra, "Szewcach" Jarockiego. Zagrałeś główną rolę w jubileuszowym "Hamlecie" Teatru STU. Czyli jednak sukces?

- Przez ostatnich parę lat grałem sporo i przeżyłem kilka fantastycznych teatralnych przygód. Jednak rzadko myślałem o nich w kategoriach sukcesu, nawet teraz, kiedy udział w "Na dobre i na złe" może spowodować większą rozpoznawalność mojej twarzy, nie myślę w ten sposób.

Krakowska publiczność pamięta cię chyba najbardziej z roli Rogożyna w spektaklu "Idiota" Barbary Sass w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. W popremierowych wywiadach czytałem o bardzo sprzyjającej atmosferze podczas pracy. Potwierdzasz to?

- Tak, to wszystko było bardzo ekscytujące. Niesamowita energia wewnątrz zespołu, porozumienie, pasja, zaangażowanie. Zresztą do dziś każdy spektakl jest dla nas wielkim wydarzeniem, tym bardziej że gramy "Idiotę" rzadko. Każdy ma związane z nim jakieś małe rytuały i każdy na swój sposób celebruje, przeżywa czterogodzinne spotkanie z Dostojewskim.

Czy do twoich rytuałów należy również wypraszanie ludzi z widowni? Słyszałem, że któregoś wieczoru podczas grania "Idioty" wyprowadziłeś z loży krnąbrnego widza...

- Zdaje się, że nawet go uderzyłem. To było raczej głupie, ale gość zachowywał się skandalicznie, a ja, kiedy gram Rogożyna, jestem bardzo podkręcony. Ponadto gramy na wysuniętym podeście, wśród publiczności, jesteśmy po prostu na wyciągnięcie ręki, a ów "widz" robił wszystko, żeby spektakl rozwalić. Wszedłem więc po cichu do loży, w której siedział, no i... Wiesz, teraz panuje takie przekonanie, że jak za coś zapłaciłem, to mogę spokojnie narobić gnoju. A to jest jednak teatr.

Teraz jesteś etatowym aktorem Teatru Słowackiego. Ostatnio zagrałeś w "Tartaku" wg Odiji...

- Tak. Krytyka mocno po nas pojechała, a moim zdaniem to ciekawe przedstawienie. Poza tym gram w "Ożenku", "Samotności Pól Bawełnianych", "Czarodziejskiej Górze", cały czas "Hamleta" w STU, a od ponad roku również Hamleta w Legnicy w Teatrze im. Modrzejewskiej. To zupełnie inne przedstawienie, barbarzyńskie, ostre.

Za kilka dni widzowie serialu TVP "Na dobre i na złe" zobaczą cię w roli doktora Sambora, który w szpitalu w Leśnej Górze zastąpi Bruno Walickiego. Nie boisz się, że staniesz się idolem nastolatek?

- Nie. Postać, którą gram, jest zdecydowanie negatywna. W każdym razie jest to dla mnie nowa sytuacja. Decyzję o wejściu w "Na dobre i na złe" podjąłem zupełnie świadomie. Po dziesięciu latach życia teatrem to jakaś odmiana, inny styl pracy, inne wymagania. Ponadto nareszcie mogę wejść do księgarni i kupić książkę za kilkadziesiąt złotych, nie zastanawiając się, czy nie załamię w ten sposób mojego miesięcznego budżetu.

Mam rozumieć, że potrzebujesz pieniędzy?

- Większość ludzi ich potrzebuje. Decyzja o wejściu w klimaty serialowe dla aktorów teatralnych jest zawsze trudna. Jeszcze parę lat temu mocno bym się wahał. Moja żona [uhonorowana Ludwikiem aktorka Dominika Bednarczyk - przyp. red.], która również zrealizowała kilkunastoodcinkowy serial dla Polsatu, również nie miała większych wątpliwości. Pewne znaczenie ma też fakt, że chciałbym powoli wrócić do offu, a finansowe zabezpieczenie na pewno da mi więcej swobody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji