Artykuły

Teatr fałszywych hierarchii

Koniec sezonu teatralnego zawsze skłania do gruntownych przewartościowań. Warto skorzystać z okazji i na nowo ustawić bardziej odpowiadające rzeczywistości hierarchie - pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Wystarczy wielkie nazwisko reżysera, by każde jego przedstawienie niezależnie od jakości obwołać arcydziełem. Monograficzne festiwale urządza się artystom bez prawdziwego dorobku, nie bacząc na to, że uznani twórcy nie mają szans na takie zaszczyty. W ten sposób grupy wybranych decydują o kształcie życia teatralnego kraju przy milczącej zgodzie tych wszystkich, do których należą istotne decyzje. Ich dyktatowi poddają się nawet ci nieprawomyślnie myślący, obawiając się medialnej nagonki lub środowiskowej anatemy. Obrazek z ostatniej niedzieli. Scena kameralna krakowskiego Starego Teatru. Trwa druga część obwołanego wydarzeniem przesuwającym granice tradycyjnego spektaklu "Factory 2", nazwanego przez Krystiana Lupę bez przesadnej skromności "zbiorową fantazją na temat twórczości Andy'ego Warhola". Celebra nicości. Na wielkim ekranie rozwalona na gigantycznym fotelu Iwona Bielska - monstrualna w rozdętym do granic możliwości monologu trawionej kompleksami i tłumioną seksualną obsesją pedantki, która w Fabryce Warhola znalazła - ponoć - namiastkę wyzwolenia.

Najpierw o sprzątaniu mieszkania, potem o zażyłości z odkurzaczem, wreszcie o metodycznym i paranoicznym myciu ciała centymetr po centymetrze. Nie wiem, ile trwa telefoniczny monolog wybitnej aktorki - pół godziny czy 40 minut - ale wiem, że nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Podobnie rzecz się ma z całym "Factory 2", które zajęło mistrzowi siedem i pół godziny.

Dlaczego akurat tyle? Nie odpowiem. Mogłoby być o pięć godzin dłuższe lub o sześć godzin krótsze. Męcząc się wśród zaprzysięgłych lupologów, wyznawców i zwyczajnych zdezorientowanych widzów, przypominałem sobie poprzednie inscenizacje artysty. Ośmiogodzinnych "Braci Karamazow", gdzie dialog Iwana z Aloszą prowadzony półgłosem, tak jak w zaciszu domu rozmawiają ze sobą przyjaciele, tak bardzo nasycony był emocjami, że publiczność nie znajdowała chwili na zaczerpnięcie głębszego oddechu. Albo niewiele tylko krótsze "Wymazywanie", z którego bez uszczerbku dla całości nie dałoby się usunąć nawet ułamka sekwencji.

Rzecz nie w tym, że Krystianowi Lupie nie udało się przedstawienie. Nie czepiam się też wielogodzinnej celebry nicości. Każdy ma przecież prawo do pomyłki. Najbardziej boli, że swym działaniem podszytym szemranym poczuciem przywódczej misji Lupa unieważnia fundament swojego teatru.

Dotychczas trwanie jego bohaterów było sposobem ich istnienia, nie domagało się nawet dodatkowych uzasadnień. Rytm inscenizacji był tożsamy z rytmem egzystencji postaci, a dla teatru wybitnego reżysera stanowił znak rozpoznawczy - nie do pomylenia z niczyim innym. Tym razem "zbiorowa fantazja" oznacza naginanie granic teatru w celu przynajmniej dla mnie niezrozumiałym. Lupa cofa się do zamierzchłej awangardy, proponując dziwne eksperymenty scalania ludzi na scenie z ich odtwórcami. Już nie wiem, kto jest kto i w imię czego wypowiada fundamentalne frazy okazujące się w istocie tylko stekiem banałów.

Teatr zadekretowany

Krytyka na "Factory 2" zareagowała bezradnie. Najczęściej z pozycji na kolanach. Kilka lat temu karierę w publicznym dyskursie robiło hasło "postmodernizm". Kiedy padało, zalegała cisza. Potakiwaliśmy tylko, marszcząc czoło, bo kto przyznałby się, że to tylko intelektualna wydmuszka.

Lepiej było udawać, że wszystko jest w porządku, ja wiem, a ty rozumiesz. Wraz z "Factory 2" powinno skończyć się koniunkturalne udawanie. Porządek spraw w polskim teatrze każe kolejne przedstawienia Krystiana Lupy traktować jak skończone arcydzieła, bowiem w przeciwnym razie łatwo narazić się na środowiskową anatemę.

Premiera Starego Teatru najdobitniej mówi, że przyszedł czas na ostateczne rozwalenie dotychczasowych struktur myślenia. Nie chodzi przy tym o skreślanie całego dorobku twórcy, ale o pozbawione niepotrzebnego strachu ocenianie zjawisk.

Pozycja guru nie nie jest dana raz na zawsze. Gdy ktoś uwierzy w siebie bezkrytycznie, grozi mu stopniowe zamykanie się na świat w kręgu własnych wyznawców. Podczas "Factory 2" na widowni nie czułem się komfortowo. Było tak, jakbym znalazł się w kręgu wtajemniczonych, a ów krąg niebezpiecznie przypominał mi sektę.

Polskim teatrem rządzą dziś niezapisane nigdzie dekrety. Jeden z nich mówi, że najważniejszym dziś młodym reżyserem jest Michał Zadara. Dowody? Premiery w teatrach od Jeleniej Góry po Kraków i Szczecin w odstępach najwyżej dwumiesięcznych, paszport "Polityki", wreszcie monograficzny przegląd w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych.

I co? Temperatura samowaru znacznie się obniżyła - jak powiedzieliby bohaterowie Czechowa. W latach 90. spieraliśmy się o wczesne przedstawienia Warlikowskiego i Jarzyny, nie mając jednak wątpliwości, że będąc po przeciwległych stronach barykady rozmawiamy o sprawach artystycznie ważnych.

Potem gorące kontrowersje wywoływały spektakle Jana Klaty. Obejrzawszy minifestiwal zadara.pl, straciłem ochotę do kłótni, bowiem tym razem chyba zwyczajnie nie warto. Wyczytałem gdzieś, że młody kształcony na prestiżowych uczelniach reżyser wie o Polsce i o polskości coś, czego nie wie nikt inny. Że znalazł klucz do klasyki z innym nieporównywalny. Bez komentarza.

Aktorzy czy naturszczycy?

Znów mocno brzmiące tezy, przez wielu traktowane jak dogmaty. Znów zbiorowe hołdy, z rzadka zakłócane przez grupkę niezadowolonych. Tymczasem oglądam ostatnią premierę Zadary "Każdy/a" w warszawskim Studio i nie ukrywam zdumienia.

Bodaj trzeci spektakl, a widownia wypełniona najwyżej w połowie. Grają, jakby to była trzecia próba, ale do tego już u tego inscenizatora zdążyliśmy się przyzwyczaić. Krótkie przedstawienie jak w soczewce skupia cechy tego reżyserskiego stylu, wcześniej podglądane podczas zadara.pl. Aktorów trzeba traktować jak naturszczyków, pozbawiając ich na scenie zawodowych umiejętności, bo liczy się przede wszystkim gimnastyczna sprawność i absolutna ofiarność. A że najwyraźniej nieuświadamianą ceną jest samoośmieszenie? Cóż, przecież gra się u gwiazdy.

Zadara mówi, że jego sukcesem, takim samym jak długotrwała owacja, są ostre reakcje widzów. Ktoś wychodzi oburzony? To świetnie. Ktoś głośno daje wyraz swemu niezadowoleniu? Nie mogło być lepiej.

Wychodzi na to, że Zadara i kilku innych popularnych artystów z odrzucenia przez teatralnych "wujów" (tak nazywał nieprzychylnych sobie krytyków Jan Klata) pragnie uczynić sobie powód do chwały. A czasem czeka tylko na okazję, by rzucić w eter chwytającą za gardło opowieść o tym, jak to starzy okopują się na swych pozycjach i z lęku przed młodymi wycinają w pień konkurencję.

Kiedy opadł ze mnie niesmak po niedawnym "Otellu" przygotowanym przez Agnieszkę Olsten w Teatrze Narodowym w Warszawie, zacząłem zastanawiać się, czemu tak ustawiony spektakl w ogóle trafił na najbardziej prestiżową scenę kraju. Pierwszy domysł wskazuje na chwilowy zanik gustu dyrekcji, ale go szybko odrzucam. Może więc jest tak, że Jan Englert przestraszył się nagonki po ewentualnym zdjęciu przed premierą spektaklu głośnej młodej reżyserki? Zostałby niechybnie zaliczony do grona "wujów", a tak opowiedział się za. Inna rzecz, że cena jest tym razem bardzo wysoka.

Trzecia droga

Jeśli tak jest, wnioski byłyby smutne. Okazałoby się bowiem, że fałszywe hierarchie roztaczają coraz szarsze kręgi i nawet wybitni artyści nie znajdują w sobie siły, by z nimi polemizować. Choć pewnie głośna polemika też nie jest najlepszym rozwiązaniem, gdyż doprowadziłaby szybko do kolejnego jałowego publicznego sporu, a kilka podobnych w świecie polskiego teatru przez ostatnie lata już przeżywaliśmy.

Tym bardziej że po "Otellu" Olsten i ostatnich przedstawieniach Zadary, niemal przemilczanych przez media, mam pewność, że za rok, dwa ich rozgłos minie - Jarzyny, Warlikowskiego, a nawet Klaty na dłuższą metę nie zastąpią. Zatem najlepszym rozwiązaniem jest znaleźć trzecią drogą - przeznaczyć należne miejsce artystom, którzy zdobyli rangę bez zabiegania o niczyje względy, a premierom ich spektakli nie towarzyszy należny rozgłos.

Wymieniam ich od ręki. Mariusz Grzegorzek "Makbetem" w łódzkim Teatrze Jaracza wszedł od razu w szereg najbardziej wnikliwych interpretatorów nie tylko Szekspira, ale i szeroko pojmowanej klasyki.

Jego wybitna inscenizacja pulsuje rytmem dzikiego rytuału, porteruje świat bez Boga jak powietrza łaknący choć namiastki boskiego porządku. Piotr Cieplak w "Opowiadaniach dla dzieci" w Narodowym umie łączyć radość scenicznej zabawy z niemal filozoficzną refleksją nad ziemskim ładem, a raczej jego brakiem. Marek Fiedor opolskim "Baalem" i warszawską "Bitwą pod Grunwaldem" pytający o granice zła w człowieku i stosunek do polskiej tradycji. A to jest tylko początek listy...

Koniec sezonu teatralnego zawsze skłania do gruntownych przewartościowań. Warto skorzystać z okazji i na nowo ustawić bardziej odpowiadające rzeczywistości hierarchie.

Na zdjęciu: "Makbet", reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Jaracza, Łódź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji