Artykuły

Był moim Gucieńkiem

- Mnie się wy­da­wa­ło, że Gu­staw był za­wsze mo­im ró­wie­śni­kiem, a cza­sem na­wet, że był młod­szy ode mnie. Mia­łam ca­ły czas obok sie­bie peł­ne­go ra­do­ści ży­cia, mło­de­go czło­wie­ka. Je­go po­czu­cie hu­mo­ru i spo­sób pa­trze­nia na świat i lu­dzi, to wszyst­ko by­ło mło­de - mówi Magdalena Zawadzka W Sukcesie.

Ona pilnowała, by jego obydwa buty były w tym samym kolorze. On chronił ją przed złem tego świata. Sprzeczali się o drobiazgi, ale nigdy o pryncypia. Szli jak konie w zaprzęgu. Magda Zawadzka i jej mąż Gustaw Holoubek.

SUKCES: Czy to praw­da, że świa­do­mość wie­ku i to, że się prze­ży­ło ra­zem wie­le lat, uła­twia roz­sta­nia?

Mag­da­le­na Za­wadz­ka: Trze­ba mieć ta­ką świa­do­mość, ale ja jej nie mia­łam ni­gdy, po­nie­waż mój mąż dla mnie był za­wsze mło­dy. Lu­dzie pa­trzą na da­ty uro­dze­nia. A mnie się wy­da­wa­ło, że Gu­staw był za­wsze mo­im ró­wie­śni­kiem, a cza­sem na­wet, że był młod­szy ode mnie. Mia­łam ca­ły czas obok sie­bie peł­ne­go ra­do­ści ży­cia, mło­de­go czło­wie­ka. Je­go po­czu­cie hu­mo­ru i spo­sób pa­trze­nia na świat i lu­dzi, to wszyst­ko by­ło mło­de. Mnie się wciąż wy­da­je, że od­szedł od nas za wcze­śnie. Nasz syn Ja­siek, mi­mo że sam cier­pi, po­cie­sza mnie: "Nie płacz, ma­mo, ta­ta miał wspa­nia­łe, dłu­gie ży­cie. Dzię­kuj­my Bo­gu, że był z na­mi tak dłu­go".

Pa­mię­ta pa­ni mo­ment, kie­dy się po­zna­li­ście?

- Spo­tka­li­śmy się rów­no 39 lat te­mu, w mar­cu 1969 ro­ku. Przy­szłam na pró­bę do te­atru. By­łam ob­sa­dzo­na w głów­nej ko­bie­cej ro­li, w sztu­ce "Ży­cie jest snem". Naj­pierw od­rzu­ci­łam tę ro­lę, po­nie­waż mia­łam cie­ka­wą, tak mi się wte­dy wy­da­wa­ło, pro­po­zy­cję fil­mo­wą i chcia­łam z niej sko­rzy­stać. I wte­dy dy­rek­tor Te­atru Dra­ma­tycz­ne­go po­wie­dział: "Czy pa­ni zwa­rio­wa­ła? Bę­dzie pa­ni gra­ła głów­ną ro­lę ko­bie­cą w sztu­ce, w któ­rej głów­ną ro­lę męs­ką gra Gu­staw Ho­lo­ubek, a pa­ni od­ma­wia?". Wró­ci­łam do do­mu i po­my­śla­łam, że chy­ba rze­czy­wi­ście zwa­rio­wa­łam. Za­dzwo­ni­łam do dy­rek­to­ra i prze­pro­si­łam za swo­je głu­pie po­my­sły. Za­gra­li­śmy ra­zem. Wszy­scy za­uwa­ży­li, że Gu­staw zwró­cił na mnie uwa­gę. Wszy­scy, oprócz mnie. By­ła wio­sna, ja by­łam bar­dzo mło­da i mia­łam gło­wę za­prząt­nię­tą ty­sią­ca­mi spraw. O tym, że Gu­staw się mną in­te­re­su­je, po­wie­dzie­li mi ko­le­dzy. Potem mój mąż za­wsze, jak to on, z hu­mo­rem po­wta­rzał, że ma po­dej­rze­nie, iż ni­gdy mi się nie po­do­bał, na­wet po trzy­dzie­stu kil­ku la­tach na­sze­go mał­żeń­stwa. (śmiech)

Kie­dy się po­zna­li­ście, pan Gu­staw był żona­ty?

- Tak. Ja też by­łam mę­żat­ką, do­syć od­por­ną na za­lo­ty męż­czyzn, bo wie­dzia­łam, że to ko­bie­ta de­cy­du­je, czy ze­chce je przy­jąć, czy nie. Ale on nie ukry­wał, że ser­co­wo "wpadł". Za­czął przy­no­sić mi do gar­de­ro­by kwia­ty i każ­de­go dnia zo­sta­wiał w se­kre­ta­ria­cie te­atru pięk­ny list, mam je do dzi­siaj. Za­czę­li­śmy się spo­tykać. Cho­dzi­li­śmy do ka­wiar­ni, na spa­ce­ry do Ła­zie­nek i w koń­cu ocza­ro­wał mnie tak, że stra­ci­łam od­por­ność i za­ko­cha­łam się. Na­stą­pi­ło nie­sa­mo­wi­te po­ro­zu­mie­nie dusz, my­śmy do­słow­nie od­ga­dy­wa­li swo­je my­śli. Mie­li­śmy ten sam sys­tem war­to­ści, to sa­mo po­czu­cie hu­mo­ru. I tak już zo­sta­ło do koń­ca. Ca­łe ży­cie do­sta­wa­łam od mę­ża kwia­ty, bez szcze­gól­ne­go po­wo­du. W dwa la­ta po tym, jak się po­zna­li­śmy, mąż się roz­wiódł. Wte­dy po­wie­dział mi, że­bym nie po­dej­mo­wa­ła po­chop­nej de­cy­zji od­no­śnie swo­je­go roz­wo­du tyl­ko dla­te­go, że on się roz­wiódł. I że­bym zro­bi­ła to tyl­ko wte­dy, kie­dy bę­dę ab­so­lut­nie pew­na swo­ich uczuć. Chciał, że­by na­sze mał­żeń­stwo by­ło wy­jąt­ko­we i na ca­łe ży­cie. Roz­wio­dłam się rok po nim. Za­miesz­ka­li­śmy ra­zem i po­bra­li­śmy się w je­go uko­cha­nym Za­ko­pa­nem.

Z ze­wnętrz­ne­go oglą­du wy­da­wa­ło­by się, że je­ste­ście zu­peł­nie róż­ni. Pa­ni we­so­ła, pan Gustaw po­waż­ny, re­flek­syj­ny.

- Gu­staw był po­waż­ny wte­dy, gdy by­ła ta­ka po­trze­ba. Na ogół był nie­sły­cha­nie po­god­ny, we­so­ły i pe­łen fan­ta­stycz­nych po­my­słów. Jesz­cze ja­ko na­rze­czo­ny za­sko­czył mnie tak, że nie wy­obra­ża­łam so­bie, że to moż­li­we. Wy­je­cha­łam na kil­ka dni do Za­ko­pa­ne­go. Na­stęp­ne­go dnia po po­łu­dniu pa­trzę, w ho­te­lo­wym hal­lu stoi Gu­staw, tyl­ko ja­kiś dziw­ny, bo uma­lo­wa­ny jak la­la, w prze­bra­niu. Oka­za­ło się, że uciekł z pla­nu fil­mo­we­go, wsiadł w sa­mo­lot do Kra­ko­wa, w Kra­ko­wie w tak­sów­kę i w trzy go­dzi­ny był u mnie. In­nym ra­zem wy­je­cha­łam do Sztok­hol­mu. Gu­staw nie­spo­dzie­wa­nie za­wia­do­­mił mnie, że te­go i te­go dnia bę­dzie na mnie cze­kał o 12 pod bu­dyn­kiem fil­har­mo­nii w Sztok­hol­mie. I cze­kał. By­łam szczę­śli­wa, że zdo­by­wa mnie w tak pięk­nym, ry­cer­skim sty­lu.

Du­ża róż­ni­ca wie­ku nie od­stra­sza­ła pa­ni?

- Miłość jest poza czasem. Kochaliśmy się, lubiliśmy ze sobą być i do tego łączyła nas przyjaźń.

Co było najważniejsze w jego życiu?

- Dom i rodzina. Wiem, że Jasia i mnie bardzo kochał. Byliśmy ze sobą bardzo związani. Ale dawaliśmy sobie dużo wolności. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic, ale też jedno drugiemu nie wkraczało w jego własny świat, którego kawałek każdy powinien mieć tylko dla siebie. I zawsze bardzo było nam ze sobą miło i wesoło. Mówił, że "nie znosi samotności. Dosłownie umiera w samotności, przestaje czuć, myśleć". I wychodził codziennie do kawiarni Czytelnika i Bliklego, do przyjaciół. Wręcz rutynowo.

To pani nie złościło?

- Miałam swoje sprawy. Przez całe życie bardzo intensywnie pracowałam, nie siedziałam w domu i nie czekałam, aż mąż się mną zajmie. Wychodząc z domu, mówiliśmy - ja idę tu, ja tu. Nigdy nie śledziłam kroków męża. W razie czego doskonale wiedzieliśmy, gdzie siebie szukać. Zawsze mogłam do tej kawiarni przyjść, ale nie jestem osobą kawiarnianą, więc wpadałam tam raz na jakiś czas. Mój mąż to rozumiał. Tak jak ja rozumiałam, że on bez towarzystwa ginie.

Mogliście rozmawiać ze sobą.

- Tak, i rozmawialiśmy. Ale to nie jest to samo. Człowiekowi, który potrzebuje przyjaciół i większego grona, nie wystarcza jedna, nawet najbliższa osoba. I ja to doskonale rozumiałam. Miałam też swoje zainteresowania. Swoją pracę, zajęcia związane z dzieckiem i domem. Oboje je mieliśmy. Bardzo kochaliśmy nasz dom, to był nasz azyl. Jak na parę godzin się rozstaliśmy, tym chętniej do siebie wracaliśmy, szczęśliwi. Całe życie wzajemnie się do siebie dostosowywaliśmy. Dopiero po trzydziestu latach małżeństwa dowiedziałam się, że mój mąż nie znosi wycieczek, nie lubi zwiedzać. A przecież dzięki niemu zeszłam całe góry, chciał mi je pokazać. Przywiózł mnie po to do Zakopanego, bo ja gór nie znałam, od tamtego czasu chodziliśmy po górach przez wiele lat i jeszcze małego Jaśka nosiliśmy na plecach. Uwielbiałam podróże i wycieczki zagraniczne, w związku z tym jeździliśmy. Całymi dniami chodziliśmy po muzeach, a wiele lat później dowiedziałam się, że muzeum najbardziej na świecie go męczyło. Mówili mi ludzie: "Jak to, Gustaw z tobą był? I chodził? Zwiedzał? Siedział na plaży? Przecież on tego nie znosi". Teraz wiem, ile rzeczy robił dla mnie. Nie chciał tylko jeździć do egzotycznych krajów, bo nie lubił tamtego gorącego klimatu, więc na przykład do Indii czy Afryki pojechałam sama. Te wyjścia do kawiarni stały się rutyną. Codziennie wstawał i szedł do kawiarni jak do pracy.

Nie miał poczucia straconego czasu?

