Artykuły

Sztuka jedzenia czereśni

- Jestem świadomy, że życie nie dałoby mi takiej szansy do penetrowania własnej osobowości, co kilkaset ról, które zagrałem. Wchodząc w otchłań ludzką, użyczając siebie postaciom, spotykając się w nich z moimi emocjami, miałem mnóstwo odkryć i zaskakujących reakcji - mówi JAN PESZEK.

Rz: Proszę sobie wyobrazić następującą sytuację: zauważa pan na ulicy, że kilku osiłków w dresach zaatakowało kobietę i chce jej wyrwać torebkę. Co pan robi: ucieka, dzwoni po policję czy rzuca się na pomoc?

Jan Peszek: Na pewno nie uciekam i interweniuję od razu. Miewałem już zresztą w życiu sytuacje, gdy musiałem występować przeciwko kilku agresorom. Prowadziłem kółko teatralne w niełatwej dzielnicy Wrocławia. Podczas zajęć weszła na salę grupa chłopaków, zaczęli mi przeszkadzać, śmiali się. Nie wiedziałem, że przyszli po dziewczęta, z którymi pracowałem, i po prostu ich wyprosiłem. Po zajęciach wyszedłem na ciemną klatkę schodową, gdzie na mnie czekali. Był 1968 r., wróciłem właśnie z Norwegii w nowiutkim komplecie dżinsowym marki Lee, który stał się obiektem ich zainteresowania. Jeden z chłopaków wyjął nóż i powiedział, że kurteczka jest do pocięcia. Byłem przerażony, co się stanie z moim ubrankiem kupionym za skrupulatnie odkładane diety. Ale dałem sobie doskonale radę. Wiedząc, że w walce nie mam żadnych szans, zacząłem jakąś gadułę. Nie pamiętam, co mówiłem, ale chłopcy się zainteresowali, nóż został złożony. Potem mi choinki na Boże Narodzenie przynosili.

Co pan radzi w podobnych sytuacjach?

- Liczą się błyskawiczne reakcje oparte na intuicji. Myślę, że zawsze trzeba wszystkich traktować poważnie i nie odpowiadać agresją. W aktorstwie jest identycznie. W świecie pozornej fikcji zawsze występuje wysoki stopień ryzyka: trzeba nawiązać kontakt z partnerem, mieć odwagę spojrzeć mu w oczy, a czasami powiedzieć najokropniejszą prawdę, jakby się ją mówiło naprawdę.

Ciekawe, że rok po wrocławskim zajściu debiutował pan w filmie "Znaki na drodze", grając kierowcę, który wyszedł z więzienia i walczy z przekrętami w bazie transportowej.

- Ależ pan stare dzieje mi wygrzebał.

Przypomnę panu, że występował pan sam przeciwko wszystkim - wspierała pana tylko dyspozytorka Jadwiga. Może reżyser zobaczył w panu odważnego faceta?

- Gdy Wojciech Has zaangażował mnie w "Pismaku" do roli mordercy, byłego zakonnika z Częstochowy, a Mariusz Treliński powierzył rolę homoseksualisty Łohojskiego w "Pożegnaniu jesieni", pewnie obaj widzieli we mnie aktorską odwagę. Jestem angażowany do kontrowersyjnych ról, bo się ich nie boję, czuję się pewny siebie.

A kiedy grał pan homoseksualistę Gonzala w "Trans-Atlantyku" Gombrowicza w 1980 r. w Łodzi, nie miał pan żadnych obaw? Czasy były patriotyczne, a pan z wyszminkowanymi ustami mówił ze sceny przeciwko Ojczyźnie, namawiał na Synczyznę.

