Prisypkin i nowy wspaniały świat
Skojarzenie tytułowe jest wyświechtane - wiem. Utopie czy antyutopie literatury też jednak zawierają się w rysach tak ogólnych, że aż banalnych - jakimi twórca zdolny jest wyposażyć dosyć odległą przyszłość. W roku prapremiery "Pluskwy" - 1929 - data 1979, czas utopii Majakowskiego, wydawała się bardzo odległa a przecież niefrasobliwie bliska. Dzisiejsza gęstość naszego czasu, kiedy każdy tydzień czy miesiąc przynosi zmiany, jakie 50 lat temu wymagały lat i zdawały się nieprawdopodobne, zmienia też nieoczekiwanie sens i charakter tamtych proroctw i wizji literatury.
Żyjemy w roku 1975 - rok 1979 to już nie odległa przyszłość ale prawie teraźniejszość. Czy społeczeństwo doskonałe w wizji Majakowskiego to tylko społeczeństwo socjalistyczne? Z dzisiejszej pohelsińskiej perspektywy metafora poety rozszerzyła się nieoczekiwanie - nieco inaczej niż on to sobie wyobrażał - na cały sterylny, naukowy, uporządkowany rozumem i dobrą wolą. Świat, którego jedność - mimo różnic i sprzeczności ustrojów - z dnia na dzień staje się podobna najpiękniejszym utopiom. I świat, który humanizację tak zracjonalizował i zmechanizował, iż zapomniał niemal o jej celu pierwotnym - o człowieku. Człowieku w całej złożoności jego natury: wielkiej i podłej, tragicznej i śmiesznej, małostkowej i zdolnej do poświęceń. Z ludzkim prawem do błędów i racji serca, o których nic nie wiedzą racje rozumu. Prisypkin anno Domini 1929 był małym drobnomieszczaninem, filisterkiem, któremu zachciało się dostatnio i wygodnie żyć pod skrzydłami NEP-owskiej gospodarki. Zachciało mu się żyć wyżej - ponad wegetacją ludzkiej, bezimiennej masy, w zacisznym konformizmie: tu legitymacja związków zawodowych - tam ciepłe pieniążki nepowskiej żonki. Czy Prisypkin dziś jest tą samą ludzką pluskwą na "zdrowym organizmie postępu" co 50 lat temu? Czy postęp nam się trochę nie zepsuł? Czy nie znamy konformizmów groźniejszych - obejmujących klasy i narody, cywilizację, wobec których małe filisterstwo Prisypkina zdaje się sentymentalną przygodą dzieciństwa ludzkości, grzeszkiem niewinnym jak objadanie się po kryjomu czekoladkami z maminej bombonierki?
Taki jest Prisypkin - Łomnicki w ostatnim spektaklu Konrada Swinarskiego. Bliższym mu krewnym Lejzorek Rojtszwaniec niż Pobiedonoskow. Patrzy na nas żałośnie śmieszny, tragicznie ludzki wyrzut przeszłości: i po toście tępili mój głupiutki prywatny handelek egoizmu, aby go dziś upowszechnić, zmechanizować, usterylnić?
Konrad Swinarski skomponował "Pluskwę" z perspektywy lat 70, nie 30. To, co było przyszłością dla Majakowskiego, dla nas jest wszakże teraźniejszością. Satyra Majakowskiego w wizji Swinarskiego ujawniła się jako moralitet. Mądry, gorzki moralitet o człowieku, który na drodze postępu zgubił sam siebie. Współczesna medycyna doszła do zdumiewającego odkrycia - oto jedna zwalczona choroba w sposób prawie nieuchronny powołuje istnienie innej, z reguły niebezpieczniejszej, o szerokim epidemicznym zasięgu. Zwykły katar może nas czasem uchronić od dżumy czy innego paskudztwa. Czyż nie podobnie bywa z leczeniem wad społecznych? Człowiek zakatarzony nie przedstawia się najpiękniej, ale jest ideałem zdrowia przy trędowatym, mały konformista i łotrzyk to artysta człowieczeństwa wobec konformizmów stadnych, egoizmów powszechnych. Co wcale nie oznacza, że "Pluskwa" Swinarskiego jest nawoływaniem do "mniejszego zła" - pantoflowego konformizmu. Jak zawsze w odniesieniu do prac tego artvsty, wyrażona dyskursywnie idea inscenizacji upraszcza i spłyca jej bogactwo - tak i w przypadku "Pluskwy", przekornej wobec tradycji teatralnych, mądrej, po Swinarsku wieloznacznej, unerwionej jemu tylko właściwą kon-trapunktyką egzystencjalnego liryzmu i grubej groteski, ludzkiego tragizmu i nędzy nierozerwalnie ze sobą splecionych.
Obraz I, II i III - Przed Uniwermagiem, Hotel Robotniczy, Wesele - to bajkowy świat ludzki roku 1929. Patrzy na nas i - jak się to nieładnie mówi - konfrontuje nas. Ta bajka krzyczy papuzimi barwami cudownej przygody, ale jej "skuczny", melancholijny rytm materializuje czas jako ból daremnej pogoni za ideałem. Daremnej i jedynej, nigdy nie zrealizowanej do końca nadziei, wiecznej poezji ludzkich dróg. Mały placyk przed uniwermagiem - na wystawie dwa manekiny w kufajkach - damski w białym welonie, męski z kwiatkiem w butonierce. Przed oknem wystawy - kolorowy tłum handlarzy wszelakim dobrem - sprzedawca guzików, przekupka z jabłkami, przekupka z galanterią, sprzedawca baloników - para zakochanych wpatrzona z zachwytem w te barwy i cuda. Na rusztowaniu w półmroku czerwony sztandar i światło pracującego spawacza - gwiezdne, maleńkie - przewodnik daleki i jasny. Rozpełzłe w melancholii solo skrzypiec: "Kupujcie bubliczki". W to mgliste tło muzyczne wplata się cienki jękliwy świst nadymanego balonika. A w ten świat nie wytyczonych jeszcze dróg wjeżdża przedsiębiorczo czerwonym samochodem Madame Renesans (w warszawskim spektaklu gra ją Edward Rauch), różowiutka, buduarowa oblubienica Elzewira (Bohdana Majda i nepowski narzeczony z rezolutną, łotrzykowską świtą. To jest korowód karykatur, ale i pochwała życia, które żłobi swoje koleiny żywiołowo, pośpiesznie.
Hotel Robotniczy - poezja sprzętów ubogich, smutnych i znów ta nieprosta nadzieja ludzka - czekanie na cudowność, marzenie. I znów tę niezwykłość spełnionych marzeń wnosi karykaturalny Prisypkin, gburowaty narzeczony w stroju klowna z nieodłączną gitarą i balladą z "lepszego świata" - dobrej, zamożnej ulicy Łunaczarskiego. Prisypkin, którego portret odbijają z zachwytem oczy Dziewczyny (Barbara Sułkowska). Prisypkin, dla którego strzela do siebie porzucona Zoja Bieriozkin (Bożena Dykiel). Rytm spektaklu dynamizuje się, wznosi od sceny niedźwiedziego tańca Prisypkina, by opaść w pierwszej scenie Wesela. Przed nami rząd kukieł z drobnomieszczańskiej szopki, pogrążonych w bezczasowej zapaści, w długim, niemym czekaniu - na najświetniejszego gościa - towarzysza z zawkomu. Komuś głowa opadła na stół w znużonej drzemce, co raz jakaś ręka wyciąga się po butelkę, ale władcze spojrzenie i warkliwe: "Zaczekamy" Prisypkina osadza ją na miejscu. Czas zaczyna pędzić ku nieuchronnej eksplozji od chwili pojawienia się pijaniutkich gości - zastępców: orkiestra cygańska w karnawałowym szaleństwie, zastygłe dotąd kukiełki ludzkie wirują w tańcu, karuzela rozpędzona. Welon panny młodej owija się wokół tańczących pierścieniem coraz ciaśniejszym, jak biała pętla, zaczarowany krąg. Zza sceny buchają kłęby dymu: pożar. Pary wciąż się kręcą, kręci się obrotówka - już tylko pełgają płomyki "ognia": delikatne, wiotkie języczki powiewnej tkaniny w teatralnym podmuchu i czerwonym teatralnym świetle. Dziarscy strażacy, rodem z agitek Majakowskiego, triumfalnie ostrzegają przed pożarem. Wraz z krzepką muzyką ich trąb (motyw muzyczny Dunajewskiego i filmu "Cyrk") przenosimy się w nowy, czysty świat. Świat robotników w nieskazitelnie białych kombinezonach, klinicznie sterylnej arkadii przeszklonych wieżowców, wszechświatowej telewizji, ludzkości zdyscyplinowanej i zracjonalizowanej. W takim świecie "odmarza" za sprawą potęgi nauki Prisypkin wczorajszy - cyrkowy i kołtuniasty, ludzka pokraka, niepojęta dla białych ludzi o znormalizowanych, doskonałych mózgach i jasnych celach. I staje się, nieszczęsny, jak niegdyś Woyzeck w Buchnerowskim spektaklu Swinarskiego - przedmioto-zwierzęciem, kuriozalnym obiektem biologicznej zimnej obserwacji. On, społeczna anomalia, tak władcza, tak groźna, w przeszłości - jest teraz bezsilny, mały, tragiczny. Jak Georg z Kafkowskiej noweli Prisypkin w "Pluskwie" Swinarskiego z koszmarnego snu obudził się pełgającym, przerażonym owadem. On jest owadem - czy to nasz nowoczesny wzrok tak zowadział.. spłaszczył się? To nie świat nowej utopii demaskuje Prisypkina, to Prisypkin stawia temu światu swoje ludzkie pytania, to Prisypkin jest światłem zagubionej, groteskowo skarlałej, a przecież nie gasnącej nadziei.
Spektakl "Pluskwy" w warszawskim Teatrze Narodowym, nie dokończony, tragicznie przerwany przez śmierć inscenizatora, ma te same znamiona wielkości co wszystkie dzieła sceniczne Konrada Swinarskiego. Jest bezsprzecznie jego wizją, z godnym szacunku pietyzmem przekazaną przez cały zespół ludzi, którzy pracowali nad ukończeniem "Pluskwy". Jest też spektaklem prawdziwie zespołowym - nie ma w nim ról zagranych "od niechcenia", eklektyzmu różnych manier aktorskich - całość ożywiona jednym duchem. To wielki spektakl - mimo że niektórym obrazom II aktu zabrakło reżyserskiej ręki, że ich materia miejscami zbyt jednoznaczna, uboższa jest od bogatej polifonii do jakiej przywy-kliśmy obcując z wyobraźnią teatralną Konrada Swinarskiego. Nie zapominajmy jednak, że jest to dzieło okaleczone przez życie w sposób najokrutniejszy i ostateczny, że jest to - Konrada Swinarskiego spektakl ostatni. Nie zapominajmy też że szczególnie II akt cały swój wielki dramatyzm zawdzięcza kongenialnej z reżyserią roli Tadeusza Łomnickiego-Prisypkina. Należałoby ją opisywać scena do scenie - bo jest to równie potężny rozdział historii polskiego teatru jak całe przedstawienie "Pluskwy". Prisypkin Łomniokiego w I części spektaklu niedźwiedziowato kanciasty, gburowaty, w scenie nauki tańca karykaturalnie śmieszny a groźny - ludzka bestia, która nie usiłuje wcale skrywać swojej śmieszności, taką ma świadomość podziwu i strachu, jakie budzi - w akcie II odnajduje w sobie ludzki uśmiech, miękkość, ciepło, nie zmieniając pozornie zasobu gestów. Tak jest w replice sceny tańca z niedoszłą samobójczynią Zoją. Ruchy niby te same, co podczas lekcji Olega Bajana (Zdzisław Wardejn) w Hotelu Robotniczym, komizm nieodparty jak w weselnym tańcu z Elzewirą: pokracznie wypięta sylwetka, zgięty paluch, a przecież ma to naiwną świeżość dziecinnie ufnego odkrycia świata, filuternego wspomniema, nadziei na odnalezienie partnera, człowieka. Ten taniec to zaledwie cień tamtego tańca. I najbardziej przejmująca, tragiczna scena finałowa: Prisypkina przywożą w klatce ku dziwowisku gapiów. Na jego ręce - mały pojemniczek z pluskwą. Już tylko ona mu została z tamtych czasów: pochyla się nad nią czule, pieszczotliwie, jej gra swoją balladę o dobrej ulicy Łunaczarskiego. Wychodzi z klatki - napotyka ciekawe spojrzenie Chłopca (Marcin Sławiński), uśmiecha się do niego w nagłym i odwzajemnionym ludzkim porozumieniu. Ten odwzajemniony uśmiech to ostatni błysk nadziei dla Prisypkina. W chwilę potem zwraca się ku widowni w tragicznym zdumieniu: "Was też odmrozili?" i słyszy jej milczenie. Widownia - jak w "Wyzwoleniu" - należy do świata zastygłych masek. Łomnicki chce się przedrzeć przez ten zaczarowany krąg, podpełza do trybuny opuszczonej przez białego dostojnika, prostuje się do krzyku: "Ludzie..." Z ręki nieskazitelnego człowieka nowej utopii pada ostrzegawczy strzał: Prisypkin kurczy się w sobie, ucieka w głąb jakiejś animalnie pokracznej rozpaczy. Zasłania oczy ręką, odgradza się od niepojętego okrutnego świata i tak - ze swoją samotną ludzką rozpaczą cofa się do klatki. Prowadzi go liryczne solo skrzypiec, pożerane przez triumfalne cyrkowe trąby białych strażników. "Jedinicy gołos tońsze piska" - czyż ta formuła Majakowskiego nie zmieniła dziś sensu?