Tylko człowiek
Zółtoblond włosy oblepiają czaszkę, na czole grzywka. Czerwone policzki. Oczy słowiańsko niebieskie, wybałuszone, często solidnie załzawione. Zwalisty. Krępy. Bary szerokie. Ruchy kanciaste, karykaturalnie zamaszyste. Krok ciężki. Przy tym - pewna zwinność. Małpia, kuglarska. Refleks. Kiedy ucieka, kiedy tańczy to, co umie (kozaka) a nie to, czego się uczy (fokstrota). Kiedy chce się napić piwa naciągając na nie lekarzy z Instytutu Wskrzeszania Zmarłych. Wtedy jest szybki. Chwyta błyskawicznie butelki, szklaneczki, urządza sztuczki z zapałkami, chciałby nic tylko robić kawały i cieszyć się. Bo cieszyć się umie. Śmieje się wtedy rubasznie, wymachuje rękami. Jest w tym śmieszny i żałosny. Wzruszający też. I obrzydliwy. Kiedy płacze - "szeroko", z namaszczeniem, cyrkowo wręcz - budzi litość i wstręt. Jednocześnie. Chyba, że jest to ten płacz ostatni, końcowy, bezgłośny już. Zakrywa wówczas oczy i głowę rękami nie chcąc oglądać ludzi. Już po strzale, już w klatce. W finale. Owszem, jest to płacz całkiem inny. I nie ma na widowni wstrętu ani litości do skulonego na łóżku w klatce człowieka. Jest wstyd. I skojarzenia natrętne...
Zostaje w tej klatce samotny, w podartym stroju weselnym sprzed 50 lat. Smutny strzęp gatunku, pokarm dla insekta. Kurtyna może już spaść, bo ostatnie słowa kończące widowisko dla mas: "owad się zmęczył, rozejdźcie się do domów" - też już padły. Reflektor chwilę trzyma w blasku klatkę i jego w środku.
Ramiona mu drżą, jeszcze kilka sekund i przestaje być widoczny.
Prisypkin 1975. Wielka rola. Wstrząsająca postać. Tadeusz Łomnicki w "Pluskwie" Włodzimierza Majakowskiego i Konrada Swinarskiego.
Pojawia się na scenie sześciokrotnie. Z tego trzy przypadają na "teraźniejszość" czyli sceniczny rok akcji 1929, trzy na szczęśliwą epokę, w której opanowano już nawet śmierć, a którą Majakowski datuje rokiem 1979. Za każdym razem jest inny i za każdym razem pozostaje tym samym Wanią Prisypkinem, który, żeby żyć, musi mieć "coś dla serca".
Najpierw jest jeszcze proletariuszem, dopiero żeni się z Nepem w lalkowatym wydaniu mademoiselle Renesans. Wjeżdża zza kulis w odkrytym samochodzie bezsensownie czerwonym. Obok kukłowato wystrojona w różowości narzeczona - fryzjerówna. Już wtedy nie chce być Wanią. Jest towarzyszem Prisypkinem, chwalebnie zakończył bój o sprawiedliwość społeczną i jako ten, który walczył, ma prawo do odpoczynku na brzegu rzeczki. Czyli chce mieć szafę z lustrem, pieniądze, wpływy, dzieci dystyngowanie wychowane i kulturę obyczajów. Ubrany jest jeszcze po staremu, w waciaku, w czapeczce szpiczastej, chociaż szyja już okręcona błyszczącym szalikiem. Puszy się i nadyma. Pyszni możliwościami, popisuje jednak - także czy przede wszystkim? - rodowodem robotniczym. Zoję, ekslubą karci za zapały miłosne tonem aktora z tragedii filmowej. Jest kabotyński, bardzo śmieszny, prostacki i nadęty.
Uczy się być ważny. Uczy się dygnitarstwa. Chociaż nauczyciela-pochlebcę Bajana (Z. Wardejn) trzyma jeszcze na niejaki dystans.
W hotelu robotniczym Prisypkin ma już skórę nepowca-konformisty. Ale pod nią jeszcze duszę Wani. Pojawia się we wspólnym pokoju, wśród dawnych towarzyszy i współlokatorów przebrany za zięcia fryzjerskiego. Przebrany gorliwie, zanadto, naiwnie i prostodusznie. Dwa krawaty, bardzo kolorowe, jeden na drugim. Biała koszula, na to kamizelka w barwny wzorek, lakierki - świeżo kupione, jeszcze jedna koszula - wierzchnia - koloru ostrej minii. W orszaku aranżer, impresa-rio i stręczyciel świetności nowego życia - Bajan. Już górujący nad Prisypkinem, już cwańszy. To on zarządza lekcję tańca. Pokazuje kroki fokstrota - giętki, zgrabny. Niezdarny Wania a właściwie - odtąd już - Pierre (i Skriphin nie Prisypkin, to brzmi ładniej) musi je naśladować. Łomnicki patrzy spode łba: potrafi czy nie? W środku wie, że chyba nieszczególnie, ale chytry uśmiech na niemądrej twarzy potwierdza: on wie też, że Bajan zaaprobuje w rezultacie efekt. Jakikolwiek by nie był. I Prisypkin zaczyna tańczyć. Przykłada się do tego solennie, po dawnemu, po robociarsku. Brwi ma groźnie ściągnięte, oczy znieruchomiałe, nogi nieprawdopodobnie sztywne. Cały jest karykaturą tańca, przypomina niedźwiedzia na jarmarku, ale rytm łapie. I utrzymuje go do końca. Ciężki, podobny do clowna z cyrku, wpisany niemal w kwadrat. W momencie, w którym czuje, że zaczyna mu coś wychodzić, cieszy się spontanicznie i natychmiast gubi rytm fokstrota żywiołowo demonstrując kozaka. I wtedy jest normalny, nieprzerysowany.
Podczas wesela jest wyraźnie nieswój. Frak, czerwony kwiat w butonierce, biały gors, biała chusteczka także. I krawat - żółty, ogromny. Kamizela wzorzysta. Zachowa ten strój do końca. Siedzi sztywny i czeka na towarzyszy z zawkomu. Kiedy wreszcie może uznać wesele za otwarte - wcale nie robi wrażenia uspokojonego. Smutny jest. Płacze po pi-jacku, na stole, na piersiach narzeczonej. Obco mu. I głupio. Kiedy Cyganka śpiewa balladę o czerwonym ślubie, na którym pan młody był w kombinezonie - Łomnicki ma oczy spuszczone i głęboko się wstydzi. A zaraz potem boi, sam nie wie czego, ale wyrywa rękę Cygance. Znowu tańczy. Żywiołowo. Bez radości, ale z zapamiętaniem. Wygląda to strasznie. Tańczy swój nowy obowiązek, swoją nową pozycję, nowy styl życia. Nie umie ale musi. On się nauczy. Na razie - tak jak potrafi, bez gracji i kroków ale mocno. Groźnie.
I na tym kończy się życie Prisypkina. Urywa się ewentualna groźba: co dalej jeszcze wykiełkuje z tego oto?... Po katastrofie, w drugiej części spektaklu jest już tylko CZŁOWIEK - Prisypkin, przeciwstawiony AUTOMATONOM-ludziom doskonałym. I wszelka groźba i wszelka groza zawarta jest po tamtej, ich, "automatonów ludzkich" stronie.
Prisypkin tuż po rozmrożeniu to tylko zdumienie, żywotność, potem rozpacz... Że oto - sam. Że dookoła tacy inni. Że nudno, sterylnie, bez serca. Próbuje się bronić, próbuje zarazić otoczenie alkoholem, erotyzmem, brutalnością, czymkolwiek co ludzkie i zrozumiałe, choć przecież nieładne i naganne. Próbuje swoich kawałów, rubaszności, śpiewania, gry na gitarze. Rozpaczliwie szuka kontaktu ze światem, w którym się znalazł. Aż znajduje. W ZOO, jako ciało do kąsania dla pluskwy. I jako obiekt rozrywkowy dla tłumu.
Kiedy odsłaniają klatkę w finale, leży na łóżku i gada z pluskwą. Po cichutku. Potem pije piwo. Brzdąka na gitarze. Nie patrzy na tłum cisnący się do klatki. Ale wreszcie wychodzi. Na słaniających się nogach, niepewny. I jakby pierwszy raz zobaczył widownię i wszystko co go otacza. Pyta: "obywatele, bracia, swoi, dlaczego ja jestem w klatce?" Pytanie postawione jest cicho, nerwowo i bardzo poważnie.
W tej chwili rodzi się Prisypkin serio, po raz pierwszy całkiem serio. Doświadczony, nieszczęśliwy człowiek, który zrozumiał już nieco a chce więcej. Który ma wszystkim coś do powiedzenia. Biegnie do trybuny, drapie się na nią. Żarliwie woła: Obywatele!
Wtedy właśnie pada strzał.
Do klatki pół-wbiega pół-wpełza zgięty w pół człowiek. Człowiek kołyszący się małpim, zwierzęcym ruchem, podtrzymujący głowę. Gdyby nie podarty strój sprzed lat 50, można by powiedzieć: człowiek dziki.