- Nie, bo to był jeden z najbardziej zapracowanych ludzi, do końca życia! Potrafił wszystko godzić, bo nie robił z niczego problemu. Nie wstawał rano z dziesiątkami pytań: Co musi? Co powinien? Czy mu się uda? Jemu wszystko samo się układało. I mnie zawsze mówił, jak się czymś martwiłam: "W ogóle o tym nie myśl, to się samo ułoży". Choroba, odejście bliskiej osoby, wojna. To były dla niego prawdziwe problemy. Reszta się nie liczyła. Nawet kiedy był dyrektorem teatru, nigdy nie urzędował, tak jak to robią ludzie, którzy bardzo poważnie traktują siedzenie za biurkiem i wydawanie poleceń. Robił to w biegu, na korytarzu, w bufecie, mówił: "Wpadnij do mnie na chwilkę do domu". Ja do tej pory nie wiem, kiedy uczył się tekstów. Nie recytował ich nigdy w domu, nie żądał, żebyśmy chodzili na palcach, bo on teraz pracuje nad rolą. Na pewno denerwował się, szczególnie przed premierą czy nagraniem, ale nie udręczał tym rodziny. Znam aktorów, którzy tydzień czy miesiąc przed premierą robią z domu piekło. Bliscy chowają się po kątach. Mój mąż był inny. Był wyjątkowy. We wszystkim.

Nie przygotowywał sie nawet do tych największych ról?

- Oczywiście, że się przygotowywał, ale tylko w sobie właściwy sposób. Nigdy nie ćwiczył min czy gestów przed lustrem i nie nagrywał siebie, by sprawdzić ton głosu. Gucieniek, tak go zawsze nazywałam, miał w głowie zamysł, a opracowywał go, stawiając pasjansa. Bardzo to lubił. Zawsze mnie dziwiło, jak można godzinę czy dwie siedzieć przy pasjansie. Potem zrozumiałam, że ten pasjans to była bariera, za którą się chował. Bo wtedy nikt mu nie przeszkadzał i mógł myśleć. Siedział w kuchni, wśród nas, ja się kręciłam, Jasiek odrabiał lekcje, a Gucieniek stawiał pasjansa.

Przeczytałam wypowiedź pana Gustawa: "Teraz Magda, wychodząc z kuchni, gasi światło i nie zauważa, że ja tam jestem".

- (śmiech) To z roztargnienia. Oboje byliśmy roztargnieni. Wchodziłam do kuchni, on stawiał sobie tego swojego pasjansa, rozmawiałam z nim, po czym wychodziłam i gasiłam światło. W momencie kiedy kończyłam z nim rozmowę, myśl uciekała mi już gdzie indziej. A że zawsze obydwoje byliśmy roztargnieni, wzajemnie się pilnowaliśmy. Jak gdzieś wyjeżdżał, wszystko sprawdzałam: czy ma paszport, odpowiednie rzeczy, jak ja wyjeżdżałam, Gustaw czuwał nad wszystkim. A propos roztargnienia, opowiem pani anegdotę. Kupiliśmy sobie nasz pierwszy samochód. Mąż powiedział, że najpiękniejszym miejscem, gdzie będziemy mogli uczcić tę wielką chwilę, bo bardzo marzył o samochodzie, a nigdy wcześniej go nie miał, będzie jego ukochany, rodzinny Kraków. Więc pojechaliśmy do Krakowa. Postawiliśmy samochód na parkingu strzeżonym i cały dzień świętowaliśmy. Najpierw było śniadanie Pod Jaszczurami, potem Gustaw oprowadzał mnie po Krakowie, bardzo to lubił, opowiadał, był wspaniałym przewodnikiem. Potem poszliśmy na obiad do Wierzynka. Kupiliśmy sobie prezenty. Uwielbiałam robić mężowi prezenty. Kiedyś wspominał, że nigdy wcześniej ich nie dostawał i nikt nie pamiętał nawet o jego imieninach i urodzinach. Dlatego zaczęliśmy celebrować wszystkie święta rodzinne. Szukaliśmy każdej okazji, którą mogliśmy uczcić prezentem. W Krakowie też obdarowaliśmy się nawzajem, a że zrobiło się ciemno, pognaliśmy na dworzec, kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do pociągu. W pewnym momencie przypomnieliśmy sobie, że przecież przyjechaliśmy do Krakowa samochodem. Wysiedliśmy na najbliższej stacji i wracaliśmy, trochę furmanką, trochę podwoziła nas milicja. I cały czas się śmialiśmy. Śmialiśmy się przez całe nasze wspólne życie, czyli trzydzieści dziewięć lat, bo tyle lat go znałam, a przez trzydzieści pięć lat byliśmy małżeństwem.

Nigdy się nie pokłóciliście?

- Oczywiście sprzeczaliśmy się czasem, burknęliśmy na siebie, ale nigdy się na siebie nie obrażaliśmy, nie karaliśmy się milczeniem, nie szukaliśmy rewanżu. Nigdy. Mogliśmy się posprzeczać o drobiazgi, ale nigdy o pryncypia. W ważnych sprawach mieliśmy zawsze podobne zdanie. Szliśmy jak konie w zaprzęgu. Ale życie składa się z drobiazgów i gdy dochodziło do kontrowersji, nie mijała chwila, jak któreś z nas, raz on, raz ja, przyznawało się do pomyłki, mówiło przepraszam i koniec sprzeczki, jak ręką uciął. Wiele spraw rozwiązywało nasze wspólne poczucie humoru. Przy moim łóżku stoi teraz zdjęcie, na którym Gucio ma swoją "specjalną" minę. Zawsze, żebym była nie wiem jak zła, gdy ukazywał się z tą miną, wybuchałam śmiechem i złość mijała. Kiedyś wypalił papierosem dziurę w nowej podłodze, zaraz po remoncie...

Można sie wściec.

- Można się wściec i właśnie już się prawie wściekłam, kiedy zrobił tę swoją minę. I rozbroił mnie. On potrafił rano powiedzieć dzień dobry i zrobić tę minę, a ja jeszcze dobrze się nie obudziłam i już się śmiałam. Wyglądał jak oaza spokoju, ale nie chce mi się wierzyć, że nigdy się nie zezłościł. Zdarzało się, ale nigdy w rodzinie. Długo trzeba było pracować na to, żeby go zdenerwować, ale jak już się komuś udało, to leciały straszne przekleństwa. Na chamstwo był nieodporny, na głupotę, brak profesjonalizmu. Oglądał mecz piłki nożnej (pasjonował się piłką nożną i lekkoatletyką), wtedy nasi grali beznadziejnie. Tak się wściekł, że złamał poręcz fotela. Do bójek też się czasem wyrywał. Kiedyś w mojej obronie rzucił się na osiłka wielkiego jak szafa gdańska. Przeraziłam się nie na żarty i zaczęłam prosić tego, który mnie obraził, żeby nie zrobił krzywdy mojemu mężowi. Gustaw tylko pozornie był spokojny. Dobre wychowanie i dystans do rzeczywistości trzymały w ryzach jego żywiołowość.

Napisał: "Teatr nie jest wszystkim. Jest pasjonującą przygodą, lecz nie warto dla niej porzucać życia. Tylko życie jest ważne".

- To prawda. Nie ma co ukrywać, że praca była dla niego bardzo ważna, ale czerpał tę pasję do pracy z życia i doświadczenia dnia codziennego. W momencie, kiedy spadała kurtyna, nie przemieszczał się do domu w roli Gustawa Konrada czy króla Leara, z resztkami kreacji w sobie. Był sobą, toczyło się normalne życie. A to normalne życie to codzienność ze wszystkimi jej smutkami, radościami i obowiązkami. Np. chociaż jadaliśmy w Czytelniku czy w teatralnym bufecie, w sobotę i w niedzielę lubiliśmy zjeść w domu. Gucieniek pomagał mi jak mógł. Zawsze robił cudowne zakupy, wymyślał coś fajnego do jedzenia. Ale kucharzem nie był. Ja się nauczyłam gotować dla niego, zależało mi, żebyśmy gospodarowali sami. Kiedyś gotowaliśmy razem rosół. A potem powiedziałam: "Guciu, potrzymaj sitko" - bo chciałam przecedzić. On potrzymał i wszystko wyleciało do zlewu, bo postawił sitko nad zlewem, ale garnka już tam nie podstawił. Najpierw nie wierzyliśmy własnym oczom, tak jak z tym samochodem w Krakowie, a potem strasznie się śmialiśmy. I tak było zawsze, do końca. Zawsze dbałam o to, żeby miał prawdziwy dom - taki, o jakim marzył przez lata. Do którego chętnie wraca i cieszy się z każdego drobiazgu w tym domu, z atmosfery, jaka w nim panuje. Żeby miał oba czarne buty albo oba brązowe. Zawsze, zanim wyszedł z domu, sprawdzałam, co ma na sobie, bo zdarzyło się kilka razy, że wyszedł w jednym bucie czarnym, drugim brązowym. W schowku na buty było ciemno, a że nie był dandysem, który się stroi przed lustrem, nie zauważył różnicy. Nienawidził zakupów dla siebie, chodzenia po sklepach. Ja o to dbałam. Opracowałam system niby-przypadkowego wciągania go do sklepu. Wcześniej wybrałam rzeczy, poprosiłam o odłożenie, a potem przechodząc tamtędy, zwabiałam go, mówiąc: o tu, tylko na chwilę. Dbałam, żeby jadł to, co lubi...

A co lubił?

- Najprostsze jedzenie, polską kuchnię. Uwielbiał kartofle, dobre mięso, polskie zupy. Mówił: "Nie chcę kremu ze słowików ani skrzydełek ważki zapiekanych w sosie pomarańczowym, chciałbym zjeść schabowego z pyszną kapustą i kartoflami".

Nie czuła pani relacji uczennica - mistrz?

- Nigdy nie ustawiał się w roli mentora. Zawsze był moim przyjacielem. Jeśli komentował, to nie z pozycji pana profesora, tylko doradcy. Mogłam z nim o wszystkim pogadać, poplotkować, mogłam poradzić się w każdej sprawie, łącznie z tym, w co mam się ubrać. On się na tym fantastycznie znał. W sprawach zawodowych w równym stopniu ja jemu udzielałam rad. Na tyle był skromny, że zawsze mnie prosił, żebym również zwracała uwagę na jego ewentualne błędy i mu o nich mówiła. Był niezwykle inteligentny i mądry, ale nigdy nudny i zasadniczy. Nie wytrzymałabym z nudziarzem, smutnym mentorem, nawet najmądrzejszym.

Gustaw był czarującym, dowcipnym i wesołym mędrcem.

Był mężczyzną, który mógł sie podobać kobietom. Nie czuła pani zagrożenia?

- Mój mąż miał wielkie powodzenie u kobiet, a ja się z tego cieszyłam. Byłam dumna, że mam przy sobie takiego wyjątkowego mężczyznę, którego uwielbiają inne kobiety. A ponieważ nigdy nie zawiódł mojego zaufania, bezgranicznego, nie czułam zagrożenia. I odwrotnie. On też mógł być pewien mojej lojalności. Miałam przy nim poczucie bezpieczeństwa. Nie mogę powiedzieć, że jakoś przesadnie się o mnie troszczył, załatwiał mi coś, organizował. Nie, ja szłam swoją drogą. Nawet pędziłam przed siebie, ale wiedziałam, że on nie da mnie nikomu skrzywdzić, że mnie obroni przed złem świata. Wiedział też doskonale, że i ja nigdy go zawiodę. Nie akceptował śmierci. Przez ostatnie dziesięć lat to była walka o życie. Mój mąż przez całe życie przechodził ciężkie choroby, kilka razy był na granicy życia i śmierci. I wychodził z tego. Miał w sobie nieprawdopodobną siłę witalną. Lekceważył te choroby. Żył pełnią życia, do końca. Przez całe nasze wspólne życie stosowałam metodę walki, że nie wolno się poddać, trzeba wierzyć. I nigdy nie usłyszałam z jego ust słowa, że ma dość albo że chce już odejść. Nigdy też nie obarczał nas swoim smutkiem przemijania. W ostatnim czasie mówił nawet, że nie chce zmuszać mnie do chorowania razem z nim.

Narzekał, że go pani nie oszczędza.

- Nigdy na nic nie narzekał. Zmuszałam go do aktywności, bo uważałam, że w aktywności jest siła. I to ostatnie pół roku przetrwał dzięki temu. Miał książki, muzykę, filmy, sport i wszystkie telewizyjne wydarzenia w zasięgu ręki. Mimo ciężkiej choroby był w stałym kontakcie z Teatrem Ateneum. Podejmował decyzje repertuarowe i personalne. Jeszcze w grudniu uczestniczył w pracach nad dwiema premierami. 30 stycznia tego roku brał udział w wielkiej uroczystości w Teatrze Narodowym z okazji 40. rocznicy "Dziadów". Entuzjastyczne reakcje, owacje na stojąco i szacunek, jakim obdarzyli go widzowie, bardzo go wzruszyły. Miał jeszcze plany artystyczne i życiowe. Do samego końca mieliśmy nadzieję, że je zrealizuje. Codziennie miał gości w domu, żeby mógł rozmawiać, dyskutować, jak dawniej.

Na pogrzebie Piotr Fronczewski złożył w imieniu pana Gustawa i swoim piękne wyznanie wiary...

- To ukochany uczeń męża. Wyczuł w nim nie tylko talent, ale i człowieka. Piotruś był wielkim przyjacielem męża, nigdy go nie zawiódł.

Wiara była ważna w życiu pani męża?

- Był głęboko wierzącym człowiekiem. Oboje jesteśmy wierzący. Podejrzewam, że dzięki wierze wychodził z tych różnych ciężkich zdrowotnych zapaści. Ale nie był dewotem. Jego wiara to była sprawa między nim a Bogiem. W czasie audiencji u papieża Jana Pawła II, podczas spaceru po Ogrodach Watykańskich, doznał specjalnego zbliżenia z Bogiem. Mąż był kilka razy na audiencji u papieża, ale najbardziej przeżył tę pierwszą. Byli z Ojcem Świętym w podobnym wieku, obydwaj związani z Krakowem, obaj byli aktorami i kochali teatr. Mieli co wspominać, o czym rozmawiać. Mąż także gościł w Watykanie, gdy Ojciec Święty zaprosił go do nagrania dwóch płyt z wierszami papieskimi. Kiedy mąż gratulował Ojcu Świętemu, usłyszał: "Gdybym nie był papieżem, nikt by tego nie czytał".

Nie żałował, że zaangażował sie w politykę, w czasach jeszcze głębokiego komunizmu?

- Nie, bo pełniąc w tym czasie rolę prezesa SPATiF-u, wiele zrobił dla naszego środowiska. W chwili wybuchu stanu wojennego, w czasie tak strasznym dla Polski, złożył mandat i wygłosił w Sejmie swoje drugie pamiętne przemówienie. Natomiast w latach 1989-90, kiedy był senatorem, wierzył, że w Polsce można dużo zrobić. Jeździł wtedy z senatorem Osiatyńskim w teren, do ludzi. Bardzo lubił spotkania z nimi i dużo dla nich znaczył. Nigdy niczego nie robił na siłę. To jemu proponowano stanowiska i zapraszano do współpracy. Nigdy nie miał poczucia, że robił jakąś karierę. Był wielki i skromny, nigdy nic dla siebie nie chciał. Był autorytetem, mimo że nie zabiegał o to. Gustaw słuchał swojej intuicji, którą miał niezawodną. I zgodnie z nią podejmował wszystkie decyzje życiowe. I nigdy ich potem nie żałował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji