Artykuły

To Polska właśnie

Nie ma w tej inscenizacji nic szokującego, skandalicznego, ani obrazoburczego, jak jeszcze przed premierą chciały ją zapowiadać media - o "Opowieściach Lasku Wiedeńskiego" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu pisze Aleksandra Konopko z Nowej Siły Krytycznej.

"Opowieści Lasku Wiedeńskiego" Ödöna von Horvátha stały się dla Kleczewskiej punktem wyjścia do autorskiego spektaklu, z którego wyłonił się przygnębiający obraz polskiego społeczeństwa. Reżyserka zmieniła kontekst i z opisywanej przez autora ponad siedemdziesiąt lat temu austriackiej rzeczywistości, w której wykluwał się faszyzm, przeniosła bohaterów i główne wątki sztuki do dzisiejszej Polski. Tym samym główne pytanie, które zostało postawione w przedstawieniu nie dotyczyło jedynie nazizmu, ale wszelkiego zła rodzącego się z małych krzywd zamkniętych w "czterech ścianach". Żaden gest, słowo, żadne pęknięcie w relacji dwóch osób nie pozostaje bez konsekwencji. Kleczewska zastanawia się nad tym, jak duże one mogą być? Z przerażeniem i niepokojem przygląda się temu, co dzieje się w rzeczywistości i poprzez stworzony na scenie świat skłania do podobnej refleksji widzów.

Scena od początku ograniczona jest białą zasłoną. Dokoła stoją plastikowe białe ogrodowe meble. Po lewej stronie cztery telewizory (przez cały czas włączone), przed każdym dwa krzesła. Proscenium zostało zamienione w sadzawkę. Po wodzie pływają sztuczne różnokolorowe lilie wodne. Plastikowej tandety będzie w spektaklu znacznie więcej, bo reżyserka pokazuje, jak dzięki błyskotkom i kolorowej "sztuce szczęścia" ludzie próbują zamaskować prawdziwych emocji i problemów. Kicz króluje w kostiumach (obcisłe bluzki "w panterkę", plastikowe, jaskrawe paski i torebki, sztuczna biżuteria, wystylizowane peruki), ale i powtarza się w rozmaitych rekwizytach (np. w scenie plażowej, gdzie roi się od dmuchanych kół ratunkowych, zabawek i piłek, a w tle stoi automat do robienia waty cukrowej), aż osiąga swoje apogeum w klubie nocnym, gdzie złote zasłony na ścianach, czerwone cekiny na stroju prowadzącego show Herlingera (Maciej Namysło) stają się tłem dla różowego cadillaca, na masce którego Marianna (przejmująca Judyta Paradzińska) będzie wykonywać striptiz z przyczepionym do głowy drewnianym porożem jelenia. Momentami wydaje się nawet, że tych elementów scenograf (Katarzyna Borkowska) wprowadziła zbyt dużo, bo w takiej kumulacji zaczynają być niepotrzebnymi "kropkami nad i".

W scenie otwierającej widzimy małą dziewczynkę w różowym kostiumie, która leży nad brzegiem sadzawki i z zainteresowaniem dotyka wody. Po chwili w głębi sceny pojawia się kobieta (Ewa Wyszomirska) w średnim wieku w złotawej, błyszczącej garsonce i krótkiej blond trwałej "prosto od fryzjera". Potem okaże się, że identycznie wygląda jej osiemdziesięcioletnia Matka (Zofia Bielewicz). Kleczewska zaznacza tym samym poważny konflikt matki z córką, które wzajemnie się niszczą i ograniczają, ale jedna od drugiej nie potrafi się już uwolnić. Kobieta siada przed telewizorem i głośno czyta zamieszczone w programie telewizyjnym opisy kolejnych seriali ("M jak Miłość", "Plebania", "Moda na sukces", "Na Wspólnej", itp.) Nie przerywa nawet, kiedy podchodzi do niej jej dorosły syn Alfred (Przemysław Kozłowski). Nie ma tu rozmowy (co zresztą potwierdzi się dalej w przedstawieniu, w przypadku wszystkich bohaterów) są tylko urwane zdania, puste słowa, na które i tak nikt nie zwraca uwagi, bo ta zwrócona jest na to, co dzieje się w serialu. Pojawia się więc pierwsze ostrzeżenie dotyczące pęknięć w międzyludzkich relacjach. Matka kończy lekturę "Telemagazynu" komentarzem: "Boże! Jakie Ci ludzie mają życie!". Brzmi to o tyle ironicznie, że już po chwili widzowie przekonają się, że życie postaci w przedstawieniu Kleczewskiej niewiele różni się od tego z telenoweli. Reżyserka stopniowo wprowadza kolejnych bohaterów, a w raz z nimi odkrywa coraz większe problemy i narastające konflikty. Widzimy między innymi nieszczęśliwą i rozpaczliwe poszukującą miłości, albo chociaż chwili zainteresowania Walerię (Elżbieta Piwek), niespełnioną Baronową (Atleta Los-Pławszewska) i jej odtrącaną, niewidomą siostrę Helenę (Grażyna Misiorowska), a także zobojętnionych rzeźników - masarzy (Waldemar Kotas, Michał Świtała) pojawiających się zawsze w białych, zakrwawionych fartuchach.

Na pierwszy plan wysuwa się postać Marianny i załamanie jej relacji z ojcem Leopoldem (Grzegorz Minkiewicz), który traktuje córkę jak lalkę (Marianna ubiera się zresztą i czesze jak lalka Barbie). Chce, by ta spełniała zadania swojej zmarłej matki i była jego służącą (np. szukała jego skarpet), a także by wyszła za podstarzałego Oskara (Michał Świtała), do którego dziewczyna czuje jedynie obrzydzenie. Marianna poznaje Alfreda i zachodzi z nim w ciążę. Rozpaczliwe i zarazem dziecięco naiwnie chce wierzyć, że to prawdziwa miłość, choć tak naprawdę pragnie po prostu uwolnić się od ojca i Oskara. Po urodzeniu dziecka czar pryska, a kolejne gesty i słowa Alfreda ranią, budzą agresję i doprowadzają dziewczynę do rozpaczy. Kończy jako striptizerka, a babka Alfreda (Zofia Bielewicz) przyczynia się do śmierci jej niedawno narodzonego dziecka, tylko dlatego, że nie chce, by wnuk żył z taką dziewczyną.

Chwilę przed tym widz ogląda przejmującą (choć jednocześnie groteskową) scenę spowiedzi Marianny, w której Judyta Paradzińska zmieniając tonacje głosu raz jest poszukującą odpowiedzi, zrozpaczoną kobietą, a raz spoglądającym na nią z góry, surowym księdzem. Dziewczyna pyta, co Bóg chce z nią zrobić? W tym momencie na scenę wjeżdża papamobile z figurą Jana Pawła II. Pojawiają się też paparazzi, ochrona i tłum wzruszonych i machających papieżowi wiernych. To ci sami ludzie, którzy przed momentem byli okrutnymi psychicznymi "oprawcami" swoich bliskich, bo przecież cała opowieść Kleczewskiej rozgrywa się w kraju, w którym większość swoje słabości i wady osłania otoczką chrześcijańskich wartości. Tą sceną, jak i sceną plażowego pikniku, czy wielkiej zakrapianej alkoholem biesiady, podczas której z tym samym rozbawieniem śpiewa się wszystko (od takich przebojów jak "Hej Sokoły" i "Prawdziwych Cyganów już nie ma", aż po "Rotę" i "Mazurek Dąbrowskiego") Kleczewska demaskuje polskie narodowe przyzwyczajenia, słabości i najbardziej obrzydliwe cechy, które na dobre przylgnęły do obrazu naszego społeczeństwa.

Małe zło otwiera drogę dużemu, dlatego problemy bohaterów ostatecznie znajdują ujście w zamęczeniu na śmierć młodej, wyalienowanej i chorej umysłowo Emmy (niezwykle sugestywna rola Aleksandry Cwen). Ta postać jest obecna na scenie niemal przez całe przedstawienie, prawie milcząca, przejmująca i przerażająca zarazem, snuje się między bohaterami jak wyrzut sumienia. Jest ich ofiarą już wcześniej. Taką ofiarą, którą może niebawem stać się każdy z nich, kto nie wytrzyma tych "małych zbrodni rodzinnych" zawieszonych między słowami a gestami, gdzieś w nieuświadomionej do końca przestrzeni. Finałowa scena zamęczenia Emmy trwa kilkanaście minut i swoja siłą oddziaływania męczy również widza. Tłum schwytał ofiarnego kozła. Katolickie społeczeństwo odnalazło doskonałą dla siebie zabawę polegającą na popychaniu, biciu i upokarzaniu dziewczyny zamkniętej, niczym zwierzątko, w stworzonym przez ludzi kole. Konsekwencje? Czy ktoś o nich myślał? Reżyserka zamyka przedstawienie zdaniem wypowiadanym przez Pana Karola (Bogdan Zieliński) "Wszyscy! Uwaga!". Oto, jak małe agresje mogą znaleźć ujście w wielkich zbrodniach.

Kleczewskiej udało się pokazać narastające między ludźmi napięcia i konflikty. Postawiła widza twarzą w twarz z bolesnymi obrazami wyjętymi wprost ze świata, w którym żyjemy. Powstało atrakcyjne widowisko, które choć chwilami wywołuje uśmiech związany ze scenicznymi rozwiązaniami, w całości jest przejmujące. Nie ma w tej inscenizacji nic szokującego, skandalicznego, ani obrazoburczego, jak jeszcze przed premierą chciały ją zapowiadać media. Nie ma też wielkich nowatorskich i zaskakujących rozwiązań. Jest ostra krytyka i trudna, chwilami drastyczna wymowa podyktowana już samym tekstem Horvátha (dlatego spektakl przeznaczony dla widzów dorosłych). Pojawia się nagość i wulgaryzmy, ale czy to kogoś jeszcze może szokować? Kiedy ma się jednak w pamięci chociażby Szekspirowskie inscenizacje Kleczewskiej ("Makbet", "Sen nocy letniej") siła porażania opolskiego przedstawienia wydaje się mimo wszystko mniejsza. Spektakl jest "wyciszony" i dotyka widza nie tyle bezpośrednio, co raczej podskórnie. Trudno po wyjściu z teatru jednoznacznie go ocenić, ale narasta później w środku, pęcznieje i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji