Artykuły

Nie ma we mnie spokoju

- Parę razy dostałam po nosie; nie zagrałam obiecanej roli, impresario nie wypłacił pieniędzy, nie wyjechałam na umówiony kontrakt i nikt nawet nie przeprosił. W końcu nabrałam dystansu do porażek i nauczyłam się cierpliwości - mówi BEATA ŚCIBAKÓWNA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Wreszcie czuję się naprawdę kobieco, zresztą od zawsze słyszałam, że najlepszy czas dla kobiety to ten przed czterdziestką. Osiągnęłam wiek skłaniający do pierwszych podsumowań. Może dlatego ostatnio często zastanawiam się, co mi się udało. Co jeszcze chciałabym zrobić? Nie jestem już pełna sprzeczności. Akceptuję swoje ciało, psychikę, wszystkie pojawiające się emocje i niektóre zmarszczki. Czuję, że zbliża się mój najlepszy czas w zawodzie i będę mogła pokazać, co potrafię jako aktorka. Już w maju odbędzie się premiera "Otella" Szekspira w Teatrze Narodowym w reżyserii Agnieszki Olsten i wejdzie na ekrany film "Skorumpowani" w reżyserii Jarosława Żamojdy - właściwie mój aktorski debiut kinowy.

W mojej rodzinie krąży legenda, jak to jeszcze w przedszkolu brałam udział w przedstawieniu dla rodziców. Występowałam jako bałwan, mając na głowie miskę, która ciągle mi spadała, a ja mimo to nie pomyliłam tekstu. Twardo poprawiałam naczynie i niewzruszona recytowałam dalej. To dowód na to, że już od najmłodszych lat nie byłam typem osoby, która łatwo się poddaje. Roznosiła mnie energia. W szkole podstawowej i liceum grałam w teatrze amatorskim, chodziłam na kursy tańca towarzyskiego, zajęcia z chóru, ćwiczenia z gry na akordeonie, wiolonczeli, pianinie, wygrywałam konkursy recytatorskie. Marzyłam o nieprzeciętnym życiu. Nie wyobrażałam sobie przyszłości w rodzinnym Zamościu, gdzie wszyscy się znają, a każdy dzień wygląda tak samo. Nie chciałam pracować jak moi rodzice od siódmej do piętnastej. Ta moja energia była chyba widoczna od początku, bo nikogo nie zdziwiło, że zdaję do szkoły teatralnej, choć zrobiłam to między innymi dlatego, żeby przeprowadzić się do Krakowa, gdzie studiował mój chłopak.

Dorastałam wśród silnych i mądrych kobiet. Moja ciotka była sparaliżowana, leżała w łóżku, a mimo to nigdy nie okazywała cierpienia. Oczytana potrafiła rozmawiać na każdy temat. Mama po prostu w domu rządziła, a ukochana babcia, która z nami mieszkała, wnosiła ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam ją: drobną, siwą, a jednocześnie młodą duchem, nucącą rockowe melodie. Wiele mnie nauczyła, również życia. Pokazała, czym jest kobiecość i z jakimi partnerami warto się wiązać. Może dlatego tak ważne było dla mnie, co babcia pomyśli o mężczyźnie, którego ja wybrałam. Janka poznała tuż przed swoją śmiercią. Pojechaliśmy do niej do szpitala. To był początek naszego związku. Wystarczyło jedno spojrzenie babci, żebym wiedziała, że ona mój wybór akceptuje. To było jak błogosławieństwo. Dzień po naszej wizycie w szpitalu umarła.

Byłam wychowywana surowo. Musiałam wracać do domu przed godziną 22, a pierwszy alkohol i pierwszego papierosa spróbowałam w swoje osiemnaste urodziny. Lubiłam się bawić, chodzić na dyskoteki, ale chłopaków traktowałam z dystansem. Nigdy o nich nie walczyłam, nie narzucałam się, nie dzwoniłam pierwsza. Już wtedy uważałam, że to mężczyzna musi walczyć i zdobywać kobietę. Może są to staroświeckie poglądy, ale ja jestem do nich przekonana i przekazuję je córce.

Mojego męża pierwszy raz zobaczyłam na egzaminie do szkoły teatralnej. Był bardzo przystojny, więc to jasne, że mi się spodobał, ale nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, by pomyśleć o nim inaczej niż "profesor", "rektor". W jego błękitnych oczach i przenikliwym spojrzeniu podkochiwałyśmy się wszystkie na roku. Poznaliśmy się lepiej, kiedy reżyserował "Pana Tadeusza", w którym zagrałam Zosię.

Dużo wyjeżdżaliśmy z tym spektaklem, więc troszkę zbliżyliśmy się do siebie. Byłam dumna, że zainteresował się mną ktoś taki. W PWST studiowało tyle pięknych, zdolnych dziewczyn z Warszawy, a ja byłam szarą myszką z Zamościa.

Nie czułam się winna, że wiążę się z mężczyzną po przejściach. Nie bałam się, nie analizowałam jego dawnego życia. Zachowałam się jak polityk i postawiłam grubą kreskę. Wiem, że są tacy, którzy nigdy nie zaakceptowali tego związku, do tej pory dostaję obraźliwe anonimy. Ale przestałam już próbować przekonywać, że nie jestem głupią blondynką, że coś potrafię, a piętnaście lat naszego związku jest wystarczającym argumentem na to, że jesteśmy dla siebie. Nasz związek od początku był dojrzały dzięki mądrości życiowej mojego męża. Zwiedzaliśmy świat, poznawałam wspaniałych, mądrych ludzi. Nie jesteśmy typem włoskiego małżeństwa. Jako dwa astrologiczne Byki zawsze dążymy do kompromisu. Kiedy coś między nami dzieje się nie tak, siadamy i rozmawiamy. Nie wybucham, nie krzyczę, nie ma awantur, cichych dni. Czasem tylko potrafię na środku ulicy zrobić w tył zwrot i pójść w drugą stronę. Oczywiście, czekam, aż Janek za mną pobiegnie. Na szczęście ciągle jeszcze tak się dzieje.

Widzę, że on patrzy na inne kobiety, ale żeby z tego powodu się złościć? Absolutnie nie. Wiem, że mój mąż się podoba, a w Bułgarii jest wręcz postacią mityczną. W latach 70. zagrał tam w kultowym filmie "Osądzone dusze" (reż. Wyło Radew), który oglądają kolejne pokolenia. Pamiętam, jak Bułgaria została przyjęta do Unii Europejskiej i mąż został zaproszony jako honorowy gość na przyjęcie zorganizowane w Filharmonii Narodowej przez bułgarską ambasadę. Na bankiecie otoczył go wianuszek kobiet. Obserwowałam to z boku i było mi miło, że Janek wciąż cieszy się takim powodzeniem. Mam nadzieję, że on też jest zazdrosny. Ktoś kiedyś tak ładnie powiedział: "Zazdrość jest cieniem miłości, im większa miłość, tym dłuższy cień". A czy mój mąż ma powody do niepokoju, to już inna sprawa. Jestem osobą odpowiedzialną i tego samego oczekuję od innych. Wierzę, że nad wszystkim można mieć kontrolę.

Dużo we mnie lęku. Kiedy przestaje dzwonić telefon z propozycjami, wpadam w panikę. Na szczęście mam za sobą czas, gdy byłam na tyle odważna, by prosić producentów i reżyserów o pracę. Teraz, jak mam taką przerwę, po prostu biorę się za remont mieszkania albo ładuję akumulatory, czekając na ciekawe propozycje. Jestem przede wszystkim aktorką teatralną i mam głębokie przekonanie, że to właśnie teatr utrzymuje aktora w świetnej, stałej kondycji zawodowej.

Mój zawód to sztuka

Aktorkom najłatwiej jest na początku tzw. drogi artystycznej, tuż po szkole. W repertuarze klasycznym i współczesnym dużo jest ról amantek, podlotków, zakochanych itd. Kiedy startowałam, właściwie nie wychodziłam z teatru i telewizji. Przez pierwszych pięć lat pracowałam bardzo dużo. Trudny moment przyszedł około trzydziestki. Wiele aktorek ma podobne doświadczenia - dziewczynek już grać nie można, a na role matek jest jeszcze za wcześnie. Wtedy potrzebna jest cierpliwość. Ja pomyślałam, że to najlepszy moment na dziecko.

Macierzyństwo okazało się nie takie proste. Byłam nadopiekuńcza, byle głupstwo zrywało mnie na równe nogi. Tu znów przydały się spokój i doświadczenie męża. Na szczęście Helenka nie była zbyt wymagająca i pewnie też dlatego mogłam szybko wrócić do pracy. Nie potrafiłabym się poświęcić tylko macierzyństwu. Wiem, że są kobiety, które z kolei nie wyobrażają sobie, by obca osoba zajmowała się dzieckiem. Moja córka miała opiekunkę, od kiedy skończyła dwa miesiące. Czułam się spokojna, że Helenka jest w dobrych rękach, a ja miałam czas, żeby się zrelaksować i nabrać sił, aby potem być fajną mamą.

Chodzę mocno po Ziemi, z wiekiem może nawet jeszcze bardziej. Gdybym nie była aktorką, może zostałabym PR-owcem? Zawsze miałam zdolności przywódcze i organizatorskie, lubiłam wyzwania. W szkole podstawowej wybierano mnie na przewodniczącą klasy, w harcerstwie - na zastępową. Życie nauczyło mnie pokory. Kiedyś byłam bardziej entuzjastyczna, łatwo się zapalałam, uważałam, że świat będzie leżał u moich stóp. Parę razy dostałam po nosie; nie zagrałam obiecanej roli, impresario nie wypłacił pieniędzy, nie wyjechałam na umówiony kontrakt i nikt nawet nie przeprosił. W końcu nabrałam dystansu do porażek i nauczyłam się cierpliwości.

Nigdy nie czuję większego szczęścia niż wtedy, kiedy coś mi się uda. Czasem patrzę na jakiś film, sztukę, obserwuję czyjąś grę i z podziwem myślę: Ja chyba bym tak nie potrafiła. Nie wiem, czy to niepewność, czy pokora, ale lubię mieć wysoko postawioną poprzeczkę. Po premierze "Tartuffe'a" w reżyseiii Jacques'a Lassalle'a i w nowym tłumaczeniu Jerzego Radziwiłowicza, w którym zagrałam Dorynę, zadzwonił do mnie z gratulacjami sam profesor Jerzy Jarocki. To był dla mnie największy komplement! Co prawda, żaden krytyk tej roli nie zauważył, ale to już inna sprawa. Teraz gram w serialu "Na dobre i na złe". Mam ciemne włosy okulary, trudno mnie poznać - totalna zmiana wizerunku. Niektórzy dziwią się, że jestem taka zdecydowana, ostra. Lubię zaskakiwać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji