Artykuły

Szlachetność zobowiązuje

Budzisz-Krzyżanowska na scenie to wielka tajemnica - dyskrecji i ulotności. Czaru i taktu. Mądrości i urody. Jeszcze ironii, ukrytej pod dobroduszną wyrozumiałością - pisze Jacek Wakar w Dzienniku - Kulturze.

Wystarczy, ze wejdzie na scenę, zapatrzy się gdzieś daleko ponad głowami widzów. Przyciąga całą uwagę, emanuje blaskiem. Oto Teresa Budzisz-Krzyżanowska w "Sarabandzie" [na zdjęciu] na warszawskiej Scenie Prezentacje.

W tym miejscu miała być recenzja z "Sarabandy" Ingmara Bergmana przygotowanej przez Romualda Szejda w Teatrze Scena Prezentacje. Co bym w niej pisał? Że "Sarabanda" to bardzo przyzwoite przedstawienie. Wyreżyserowane przez Szejda dyskretnie, by całe pole zostawić aktorom. A ci nie marnują szansy, choć poruszają się po utartych przez lata ścieżkach. Marian Kociniak chwilami wzrusza jako stary człowiek, który dzień po dniu bezskutecznie próbuje na nowo ułożyć sobie życie. Krzysztof Gordon zaborczą miłością graniczącą z obłędem zniewala dorosłą córkę. I Olga Sarzyńska w tej właśnie roli - jak trzeba żarliwa, naiwna, młodzieńcza. Pisałbym też, że kulturalny spektakl w Prezentacjach budzi niedosyt, bo jest to jeszcze jeden wieczór z mieszczańską sztuką dobrze skrojoną - taki, co nie zostawia śladów. Tymczasem Bergman chce mocnej psychodramy, drąży tematy tabu, nie zadowala się półśrodkami. Znów, po "Sonacie jesiennej" z Ateneum, okazuje się, że polski teatr dezerteruje przed Bergmanem, ucieka gdzieś w bezpieczny dystans, boi się prawdziwego zwarcia.

Tak wyglądałaby owa recenzja, gdyby nie to, że w "Sarabandzie" najwięcej zależy od Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Ale jej aktorstwo jest rzeczą ulotną, niby małą, cały czas wydaje się, jakby było go tylko tyle, ile jest absolutnie konieczne. Ani krztyny więcej. Zatem owo "najwięcej" to w istocie bardzo mało. Budzisz-Krzyżanowska na scenie to wielka tajemnica - dyskrecji i ulotności. Czaru i taktu. Mądrości i urody. Jeszcze ironii, ukrytej pod dobroduszną wyrozumiałością. Na swój własny użytek próbuję rozwikłać tę tajemnicę od lat. Zawsze, gdy widzę wielką aktorkę w kolejnych rolach. Czyli zbyt rzadko, czego nie mogę zrozumieć i wybaczyć.

W "Sarabandzie" gra Budzisz-Krzyżanowska Mariannę, bohaterkę znaną już z innej sztuki Bergmana "Sceny z życia małżeńskiego". Po 32 latach od chwili rozstania, powodowana wewnętrznym instynktem, postanawia odwiedzić byłego męża Johana Nie wie jeszcze, że trafi do piekła uczuć. Stanie się dla pozostałych postaci mentorem i punktem odniesienia Stanie się bacznym obserwatorem życia który czasem jednym nieznacznym gestem próbuje zmienić jego bieg. Fascynujące jest patrzeć, jak aktorka buduje swą kreację. Na niewielkiej scenie, w bliskim kontakcie z partnerami, jest samą delikatnością. W pierwszej i ostatniej sekwencji przedstawienia Mariannę relacjonuje sprawy widzom. Z początku zwierza się z lęku przed odwiedzinami u Johana, na koniec przedstawia coś na kształt epilogu, dopowiadając najbliższe losy pozostałych bohaterów. Miałem okazję patrzeć na artystkę w tych dwóch monologach z bardzo bliska. Podglądać drgnienia jej twarzy, śledzić zmieniające się intonacje Głos cichy, jakby matowy, jakby należał do osoby, która już wie - wszystka I spokój ogarniający całą sylwetkę, kamienny, niewzruszony. Zaczątek i zwieńczenie roli mieniącej się wszystkimi prawie emocjami. Fakt, nie znajdziesz wśród nich histerii, niepohamowanego krzyku. Teresa Budzisz-Krzyżanowska obdarza swe postaci pewnością kroków i czynów. I wie że ból znaczy więcej, kiedy się go nie eksponuje Wypowiadany szeptem, a nie wrzaskiem. Pamiętam pierwsze olśnienie jej aktorstwem. W "Hamlecie (IV)" Andrzeja Wajdy w krakowskim Starym Teatrze grała Hamleta Aktorkę raczej, która w zaciszu garderoby, nakładając na twarz warstwy makijażu, sposobi się do roli Hamleta. I pozostaje sobą, choć książę zabiera coraz więcej dla siebie. Mniejsza o to, czy Budzisz-Krzyżanowska była na miarę Sary Bernhardt albo Modrzejewskiej. Inspirujące było analizować jej grę z tekstem, partnerami, samą materią teatru. Pierwszy raz może zanotować, że jest to aktorka, która najbardziej polubiła znaki zapytania. Pyta zatem półgłosem, tak konstruując postaci. Natomiast prawie nigdy nie używa wykrzykników. Potem na lata stała się dla mnie jedną z najpiękniejszych twarzy teatru Jerzego Grzegorzewskiego - tego realizowanego w Starym, w warszawskim Studiu, potem w Narodowym. Była utkaną z samej ironii Spiką w "Tak zwanej ludzkości w obłędzie", Paganinim w "Usta milczą, dusza śpiewa", wreszcie Pallas Ateną w "Nocy listopadowej". Była najlepszą, jaką widziałem Iriną Arkadiną w "Dziesięciu portretach z czajką w tle". Role - tak się wydawało - grane niemal bez wysiłku, a jednak udowadniające, że u Grzegorzewskiego aktor jest centrum opowieści, a nie tylko przedmiotem równorzędnym dekoracjom. W telewizyjnej "Silniejszej" Wajdy według jednoaktówki Strindberga pokazała, jak wielką moc może na scenie i ekranie mieć milczenie. Udowodniła, że jak u Becketta, aktorstwo bywa też sztuką redukcji. Wtedy gdy ogranicza się własne możliwości, zmierzając do tego, co najważniejsze, choć może także trudno dostrzegalne.

Paradoks, że na scenie narodowej, mimo dobrego początku, nie zagrała niczego na swą miarę. Nie udał się nawet "Wiśniowy sad" w reżyserii Macieja Prusa, chociaż aktorka grała w nim Raniewską. To mogła być rola życia, skończyło się porażką. W ostatnim okresie chyba jedynie Gustaw Holoubek w "Królu Edypie" zobaczył w Budzisz-Krzyżanowskiej wielką tragiczkę. Jej Jokasta wnosiła na scenę emocje tak powściągnięte, a jednocześnie intensywne że przyćmiewała partnerów. Chociaż aktorka zawsze gra na zespół, czasem mimowolnie podporządkowuje sobie przedstawienie Przemyślana strategia? Nie, po prostu kwestia charyzmy.

Pod aktorki takie jak Budzisz-Krzyżanowska dyrektorzy powinni konstruować repertuary. A widzę ją w Tarnowie a potem w Łodzi w prowincjonalnych sztuczydłach. Błąd? Raczej desperacja. Inna rzecz, że w macierzystym Ateneum gra najpierw wbrew warunkom w "Czaszce z Connemary", a potem męczy się w harlequinowatym kuriozum "Czy lubi pani Schuberta". Zostają małe przyjemności jak "Sarabanda". Także to nie jest zadanie dla Budzisz-Krzyżanowskiej. I stąd mój gniew, że przed ta aktorską zagadką staję zbyt rzadko. I stanowczo zbyt rzadko próbuję samemu sobie nazwać, co w aktorstwie Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej jest niepowtarzalną barwą. Dziś rzekłbym chyba że szlachetność. I wcale nie tłumaczyłbym, co to znaczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji