Artykuły

Ryzykantka

- Z pewnością szkoła bardzo mnie otworzyła na takie obszary, na które byłam kompletnie zablokowana. Pomogła pogodzić się z własnym ciałem, ogarnąć je, zaakceptować - mówi PATRYCJA SOLIMAN, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Ma za sobą burze i lawiny czasu dojrzewania. Doskonale rozumie choroby duszy i ludzką nadwrażliwość. Jak świetnie potrafi to przełożyć na język aktorski, można zobaczyć w filmie "Ogród Luizy" Macieja Wojtyszki.

Patrycja Soliman - na pewno jeszcze nieraz o niej usłyszymy

Jak często słyszy pani komplementy na temat swoich oczu?

- Jeśli słyszę, to właśnie o oczach. Od razu na pierwszym roku prof. Englert powiedział mi: "Patrycja, oczy są twoją największą zaletą, ale są też twoim największym wrogiem, bo w nich widać wszystko. Widać, jak kłamiesz, i widać, jak mówisz prawdę". Wiem, że mniej muszę zagrać, bo czasami wystarczy samo spojrzenie. I to dobrze, bo najbardziej interesuje mnie takie aktorstwo kameralne, intymne, grane niuansami.

Po kim pani te oczy odziedziczyła?

- Po tacie.

Urodziła się pani w Kairze. Czy to ważne dla pani miasto?

- Nie. Takim miastem była, jest i wygląda na to, że będzie Warszawa.

A w jakim miejscu czuje się pani dobrze?

- Nie jestem salonowym bywalcem. Od dawna moim ulubionym miejscem jest sushi bar tuż obok teatru. Zaglądam tam, gdy mam chandrę, albo dla przyjemności bycia z ludźmi. Zakolegowałam się z kucharzami i lubimy sobie pogadać o rzeczach zupełnie nieważnych. Luźno i bez napinki.

Jakie miejsce w teatrze lubi pani najbardziej: scenę, widownię czy garderobę?

- Chyba garderobę, bo to miejsce intymne, niewystawione na widok publiczny. Jest się tam najbardziej prawdziwym.

Garderoby są pełne luster - czy częste w nie patrzenie prowokuje do głębszych refleksji?

- Nie patrzę w lustro. W garderobie jestem przede wszystkim z moją przyjaciółką Kamillą Baar. Połączyła nas wspólna praca w warszawskim Teatrze Narodowym, ale Kamilla stała się dla mnie również życiową podporą. Wzajemnie się wspieramy i rozwijamy. Ona jest moim lustrem. Skończyłyśmy tę samą szkołę i doskonale rozumiemy się również zawodowo.

A czy aktorstwa da się nauczyć?

- Zależy, jak rozumiemy aktorstwo. Jeśli jest darem od Boga, czyli rodzajem niezwykłej wrażliwości, umiejętności odgrzebania w sobie różnych stanów emocjonalnych, to pewnie nie. Ale aktorstwo jest też warsztatem. Myślę, że sukces w tym zawodzie bywa wynikiem połączenia tych dwóch dróg.

W szkole ważniejsza była nauka warsztatu czy spotkania z osobowościami?

- Obydwie te sprawy okazały się istotne. Oczywiście szkoła dała mi warsztat, bo trafiłam tam kompletnie zielona. Przede wszystkim jednak w szkole profesorowie cały czas stawiają przed nami lustra. Dzięki temu nabrałam świadomości siebie samej. Nauczyłam się być ze sobą, pokonywać siebie, trochę w sobie grzebać. W moim przypadku szkoła była też trochę rodzajem terapii.

Jaką była pani nastolatką?

- Z powodu ciągłego niepokoju wewnętrznego okropną. Potworem w każdym sensie. Dla siebie, dla świata, nawet dla najbliższych. Już na dzień dobry wszystko negowałam. Nic mi się nie podobało, szkołę uważałam za kompletnie niepotrzebną. W klimacie takiej ostrej negacji żadne konstruktywne działanie nie było możliwe. Wiem, że pewnie większość ludzi burzliwie przechodzi dorastanie, ale moja mama sporo przeze mnie wycierpiała. Rozumiem to dopiero teraz, gdy sama mam córkę. Zrozumiałam, jak ważni są ludzie wokół mnie i jak wiele im zawdzięczam. Byli i są tuż obok w najtrudniejszych sytuacjach, utwierdzają mnie w moich decyzjach. To dzięki nim przeszłam najgorsze momenty bez większego uszczerbku. Bez nich bym nie istniała.

Co naprawiła szkoła teatralna?

- Nie tyle szkoła, co moja decyzja, że chcę zostać aktorką. Zdałam sobie sprawę, że muszę nabrać trochę pokory i ogłady. Nabyć umiejętności przystosowania się do wielu sytuacji. Z pewnością szkoła bardzo mnie otworzyła na takie obszary, na które byłam kompletnie zablokowana. Pomogła pogodzić się z własnym ciałem, ogarnąć je, zaakceptować. Pozwoliła mi odnaleźć i odkryć moją kobiecość, docenić ją. Otworzyła mi oczy na samą siebie. Poza tym nareszcie znalazłam się w miejscu, gdzie zostałam zaakceptowana. I nie musiałam walczyć. Wcześniej w liceum i innych środowiskach wszyscy starali się mnie przygładzić, zrównać do reszty.

Pani zawsze wystawała?

- Nigdy się nie godziłam, żeby stanąć równo w szeregu.

Kto miał największy wpływ na pani rozwój?

- Zdecydowanie Agnieszka Glińska i Jan Englert Od początku mnie uczyli i sprawili, każde w inny sposób, że poczułam się bezpiecznie i na swoim miejscu. Oni mnie ukształtowali jako aktorkę. I dalej kształtują, bo znów spotykamy się w pracy. A Agnieszka Glińska stała się niezwykle ważną osobą w moim życiu. Nie jestem gotowym produktem, cały czas jestem w drodze, w procesie jakiegoś lepienia siebie, również dzięki niej. Myślę, że 90 procent sukcesu w pracy aktora z reżyserem to wzajemne zaufanie. A ja im ufam. Mam nadzieję, że oni mi też.

Zaufał pani też Maciej Wojtyszko, powierzając bardzo trudną rolę w "Ogrodzie Luizy".

- Spotkaliśmy się wcześniej na planie serialu "Pensjonat Pod Różą", który reżyserował. Dla mnie, początkującej aktorki, była to wówczas prawdziwa szkoła zawodu. Moje pierwsze kroki. Różnie komentuje się udział aktorów w serialach. Ja swojej decyzji nie żałuję i się nie wstydzę. Wówczas nauczyłam się pracy z kamerą i dostałam szansę wyjścia z anonimowości.

Ale filmowa postać Luizy była o wiele bardziej skomplikowana.

- Od początku były spore wątpliwości, czy na pewno ja mam to grać. Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży. W scenariuszu było dosyć dużo brutalnych scen, z których trzeba było zrezygnować, jeśli ja miałabym to zagrać. Dlatego pan Maciej miał dylemat.

Czym go pani przekonała?

- Wiem, bo powiedział mi to wprost, że mam w sobie tajemnicę, która do filmu była potrzebna. Luiza z mojego świata, którą zaproponowałam na castingu, zgadzała się z tym, jak wyobrażał sobie tę postać reżyser.

Co okazało się największym problemem w trakcie przygotowań?

- Najtrudniejsze było wyważenie, żeby nie zagrać chorej osoby, tylko człowieka. Istniała cienka granica, którą łatwo było przekroczyć. Nie chcieliśmy definiować żadnej psychicznej choroby, raczej pokazać niezwykle wrażliwą dziewczynę, która nie pasuje do świata. Jak mówi mój kolega, "nie może się zalogować". Próbowałam znaleźć i pobudzić w sobie obszary, które ukażą jej nadwrażliwość i naiwność. Taką niezwykłą energię, trochę dziecka, trochę anioła. Bo Luiza jest dobrą i czystą osobą.

Jaki wpływ na pani życie osobiste miał kontakt z postacią Luizy?

- Największe wrażenie zrobił na mnie niezwykły czas zdjęć w Tworkach, bo kręciliśmy w szpitalu psychiatrycznym. Po 10 godzinach pobytu jechaliśmy do domu, a ludzie, których mijaliśmy na korytarzach, tam po prostu żyją. Nie przez kilka dni, tylko latami. To strasznie przygnębiające miejsce, dlatego zaczęłam myśleć o chorobach duszy. Zauważać, że istnieją. I że pewnie każdy z nas ma jakiś podobny problem, który może się rozwinąć. Stres dzisiejszego życia, wymagania naszych czasów sprzyjają nerwowym rozedrganiom. Często dowiadujemy się, że kolega aktor przeżywa załamanie i musi korzystać z pomocy psychiatry. Oczywiście nie mam na myśli głupot opisywanych w brukowcach, tylko prawdziwe zdarzenia. Może to nowa choroba cywilizacyjna? Coraz więcej ludzi się do tego przyznaje. Cieszy mnie, że w moim świecie to nie jest już sekretem. Jeszcze kilka lat temu wizyta u psychologa albo psychiatry była obciachem, a chodzenie na terapię skrywaną tajemnicą. I mam wrażenie, że ukrywanie tego było jeszcze bardziej frustrujące. A teraz otwarcie mówimy o wspomaganiu się środkami antydepresyjnymi lub współpracy z terapeutą. Wielu moich przyjaciół i ja sama często mamy potrzebę takiej pomocy.

W jakich momentach korzysta pani z pomocy specjalistów od duszy?

- Gdy czuję, że ziemia mi się obsuwa. Nie chcę wpaść w stany, które już miewałam. Mój instynkt samozachowawczy zawsze mnie wcześniej ostrzega.

Co robi pani na co dzień, by trzymać się jaśniejszej strony życia?

- Mam córkę, która jest dla mnie numerem jeden. Aktorstwo i cała reszta stały się tylko dodatkiem do mojego życia. Ona jest podstawą, trzonem, korzeniami, które mnie trzymają przy życiu.

Czego chciałaby ją pani nauczyć?

- Nie wiem. Chciałabym jej dać ogromne poczucie bezpieczeństwa i miłości, pokazać, że jest dla mnie najważniejsza na świecie. Nadała mojemu życiu sens. I bez względu na to, co się będzie działo, zawsze bardzo będę ją kochać.

Na szczęście wiedzie się pani również w życiu zawodowym. Kolejna rola w sztuce teatralnej "Lulu na moście" również niesie w sobie pewną tajemnicę. Jaką?

- Opowieść stworzona przez Paula Austera to jedna wielka tajemnica. Tajemnica miłości, tajemnica spotkania. To niezwykła historia dwojga ludzi, którzy przeżywają wielką miłość swojego życia niemal w ostatnim tchnieniu. Wszystko wydarza się za sprawą dziwnego świecącego kamienia, który jest pewną metaforą. Myślę, że każdy z nas nosi w sobie taki kamień, ale nie każdy zauważa, kiedy on świeci.

Jak nie przegapić takiego świecenia?

- Jeśli otworzymy się na innych ludzi, to po prostu sami zaczniemy świecić. Natychmiast rozpoznamy też osobę, która zacznie świecić dla nas. I tak razem zaczniemy.

To bajka?

- Głównym bohaterom to się zdarzyło.

A widzom?

- To się zdarzy! Będziemy robić wszystko, żeby uwierzyli.

A co panią porywa, gdy siedzi pani na widowni?

- Chwile, kiedy po kontakcie ze sztuką z czymś zostaję, myślę o tym, nie mogę w nocy spać.

Pamięta pani tak silne przeżycie w teatrze?

- Zanim trafiłam do szkoły teatralnej, ale już wiedziałam, że będę aktorką, poszłam do Teatru Rozmaitości na przedstawienie "Psychosis" Grzegorza Jarzyny z Magdą Cielecką. To był wstrząs.

Byłam bardzo młodziutką osobą i nie wiedziałam, że teatr jest w stanie poruszyć w nas tak zadziwiające obszary i doprowadzić nawet do stanu katharsis. Zaczęłam płakać i dostałam niemal histerii. Na tym przedstawieniu było wielu podobnie reagujących widzów. Zdałam sobie sprawę, że ci ludzie nie reagowaliby tak mocno, gdyby nie czuli, co przeżywa ta dziewczyna. Zrozumiałam, że każdy ma w sobie demony, różne niepokoje i ból.

Może właśnie dlatego została pani aktorką, żeby o takim bólu opowiadać?

- Może... Choć potem zupełnie inne rzeczy mnie poruszały. Wciąż zachwyca mnie energia przedstawienia. Najlepszym wyznacznikiem dobrego spektaklu jest dla mnie moment, kiedy siedząc na widowni, zazdroszczę aktorom i mam ochotę wbiec do nich na scenę.

Czy podkochiwała się pani w aktorach?

- Nie, żadnych plakatów nad łóżkiem. Byłam raczej takie szantrapicho i dziewuszydło.

Przy jakim typie mężczyzn czuje się pani kobieco?

- Najważniejsze u facetów jest coś, na czym najbardziej się zawodziłam, czyli odwaga i poczucie odpowiedzialności. Mężczyzna nie może być tchórzem, musi stawiać czoło sytuacji. W dzisiejszych czasach faceci są tchórzami i egoistami, wybierają dla siebie sytuacje łatwe. Żeby im było najwygodniej. Na szczęście nie wszyscy.

A czy pani jest odważną kobietą?

- Tak, bo ryzykuję. Bez ryzyka się nie żyje. Nie interesuje mnie życie, w którym się nic nie przeżyje. Oczywiście płacę ogromne koszta własne, natomiast staram się niczego nie żałować. Nawet jeśli dostaję po łbie, wstaję i wyciągam wnioski. Nie powiem, że nie popełniam tych samych błędów, ale przynajmniej próbuję ich nie powtarzać. Ryzykuję i czuję, że żyję. Zbyt długo żyłam w kompromisie. Jestem odważna, czasem aż za bardzo.

Czym ostatnio pani ryzykowała?

- Niestety, ryzykowałam nawet utratą pracy. Na szczęście rozeszło się po kościach, ale być może bym to zrobiła.

To jaki facet by za panią podążył?

- Tylko odważny i zakochany.

Na zakończenie zapytam tekstem ze sztuki "Lulu na moście": jest pani rzeką czy oceanem?

- To najtrudniejsze pytanie, jakie dzisiaj padło. Chyba jednak rzeką. Bo cały czas płynę, nie stoję w jednym miejscu. Wielkie fale i wzburzony ocean mam za sobą. Na tym etapie życia staram się poddać prądowi i płynąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji