Serce gorejące
Po sercu gorejącym, które rozpaliło się czerwonym kolorem w dekoracyjnej atrapie osłaniajacej scenę na zakończenie akcji "Woyzecka" Georga Buchnera, rozpoznałbym reżyserską rękę Konrada Swinarskiego nawet wtedy, gdyby przyprowadzono mnie na to przedstawienie w worku na głowie i nie pozwolono kupić teatralnego programu. Podobnie kończyła się jego "Nieboska komedia", a i przedtem nieraz używał takich religijnych symboli.
Serce gorejące przeniesione z kościoła do teatru: czy to mistycyzm, czy kpina? To znak rozpoznawczy heretyckiej teatralnej religii, której wyznawcą jest Swinarski. Ta herezja traktuje teatr jako miejsce dokonywania moralnej, politycznej i artystycznej prowokacji wobec widzów. Po takim zabiegu umie-jętnie nakłute nerwy pobudzają do działania nieużywane, zaskorupiałe ośrodki uczuć i myśli ożywiają intelektualną aktywność widza. Teatr spełnia swoje najpiękniejsze, najpotrzebniejsze zadanie.
To drugie z kolei przedstawienie w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych wystarcza, by całą imprezę z góry uznać za udaną. Nieprzypadkowo to przedstawienia przywiezione zostało przez krakowski Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej pod dyrekcja Zygmunta Hubnera - teatr, którego od paru lat nie można przechwalić, zawsze na najlepszym poziomie. Dobrze się stało że właśnie ta scena reprezentuje Kraków w tegorocznych Spotkaniach, i dobrze że możemy tak często oglądać przedstawienia Starego Teatru w Warszawie.
"Woyzeck" Buchnera nie wywołał jak słychać, entuzjazmu krakowskiej publiczności. Rozeszło się podobno o kilka brzydkich słów jakie padają ze sceny - ale chyba to był tylko pretekst do obrazy. Za to publiczność warszawska wynagrodziła zespołowi wszelkie straty z tego tytułu. Długo nie milkły
oklaski po opuszczeniu kurtyny. Warszawa jest miastem niezależnym i do tego sentymentalnym. Widzowi przemówił tu do serca ten "Woyzeck" bolesnym krzykiem umęczonego człowieka, skazanego na okrutną samotność przez swoją nędzę, przez swoją klasową niskość.
Reżyser "Woyzecka", Konrad Swinarski uchodzi za chłodnego racjonalistę i zimnego logika. Zrobił zaś przedstawienie na pewno przemyślane, ale przede wszystkim działająca uczuciowo. Georg Buchner, romantyczny rewolucjonista niemiecki, który napisał "Woyzecka" 130 lat temu znalazł w osobie Swinarskiego dobrego tłumacza swego niezwykłego poematu teatralnego na język naszej epoki. Swinarski nie szukał w sztuce Buchnera ani historycznego realizmu, ani społecznej aktualności - a znalazł w nim wieczną sprawę ludzkiej samotności, wieczną sprawę niemożności porozumienia się ludzi ze sobą. Opowiedział historię nieszczęśliwego Woyzecka bez załamywania rąk, bez rozpaczliwych jęków: przeciwnie, z wisielczym humorem, a więc tym bardziej drażniąca. Właśnie prowokacyjnie.
Z punktu widzenia rzemiosła teatralnego, stylu teatralnego, jest to jedno z nailepszych przedstawień, jakie zdarzyło mi się w życiu oglądać. Nie można tu nie pochwalić i aktorów: zwłaszcza Franciszka Pieczki w roli Woyzecka, a także Antoniego Pszoniaka jako Doktora, Izabeli Olszewskiej w roli Marii, i Wojciecha Łodyńskiego w roli Kapitana. Bardzo trafną muzykę skomponował Stanisław Radwan i bardzo dobre dekoracje stworzył Wojciech Krakowski.