- Znam kolegów, którzy baliby się zagrać taką rolę, baliby się, że będą ich z nią utożsamiać albo głupich żartów. Dla mnie to jest dziecinada. Kiedy ktoś na plakacie "Trans-Atlantyku" z moim portretem pisał "Pedał", nie przejmowałem się, to nie był mój problem, tylko tego ktosia. Homoseksualizm był zresztą w spektaklu Mikołaja Grabowskiego wątkiem pobocznym. Doszliśmy szybko do wniosku, że najbardziej interesująca w Gonzalu jest jego wolność, bliska anarchii. Oczywiście, przy okazji woli chłopców niż dziewczyny, ale gdybym chciał to grać, musiałbym sięgnąć do zestawu strasznie schematycznych, infantylnych sposobów - deformowania samogłosek, pokazywania wiotkiej rączki.

Ale jeśli ktoś napisał na plakacie "Pedał", to znaczy, że granie homoseksualisty naruszyło społeczne tabu.

- Części społeczeństwa na pewno tak. To się zdarzyło za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, bodaj w 1983 r.

A myśli pan, że w 1980 r. pana Gonzala traktowano wyłącznie jako arcymistrza anarchii?

- No nie, jednak główną atrakcją łódzkiego spektaklu był homoseksualista. Wielu młodych reżyserów z Filmówki chodziło na spektakl pasjami. Otrzymywałem kosze kwiatów z wizytówkami od mężczyzn. Nigdy tam nie było żądnych natrętnych propozycji, tylko dowody zachwytu. Niepozbawione radości, że ktoś tak jawnie i bez oporu, nie naśmiewając się, traktuje homoseksualizm najnormalniej w świecie. Podczas wręczania mi nagrody Srebrnej Łódki prezydent Łodzi, absolutnie 100-procentowy mężczyzna, uścisnął mi mocno dłoń, po czym następnie pocałował przy aplauzie publiczności. Wiedział, że Gonzala gra facet, ale jakaś kobieta się w niego jednak zaplątała.

Dziś tak się porobiło w polskim teatrze, że się podzielił, jeśli chodzi o tematy, estetykę, obyczaje, a i preferencje. Są chwile, kiedy popada w skrajności: jedna grupa zajmuje się mniejszościami, druga stoi na straży ludzkiej intymności i tabu związanego z seksualnością. Wyczuwa pan ten konflikt?

- Zdecydowanie tak.

To jakiego rodzaju głosem jest nowy "Trans-Atlantyk" Mikołaja Grabowskiego z panem w roli Gonzala w Starym Teatrze?

- Jeżeli kontekst seksualny się pojawia - to mimowolnie. Ale teraz, kiedy pana słucham - tak się może stać. Jestem jednak przekonany, że Grabowski nie rozlicza się z podziałami na polskiej scenie. Nie jest zainteresowany homoseksualizmem Gonzala, bo to jest oczywistość. Myślę, że sięgając po "Trans-Atlantyk" po raz trzeci, podjął problemy globalne, bo nabrały nowego kontekstu i znaczeń. Myślę, że homoseksualizm Gonzala nie dodaje pikanterii, on ma 64 lata, tyle co ja.

W finale "Trans-Atlantyku" Gombrowicz dystansuje się zarówno od sarmackiej Ojczyzny, jak i niedojrzałości Synczyzny, w tym homoseksualizmu. I to jest najmądrzejsze rozwiązanie w sytuacji, gdy w polskim teatrze trzeba wybierać jedno z gett. Nie sądzi pan?

- Bardzo odczuwam te podziały i bardzo silnie dystansuję się od nich. To nie znaczy, że skądś się wycofałem. Nigdy nie byłem osadzony w środowisku. Dla mnie nawet teatralna garderoba jest ostatnim miejscem, w którym chciałbym się zakotwiczyć. I bynajmniej nie mam poczucia, że obrażam moją postawą kolegów. Zawsze mi było szkoda czasu na garderobę. Nie czuję się przez to ani lepszy, ani gorszy. Schodzę ze sceny i zmykam. To jest również metafora mojego kontaktu ze środowiskiem. Jestem samotnikiem z natury. Po prostu szkoda mi czasu, którego i tak brakuje mi na poznanie człowieka dzięki teatrowi. Ale to jest też kwestia moich doświadczeń. Grając w teatrze repertuarowym, po bożemu, jednocześnie podejmowałem się wywrotowych działań w zespołach awangardowych. Wydawać by się mogło, że to są dwa wykluczające się żywioły, ogień i woda - nie do połączenia, jakbym żył w ciągłym i nie do wytrzymania rozkroku. Ale ja się dobrze czuję zarówno w tradycyjnym - oczywiście rzetelnym - teatrze, jak i w prowokacjach artystycznych. Dlatego nie interesują mnie żadne podziały. Żadne.

Czy to nie przykre, że w garderobach Teatru Narodowego mówi się o Rozmaitościach per "pedały", a tam padają obelgi pod zwrotnym adresem?

- Pracowałem i tu, i tam. To nie jest przykre, to jest żałosne.

Demonstrowano wzajemną pogardę?

- Absolutnie, na co dzień. Wystarczy wyjść z jednego teatru do drugiego i na odwrót. Ale to jest jedna z cech środowiska. W sztuce element konkurencyjności zawsze był rozbuchany. Pytanie brzmi, czy środki, którymi walczy się o prymat, przekraczają normy elegancji czy nie. Każdy aktor chce być najlepszy. Są tacy, którzy z premedytacją rujnują psychikę partnera na scenie bądź w garderobie. Teatralne noże, nawet drzemiąc w pochwach, są w nieustannym pogotowiu. Ale ja od początku byłem średnio tym zainteresowany. Naprawdę, miałem dużo tolerancji dla jednej strony i dla drugiej. Kryterium mojego wyboru jest intuicja, na którą składa się również gust i wychowanie. Czasami sytuacja wymaga nazwania rzeczy po imieniu i wtedy dowiadujemy się, z kim mamy do czynienia. Ktoś mówi o kilka zdań za dużo i dochodzi do skandalu. Generalnie jednak w teatrze, tak jak w innych sztukach, każda odrębność jest siłą napędowa. No, ale kiedy rzecz schodzi do poziomu preferencji seksualnych, zaczyna się rozgrywka na niskim, kawiarnianym poziomie.

Czy był pan świadkiem sytuacji, że preferencje seksualne przeszkadzały w pracy na scenie?

- Nie jestem psychologiem, nie chcę powiedzieć, że ktoś jest bardziej egzaltowany, wybuchowy i mniej wyrozumiały, ale mogę się z tym zgodzić. Zdarzały się nieeleganckie reakcje, kiedy nie wytrzymywałem kompletnie idiotycznego ślinotoku i przerywałem go. Moim zdaniem nie było to spowodowane preferencjami, lecz sprawami merytorycznymi, choć dotyczyło to kolegi z tak zwanej stajni, które towarzyszą różnym upodobaniom i reżyserom. To jest dopiero dla mnie kompletny idiotyzm. Ta codzienna dbałość o atrakcyjność towarzyskich komeraży, a to ciasteczko przyniesione na śniadanie, a to pastylki na kontuzję gardła, zawsze uśmiechnięta gotowość do piruetu, zamerdania ogonkiem, wykrzyknięcia zachwytu - śmieszność i obrzydliwość. Twórcy stwarzają grupy, w których czują się bezpiecznie. Aktorzy ze stajni wcześniej się domyślają, o co idzie reżyserowi, znają jego język, przyzwyczajenia, stresogenne zachowania. Dlatego stajnie są dobre, ale na chwilę, bo po pewnym czasie następuje rozluźnienie artystycznego rygoru, czujności. Sam z wielu dość często wylatywałem. Często takie ucieczki prowokuję. Wolę być artystą w ruchu, szukać nowych miejsc, ludzi i tematów. Tylko nieustanna zmiana chroni przed dolegliwościami rutyny. Getta są absurdem.

Czy są takie miejsca w Polsce, gdzie bycie ojcem, mężem, chrześcijaninem jest niemile widziane?

- Nie spotkałem się z taką sytuacją, ale może dlatego, że jestem człowiekiem żyjącym w stałym związku przez całe życie, mężem i ojcem, a więc zaprzeczeniem wizerunku artysty. Moje pojęcie męskości jest inne niż u wielu kolegów o bigamistycznych upodobaniach.

Jakby pan określił naturę swojej męskości, człowieka otwartego, poszukującego, a jednocześnie przywiązanego do zasad?

- Przez większą część mojego życia myślałem, że mężczyzna sprawdza się w pracy, a małżeństwo, rodzina są ważne, ale jednak na drugim planie. Dość niedawno się zorientowałem, że gdyby nie moja rodzina, nie osiągnąłbym w życiu nawet nikłego procentu tego, co mam. Dziś najważniejsze są dla mnie żona i dzieci. Tu oczywiście otwiera się wielki temat, jak to jest, że małżeństwo nie wypada z łódki, którą płynie, nie okłada się wiosłami, choć czasami małżonkowie przesiadają się na inne ławki i na długo tracą siebie z oczu. Abstrahując od tego, jestem świadomy, że życie nie dałoby mi takiej szansy do penetrowania własnej osobowości, co kilkaset ról, które zagrałem. Wchodząc w otchłań ludzką, użyczając siebie postaciom, spotykając się w nich z moimi emocjami - miałem mnóstwo odkryć i zaskakujących reakcji.

Czy kiedykolwiek czuł pan zagrożenie dla własnej psychiki?

- Nigdy, a jestem przecież aktorem, któremu proponuje się ekstremalne role.

Z czego pan czerpie taką pewność siebie?

- Mam poczucie, że jestem sakramencko zdrowy. Zdrowy jak mój dziadek. Zapamiętałem go jako szaleńca, który żarł każdą sekundę życia, tak że mu ślina ciekła. Pewne kanoniczne typy zachowań, dla których moralność, etyka ma swoje półki - dla niego kompletnie nie istniały. Jako maleńki chłopiec zostałem tego nauczony. Dopiero po latach zrozumiałem, co mi dziadek swoim przykładem wszczepił.

Co takiego?

- Na pewno odwagę, ale przede wszystkim niezależność. I że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej, z czego wynika pewność, że jeśli jest niedobrze, to trzeba się cieszyć, że nie jest jeszcze gorzej.

A kim był dziadek?

- Birbantem. Długo przebywał w Ameryce. W rodzinnej legendzie są przegrane kopalnie diamentów, szulerka, zakład fryzjerski - robił wszystko. Wyjechał z powodu totalnej biedy. Babcia miała wyższe wykształcenie ekonomiczne. Spotkali się na emigracji. Była piękną kobietą, a on sobowtórem Clarke'a Gable'a, co w tamtych czasach wywoływało u pań dziki szał. Chodzi nawet po rodzinie opowieść, że w początkach kariery kochała się w nim Rita Hayworth. Kiedy wrócił do Polski, kupił bardzo dużo ziemi i założył sady. W tych sadach ćwiczył moją wolę.

I jakie to były ćwiczenia?

- Zbierałem czereśnie. Pamiętam, jak stałem w szeregu pracowników. Mówił mi: "Tu masz kosz, możesz się obżerać, ile chcesz, ale ja ci radzę, żebyś sobie upatrzył najdorodniejszą gałąź, i zacznij z niej jeść, jak zerwiesz już wszystkie owoce z drzewa, bo dopiero wtedy poczujesz prawdziwy smak". Przejąłem się tą radą, a nie musiałem, bo byłem na wakacjach z rodzicami. Pamiętam, że strasznie mi się chciało pić, mogłem ugasić pragnienie sokiem owoców, a jednak czekałem z tym, aż zbiorę wszystkie i zostaną tylko te na wybranej gałęzi. Kiedy wytrwałem w postanowieniu, miałem nagrodę. Nagroda smakowała niebiańsko. Moje czereśnie były lepsze od tych, które cały czas podczas pracy jedli pracownicy dziadka. Oni byli w awangardzie naszych czasów, kiedy ani się nie pracuje do końca, ani nie wypoczywa. Ogląda, a nie widzi, słucha, ale nie słyszy - żyje w nieustannym chaosie. Dzięki dziadkowi mam głęboko zakorzenione zarówno poczucie porządku, jak i hierarchii. Do dziś pamiętam smak, soczystość i twardość tamtych czereśni, bo sobie na nie zapracowałem. Sztuka zbierania czereśni była wstępem do pracy nad własną silną wolą.

Właściwie dlaczego zagrał pan pedofila w "Festen"?

- Ucieszyłem się, że zaproponował mi rolę Grzegorz Jarzyna. Ceniłem go jako młodego reżysera, który ma własny styl. Przeczytałem tekst i ani chwili się nie wahałem.

Jarzyna mógł być pewien, że będzie pan grał, nie broniąc swego bohatera.

- Rzeczywiście, jest w naszym środowisku taki slogan: "Muszę obronić moją postać". No, ale jak bronić takiego sukinsyna? Trzeba tylko rozgryźć jego motywy, nie akceptując go. Bo aktor nie jest od osądzania czynów postaci, tylko od wiarygodnego przedstawienia jego czynów. I koniec. Próbowałem odnaleźć motywację, dla której po raz pierwszy zrobił "to" z dziećmi. Myślę, że miał straszny problem ze sobą, chyba nie był ostatecznie zdeklarowany seksualnie, a żonie starał się udowodnić męskość - dziećmi. Jednak życie wciąż go przerażało, a pedofilia uwolniła od tego ciężaru, bo był ktoś od niego słabszy. Tak zdobył ogromną siłę, która manifestuje się w karierze przemysłowca. Myślę, że odkryłem słabego człowieka, który walczy do końca w obronie sukcesu, jaki odniósł, zasłaniając wszystko, co w jego życiu najpodlejsze. Bronił imperium zbudowanego na złu. To kanon. Ileż sukcesów wyrasta ze zła i zaciera jego ślady. Kiedy w spektaklu wszystko wychodzi na jaw, na pytanie syna, dlaczego mu to robił, odpowiada: "Bo do niczego innego się nie nadawaliście!". A przecież to on miał problem. Nie dzieci. Jarzyna na jednej z prób powiedział mi, że byłoby idealnie, gdyby w czasie mojego przejścia przez widownię, ktoś mnie opluł. No i to się zdarzyło. Plwociny nie czułem, ale usłyszałem: "Ty skurwysynu".

W tej roli to dla aktora największy komplement.

- Nie ukrywam satysfakcji. Mniej wesoła jest konstatacja, że człowiek jest zdolny do wszystkiego. Nie zawsze potrafi się przeciwstawić złu.

I co pan pomyślał, dowiadując się ostatnio o austriackim pedofilu?

- Dokładnie to samo. Kiedy ludzie krzyczą "powiesić go", nie myślą, że w takiej postawie drzemie zadatek na mordercę. W czasach, kiedy były jeszcze kolejki, robiłem ze studentami ćwiczenia z sytuacją, gdy brzemienna kobieta kupuje ostatnią parówkę, a następny przy ladzie staruszek, gdyby mu wręczyć nóż, zabiłby ją bez wahania. To jest frapujące, że w mgnieniu oka anioł zmienia się w diabła.

Ale to nie zwalnia z odpowiedzialności.

- Absolutnie nie. Osobiście nie czuję się ani aniołem, ani diabłem, to jest nieustanna mieszanka. Próbując w kontakcie z innymi ludźmi zrozumieć mój los, sterować nim - nie przestaję wierzyć, że jest dokładnie zapisany, tyle że go nie znam. Wybory stanowią o poznawaniu siebie - zawsze post factum. Mogę myśleć o sobie dobrze lub źle. Ileż razy człowiek czuje niesmak.

Pan, uznany aktor, pojechał z debiutującym reżyserem Michałem Zadarą do Słupska. To się nie zdarza, choćby ze względu na nasze problemy z drogami.

- Ja jeżdżę szybko i lubię jeździć. Lubię też bardzo spotykać się z młodymi ludźmi. Oni mnie testują.

Raczej pan się u nich testuje.

- Kontakty z nimi unaoczniają mi, w którym miejscu jestem - zawodowym i ludzkim. Z Zadarą połączyła nas wspólnota gustów. Będąc młodym człowiekiem, chce odkrywać nowe rejony teatru. Idzie tropem rzeczy, które obserwowałem w latach 60. Oczywiście ja, jak mamut skamieniały, mam poczucie, że już wszystko było. A mimo to fantastycznie odnajduję się w jego spektaklach, to jest moja rzeka. To awangarda wyrobiła we mnie potrzebę szukania, nawet nie odnajdywania, ale szukania non stop. Dlatego mam poczucie, że się nie nudzę.

Odświeżyliście panowie "Kartotekę", która wydawała się już zakurzonym klasycznym dziełem.

- Ze zdziwieniem zauważałem, że wcześniejsze realizacje nie wnosiły niczego nowego, poza szczegółami. Zaskoczyło mnie, że nikt tak naprawdę nie przeczytał wnikliwie didaskaliów. To dlatego pokój Bohatera długo nie był wietrzony, a z "Kartoteki" zrobił się postromantyczny dramat narodowy. Tymczasem Zadara, będąc Polakiem z zewnątrz, z amerykańskimi doświadczeniami, przeczytał dramat dokładnie i włączył do akcji didaskalia. Pokazał, czym może być dziś teatr otwarty. Tadeusz Różewicz nie krył zadowolenia. Był na spektaklu przedpremierowym i w jego trakcie podchodził do mnie podczas sceny, kiedy mój Bohater przysypia. Szeptałem mu: "Panie Tadeuszu, nie mogę teraz rozmawiać, bo gram przecież". "Nie szkodzi, nie szkodzi, możemy porozmawiać". I to jest także "Kartoteka". Zadara to wydobył. Zawsze potrafi spojrzeć z nowej perspektywy na klasykę. Każdy, także widz, może wejść do tej sztuki i wyjść w każdej chwili.

A Jan Klata?

- W "Trzech stygmatach Palmera Aldritcha" zeszły się nasze temperamenty i pasje. Klata jest dla aktora tym, czym parowóz dla pociągu. Na próbach przeżywa wszystko z zespołem, widać na jego twarzy emocje. To ważne, bo aktor, który nie wie, co myśli reżyser, jest zdezorientowany. Nie wie, czy śpi, a czasami budzi się, jak jest już za późno. Zdarzało się, że Janek mówił mi: "Pora nauczyć się tekstu". A ja oczywiście odpowiadałem jak stara obrażona ciotka: "Ja umiem ten tekst i mogę ci to udowodnić!". Klasyczny teatralny dialog na próbie.

Co teraz wymaga największej odwagi?

- Żeby się nie sprzeniewierzyć sobie. Jeżeli ma się choćby tylko intuicyjne wyczucie wartości - nie należy robić rzeczy, które im zaprzeczają. I jeszcze wmawiać sobie, że zdrada ideałów jest nową istotną wartością. A to jest chleb codzienny współczesnych aktorów. Zajmują się rzeczami, których jeszcze niedawno nie szanowali. Stąd łatwość karier, dostępność pieniędzy, cały ten bałagan związany z biznesem, bo przecież o nic innego nie chodzi. A dopisuje się filozofię, że wszystko jest bez zmian, w porządku. To tak, jakby stracić słuch i wzrok.

A czy pan się czegoś boi?

- Nie boję się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji