Artykuły

Hop na bungee!

- Zrezygnowałem z serialu, w którym zagrałem chyba ze dwieście odcinków - co dawało mi pieniądze, popularność, również przydatną w teatrze - dla jednej roli w teatrze. I jestem szczęśliwy, że podjąłem tę decyzję - mówi łódzki aktor IRENEUSZ CZOP.

Michał Lenarciński: Katarzyna Cichopek, bracia Mroczkowie, są gwiazdami, nawet tańczą w programie, który nazywa się "Taniec z gwiazdami", a ty co? Co z Ciebie za gwiazda?

Ireneusz Czop: Nie wiem. Robię swoje. Nagle dostrzeżono lukę w kulturze popularnej, którą wypełniły telewizyjne seriale, wielu ludzi je ogląda, inni zyskują popularność. Myślę, że nie do końca dziś wiemy, co to znaczy być gwiazdą, co znaczy popularność, co sława, a co znaczy być zawodowcem.

Skoro Katarzyna Cichopek jest gwiazdą, to kim jest Meryl Streep?

- No właśnie. Kim jest Meryl Streep? Chyba galaktyką. Ta nomenklatura jest bez sensu. Jeden ze starszych kolegów aktorów powiedział mi, że kiedy był młody, chyba z dziesięć lat na scenie, Jadwiga Andrzejewska zaprosiła go na domowe przyjęcie. A koledzy na to: już?!

Twoja aktorska droga była zawsze świadoma?

- Nie.

A tak się wydaje. Najpierw Teatr Powszechny, repertuar lżejszy, teraz Teatr imienia Jaracza, role wielkie, ważne. Dziś premiera "Makbeta" z Tobą w roli tytułowej - roli szalenie trudnej, ogromnej. W "Makbecie" jest napisane, że nie mamy świadomości, jakie siły nami rządzą. Możemy podejmować jakieś wybory, ale tak naprawdę to ogrom energii, który na nas wpływa. Czasem jedna decyzja powoduje, że jesteśmy w innym miejscu. Mogę podziękować opatrzności, że jestem w miejscu, w którym jestem, i że moja droga wyglądała tak właśnie. Co dostałem w tyłek, to dostałem, ale to były moje poważne lekcje. Myślę, że aktorzy nie do końca są świadomi wyborów. Kiedyś było tak, że zrezygnowałem z serialu, w którym zagrałem chyba ze dwieście odcinków - co dawało mi pieniądze, popularność, również przydatną w teatrze - dla jednej roli w teatrze. I jestem szczęśliwy, że podjąłem tę decyzję. Ale czy ona była świadoma, czy emocjonalna

- nie wiem. Wiem, że miejsce, w którym dziś jestem, jest dobrym miejscem.

Ale przecież nie poświęciłeś się wyłącznie teatrowi.

- Grywam w serialach, telenowelach, filmach. Ale kiedy uświadomiłem sobie, że wystąpienie w jednym koncercie kosztuje mnie tyle, ile przygotowanie premiery, pomyślałem sobie, że muszę szanować swoją energię. Zdarzało się, że siedziałem cicho jak mysz pod miotłą i ćwiczyłem różne rzeczy, a dziś widzę, że był to dobry wybór. Teatr jest najważniejszy, ale nie powoduje, że obrażam się na film lub telewizję. Można to godzić, w sposób naturalny.

Wspomniałeś o dobrym miejscu. Dla wielu aktorów takim dobry miejscem są nocne kluby, w których fotografują ich reporterzy kolorowych czasopism... Mnie to nie jest potrzebne.

A im, jak sądzisz, do czego potrzebne?

- Nie chcę oceniać, choć mam własne zdanie na ten temat. Na pewno dziś ważny jest PR. Niedawno dostałem mail od pani redaktor jednej z gazet, w którym zapytała mnie o moją stronę internetową, raczej skromną, z niewielką liczba zdjęć, z troską o dobry PR. Zmieniłbym to, ale... To moja pięta achillesowa: nie dbam o PR. To co robię, ma załatwiać całość. A nie to, gdzie się pojawiłem.

Chowasz się za pracą?

- Jeśli tak to wygląda? Ja lubię pracować.

Zniknąłeś z kraju bez rozgłosu, a pojechałeś kręcić film do Anglii. I chyba nikt o tym nie widział.

- Rzeczywiście, zrobiłem film z jednym z najciekawszych brytyjskich reżyserów.

Ot tak?

- Nie starałem się o rolę, ba, nic nie wiedziałem o tym filmie. Pewnego dnia odebrałem telefon z zaproszeniem na casting.

Zachowujesz się wedle zasady siedź w kącie, znajdą cię?

- Chyba w to wierzę. Jestem piętnaście lat po studiach i nie sądzę, bym zasypiał gruszki w popiele: sporo rzeczy zrobiłem. Nie mam sobie pod tym względem nic do zarzucenia.

Wracając do telefonu z Anglii...

- Zapytano, czy mówię po angielsku, odpowiedziałem, że owszem, ale nie wielkim literackim językiem. Usłyszałem, że nie szkodzi. Co się okazało? Że zagrałem u Shane'a Meadowsa w filmie "Sumers Town", który miał premierę na festiwalu w Berlinie. Miałem dobrą szkołę języka angielskiego i aktorstwa.

Nie tęsknisz za duża rolą w filmie polskim?

- Tak. Ale widocznie jeszcze nie czas. Zagrałem sporo w kinie i telewizji, myślę, że tam się sprawdzam i jak przyjdzie moment, zagram.

Rozmawiamy tuż przed premierą "Makbeta". Powiedz, "chodził" za Tobą Makbet?

- Nie. To było zaskoczenie, bo nie wiedziałem, że Mariusz Grzegorzek będzie coś w teatrze robił. Zadzwonił do mnie i mówi, że na pewno nie zgadnę, jaki ma plan. A ja na to, że albo antyk, albo Szekspir. - Jak mogłeś?! - on mi na to. I kiedy dowiedziałem się, że to będzie "Makbet", pomyślałem, że znajdę się w obsadzie, ale nie przypuszczałem, że zagram tę rolę. To bardzo duże wyzwanie. Ale, jak powiedziałem, ja szalenie lubię pracować. Ryzyko jest w ten zawód wpisane, a więc czemu nie? Hop na bungee!

Mówisz, że lubisz pracować, to znaczy w Twoim zawodzie analizować siebie, "grzebać" w sobie, wynajdywać - czasem to, co głęboko ukryte. Taka praca kosztuje. Czego "dogrzebałeś" się teraz?

- Trochę czarnego. Bo jest w człowieku tego jasnego i czarnego pół na pół. Jest przecież w każdym z nas jakaś złość, zawiść, jakiś gniew. Podszyte stratą, niespełnioną miłością, jakąś pustką, która się w człowieku urodziła lub była. Nie wiadomo na czym to polega. Zastanawiałem się, czy to nie za mało, że Makbeta spotykają trzy wiedźmy, wmawiają mu, że będzie królem, a on w to wierzy i idzie "na maksa". Przecież czasami wystarcza jedna działka narkotyku i wpadamy. Tak było ze mną, który nigdy nie myślał, że będzie aktorem.

Wystarczyła ci jedna działka?

- Tak. Ja, zanim zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej, byłem może dwa razy w teatrze. I fak złapałem bakcyla, to mnie pożarło. Ale bawiłem się w Janka Kosa...

Do szkoły zdałeś "z marszu"?

- Tak.

Talent.

- Cha, cha. Michał Pawlicki zapytał mnie: pan ma to od siebie, czy od Boga? Od Boga - powiedziałem. - A to dobrze.

Szkoła daje wiele, czy - jak uważają niektórzy - jest stratą czasu?

- Diabeł tkwi w szczegółach albo prawda leży pośrodku. Takimi banałami można machać w lewo i w prawo. Nie jestem pewny, czy jest potrzebna w takiej formie jak jest teraz, czy była za naszych czasów. Może nawet myślę, że nie w takiej formie. Ale jest potrzebna, żeby posmakować, zacząć wiedzieć, gdzie stoi jakaś książka, żeby nauczyć się czytać te nuty. To musi być szkoła rzemieślnicza. Ale potrzebne jest, moim zdaniem, studiowanie na poziomie artystowskim. Rozbujanie się w życiu z ludźmi, z odwagą w sobie, żeby nie wynosić ze szkoły

strachu, który w większości ludziom towarzyszy.

"Makbet" to kolejna Twoja praca z Mariuszem Grzegorzkiem. Znając Mariusza domyślam się, że pracujecie jak w laboratorium.

- Mariusz, niezależnie od sytuacji, szuka prawdy obnażającej. To wszystko musi kosztować, nawet to, jak siebie słuchamy w życiu i na scenie. Sprawdzamy, jakie są napięcia w ciele, gdzie się wszystko umiejscawia. I on nawet nie pyta, co ja czuję, bo on to widzi. Jestem szczęśliwy, że mam taką sytuację, że mogę powiedzieć, że mam swojego reżysera. A Mariusz może powiedzieć, że ma aktora. I przez to, że się znamy, nie mamy dla siebie taryfy ulgowej. I to jest coś, co ewidentnie nam pomaga.

Co w teatrze w nowym sezonie?

- Nie wiem.

A film, telewizja?

- Kończę film dla TVN o generale Sikorskim, mam kilka propozycji, ale dopiero w maju będą na sto procent "przyklepane", więc nie mogę teraz o nich mówić.

Jesteś rozważny czy romantyczny?

- Człowiek ma w sobie co najmniej dwie strony. I podoba mi się, kiedy one zaczynają hulać między sobą. Lecą iskry.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji