Artykuły

Ochłapy rosyjskiej duszy

"Iwanow" w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

"Iwanow" Teatru Narodowego budził wielkie nadzieje - powrót Andrzeja Łapickiego, gwiazdorska obsada, wielka literatura. Reżyser niebezpiecznie zagrał jednak w "nudę" i "dostojewszczyznę". Efekt - aktorzy grają "pomimo" reżyserii, a spektakl pogrąża się w autodestrukcji.

Powracający po 12 latach na scenę Andrzej Łapicki tłumaczył przed premierą "Iwanowa": "Wszystko to ze strasznych nudów". 83-letni aktor z dystansem, dowcipem i szczerością przyznawał, że zapragnął znów poczuć dreszcz tremy, pokręcić się za kulisami, spotkać znajome twarze. Zabić nudę. Chyba musiała go więc zaskoczyć koncepcja inscenizacyjna Jana Englerta. Reżyser postanowił wydobyć z młodzieńczej sztuki Czechowa... właśnie nudę. Dojmującą, paraliżująca, groteskową nudę.

Pierwsza część spektaklu o nadwrażliwcu i melancholiku Mikołaju Aleksjejewiczu Iwanowie (Jan Frycz) jest ponadgodzinną zbiorową etiudą na temat "Nie dzieje się nic, nic zupełnie". Statyczne, spowolnione dialogi, ruch sceniczny zmieniony w "rozstawienie na scenie", całkowite usztywnienie, niemożliwie wydłużone pauzy - wszystko to z pewnością działanie przemyślane i wypracowane. W końcu życiowy bankrut Iwanow to jeden z tych "ludzi niepotrzebnych", który wypaliwszy się w pełnej ideałów młodości, trafili prosto w pułapkę spleenu, bezruchu, dekadenctwa. Jakaś psychiczna blokada nie pozwala mu zająć się umierającą na suchoty żoną Anną Pietrowną (Danuta Stenka), zadbać o majątek. Jest uwięziony w bezczynności niby Hans Castorp na "Czarodziejskiej górze", a jednocześnie rozdarty wewnętrznie jak bohaterowie Dostojewskiego.

Gra na jednej nucie, nucie znużenia, wymaga jednak wirtuoza. Tymczasem w spektaklu Jana Englerta widać wyłącznie zamysł, nie widać pozytywnych skutków tego zamysłu. Rzeczywiście wieje nudą. Ale w jakiej sprawie? Sceny domowe ciągną się niemiłosiernie, Anna piłuje wiolonczelę, ekonom Borkin (Krzysztof Stelmaszyk) bezskutecznie zachęca do działania, pieczeniarz Szabelski (Andrzej Łapicki) narzeka, doktor Lwow (Karol Pocheć) wpada co rusz na scenę z płonącymi oczyma i smętną miną, by skonstatować: "Dalej nic, jak zwykle nic".

Wieczory u miejscowych bogaczy - Zinajdy (Grażyna Szapołowska) i Pawła (Janusz Gajos) Lebiediewów - to nieudana parodia wszelkich nudnych eventów, gal i bankietów. Nieruchomy tłum w sukniach i garniturach wodzi oczyma od fortepianu do kanapy, od kanapy do stolika karcianego. Być może to ekstremalne znudzenie czyni z nich dalekich krewnych towarzystwa Gombrowiczowskiej "Operetki", którą przed laty wystawiał w Narodowym Jerzy Grzegorzewski. Tam jednak nuda stała się sztuką, tu jest jedynie źle ograną manierą.

Efekt jest taki, że zdezorientowana, acz pełna dobrych chęci publiczność z wdzięcznością i przesadzonym entuzjazmem wita najprostsze gagi, każdy komediowy trik, każdą odzywkę Janusza Gajosa, każdą minę i gest Anny Seniuk (w roli starej panny, Marfy Babkiny), wszystko, co wychodzi poza niewprawnie narzuconą sztuczność, a zaczyna przypominać żywy teatr. Ale nawet ta teatralność przyjmuje momentami absurdalny kształt, jak w schematycznej scenie rodem z przedwojennego melodramatu: "On jest z Inną, Żona wchodzi, huk fajerwerków (w harlequinie byłyby pioruny), Żona mdleje, kurtyna".

W drugiej części reżyser rezygnuje z nudy, przybiera za to ton dostojewszczyzny. Ciska więc krwawymi ochłapami rosyjskiej duszy, ustawia aktorom frenetyczne monologi, pozwala im cierpieć, szaleć, miotać się. Aktorzy ratują się świetnym warsztatem. Widać jednak, że każdy złożył swoją rolę ze starych, sprawdzonych elementów i wstawił w chwiejne ramy reżyserskiej koncepcji. Jan Frycz gra Zachedryńskiego z "Miłości na Krymie" Jerzego Jarockiego, Karolina Gruszka (zakochana w Iwanowie córka Lebiediewów Sasza) histeryczną Lizę z "Biesów" Jarosława Gajewskiego, Anna Seniuk pocieszną gospodynię Kulkę z "Kosmosu" Jarockiego. Wspaniała, choć jakby z innego świata pochodząca Danuta Stenka, łączy znękaną Kasię z "Poskromienia złośnicy" Warlikowskiego z upokorzoną, cierpiącą "Fedrą" Kleczewskiej.

Andrzej Łapicki nie musi grać. Wchodząc na scenę, automatycznie wnosi dystans, hrabiowską nonszalancję, cierpki humor. Po prostu jest. I od razu jest ciekawie.

Spektakl miał być wypowiedzą na temat autodestrukcyjnych instynktów współczesnej inteligencji, dewaluacji idei, otaczającego nas przesytu, potrzeby ekstremalnych gestów. Okazało się jednak, że w nim samym uruchomił się jakiś autodestrukcyjny mechanizm, czyniący tak wyczekiwanego "Iwanowa" przedstawieniem nieznośnym, nieskoordynowanym, pękniętym wewnętrznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji