Artykuły

Chcę, żeby każda kulka łączyła mnie z Matką Boską

- Moje aktorstwo jest właśnie spadkiem po ojcu. Zobaczył człowieka, odwracał głowę i już - dokładnie naśladował intonację głosu, sposób chodzenia danej osoby. Goście specjalnie przyjeżdżali, żeby pan Janowski ich parodiował - mówi warszawska aktorka ALINA JANOWSKA.

- No i pana dzisiaj do kościoła siłą zaciągnęłam.

Nie spodziewałem się.

- Bo według mnie pan przyszedł o dwa dni za wcześnie na wywiad. Dobrze się stało, bo kto by się normalnie dał wciągnąć dziś do kościoła? Na mnie może pan liczyć. Oglądałam wczoraj film o księdzu Popiełuszce. Przypomniało mi się, że gdy zaginął, do kościoła św. Stanisława Kostki, w którym pracował, ludzie przysyłali ogromną ilość kwiatów i zalewały kościół zajęty przez wiernych. W kilka pań zebrałyśmy się w zakrystii i powstała koncepcja, żeby całe ogrodzenie kościoła nimi ozdobić. Przez kilka dni nie wracałam do domu, zdrzemnęłam się i do roboty.

Non stop w kościele?

- Tak - i pewnego dnia z głodu nie miałam już sił, pobiegłam do domu, a w telewizorze Kiszczak mówił, że ksiądz Jerzy nie żyje. Jak to usłyszałam, rzuciłam jedzenie i popędziłam do kościoła. Przepchałam się przez tłum, bo stał człowiek przy człowieku. Ksiądz miał kazanie: 'Proszę księdza, w telewizji Kiszczak mówił, że ksiądz Jerzy nie żyje'. On to powtórzył i od posadzki po strop zawisł jęk. Wyrwał się z wszystkich piersi i dźwięczy mi w uszach do dzisiaj.

Co niedzielę chodzi pani do kościoła?

- Dzielę siebie i swoje modlitwy na dwa kościoły - Środowisk Twórczych na placu Teatralnym i Dzieciątka Jezus na Żoliborzu koło mojego domu.

Ale podobno różańca uczyła się pani niedawno na pielgrzymce w Medjugorie?

- Szczerze mówiąc, różańca nie umiem do dzisiaj. To znaczy tak się modlić, żeby nie było w kółko to samo. Chcę, żeby każda kulka łączyła mnie z Matką Boską. Do Medjugorie wyciągnęły mnie dwie cudowne nauczycielki. Chciały, żebym jeździła co rok, bo one tam czują się jak ryby w wodzie.

Słucha pani Radia Maryja?

- Kilka razy słuchałam. Ale za to byłam w Radiu Józef. Raz zaprosił mnie tam człowiek, który wprowadził ringo jako dyscyplinę sportu. Oboje ją reklamowaliśmy.

Bo od dziecka była pani wysportowana?

- To było naturalne. Z moim nieżyjącym już bratem, grafikiem Witoldem Janowskim, urodziliśmy się w Warszawie, ale dzieciństwo i młodość spędziliśmy na wsi. Ojciec był dyrektorem szkół rolniczych w Brodach, Łazdunach, Miętnem i Żyrowicach. Na przykład w Brodach kort tenisowy był połupany, ale tata go odnowił. Z trzciny na stawach zrobił nam pasy ratunkowe i uczył nas pływać. Gdy zobaczyłam, że 11-letnia Norweżka Sonja Henie, mistrzyni świata w łyżwiarstwie figurowym, wspaniale jeździ, bo ukazały się z nią filmy, chciałam oczywiście jej dorównać. Tata kupił mi podręcznik i zimą kręciłam figury po stawie.

Do pierwszej klasy poszła pani w Brodach, a w drugiej uczyła się już pani w Miętnem?

- Zaraz, zaraz, czekaj, ale jeszcze przejechałam przez Warszawę. Na Słowackiego zobaczyłam lodowisko, Fogg śpiewał: 'Ach, czyżbyś, Hanko, już zapomniała, jak przy księżycuś mię całowała?'. Dotąd czułam się karzełkiem ze wsi, ale gdy przypięłam łyżwy, wparowałam na środek i zaczęłam wywijać swoje ewolucje, to wszyscy stanęli zaskoczeni i bili mi brawo! Nauka jazdy z książką w ręku zaowocowała. Urodziłam się w 1923 r., a w 1921 ojciec przeszedł do rezerwy po siedmiu latach w wojsku. Ukończył SGGW w Warszawie. Zaliczyli mu rok studiów w Petersburgu, gdzie się urodził. Mój dziadek Henryk Janowski zajmował się sprawami kolejnictwa i pracował w kancelarii cara w randze sekretarza stanu. Zaś dziadek Juliusz Rymkiewicz jako inżynier budowy dróg znalazł się z moją mamą w Petersburgu i moi rodzice tam się poznali. Ojciec był patriotą, społecznikiem i te cechy mnie kształtowały. Potem zuchy i harcerstwo. Gdy do kosza wrzucałam piłkę - miałam dobry cel. Teraz, gdy do kosza wyrzucam śmiecie - zawsze trafiam. Potrafię przyjść do domu po północy i gdy zobaczę, że fotel stoi nie tak, jak stał, podłoga nie błyszczy, to froteruję i fotel ustawiam, inaczej nie zasnę.

Ojciec był zorganizowany, musiał być porządek i konkretne zadania. Czyli dyscyplina, a rano mycie w zimnej wodzie.

- Nie buntowała się pani przeciw rygorowi taty?

Żądał i miało być zrobione. Posłuszeństwo grało pierwszą rolę. Raz zlał pasem mojego kochanego braciszka za to, że nie chciał zmówić pacierza. Bywały też ciche dni między rodzicami. Płakałam i błagałam, żeby zaczęli rozmawiać. Baliśmy się ojca, był porywczy, a gdy widziałam, że mama płacze, namawiałam ją, żeby go rzuciła. Od dzieciństwa do śmierci ojca bardziej kochałam matkę. Czułam, że ojciec mnie kocha, tylko okazywał mi to nie przez czułe pieszczoty, ale przez akompaniowanie na fortepianie do moich 'małpich skoków'. Moje aktorstwo jest właśnie spadkiem po ojcu. Zobaczył człowieka, odwracał głowę i już - dokładnie naśladował intonację głosu, sposób chodzenia danej osoby. Goście specjalnie przyjeżdżali, żeby pan Janowski ich parodiował. Tata był lepszy niż Charlie Chaplin. Mamy na scenie nie widziałam, tylko słyszałam, jak pięknie śpiewała w radio. Przed wojną dwa lata występowała w Teatrze Nowości w Warszawie z gwiazdą operetki Lucyną Messal. Mama już od początku małżeństwa wycofała się ze sceny.

Dla rodziny?

- Dla taty straciła głowę. I była jego lojalną towarzyszką. Lubiła wieś i wyrabiała we mnie i w bracie wrażliwość na piękno natury. Ale lubiła też porządek, pamiętam, że zawsze chodziła ze ściereczką w ręce, to był nieodstępny przedmiot mamy. Gdy wybuchła wojna, miałam 16 lat. Mieszkaliśmy w Żyrowicach.

Co pani utkwiło w pamięci?

- Cudowna Matka Boska Żyrowicka. Jej wizerunek wisiał w kościele, do którego co niedzielę chodziła szkoła pod sztandarem na msze święte. Mieszkaliśmy w klasztorze prawosławnym, bo tam mieściła się szkoła. 17 września jedna z band białoruskich, które wykonywały samosądy na Polakach, zamknęła ojca w komórce bydlęcej. Elektryk szkolny wypatrzył to miejsce i go uwolnił. Ojciec podkradł się pod nasze okno i kazał nam uciekać do jego siostry do Wilna, a sam uciekł z Żyrowic przez zieloną granicę do Warszawy. W Wilnie byliśmy prawie rok, w liceum zdałam maturę. Dzięki pomocy Czerwonego Krzyża wyjechaliśmy do Warszawy. Wracaliśmy pociągiem towarowym po węglu i byliśmy czarni jak Murzyni. Nagle usłyszeliśmy: 'Halt!'. Myśleliśmy, że to Warszawa, a to szczere pole za Olsztynkiem. Niemcy krzyczeli, żeby wysiadać, i poprowadzili nas polną drogą. Okazało się, że do baraków w obozie Hohenstein ogrodzonym drutem kolczastym.

Co pomagało przetrwać?

- Pomysłowość. Rysowałam portreciki dzieci, a ich matki dawały mi za to chleb. Żołnierze pracowali na polach i rzucali nam przez druty kartofle i brukiew. To był stalag - wojskowy obóz jeniecki - i na roboty wychodzili żołnierze polscy, francuscy i angielscy. Zginęło tam ponad 20 tysięcy ludzi, ale dziś Niemcy nie uznali tego za obóz koncentracyjny. Gdy starałam się o pieniądze za pobyt mamy, brata i mój, to nic nie dali. Powiedzieli, że przetrzymywano tam tylko żołnierzy. W obozie było trzech mądrych panów, którzy pisali listy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie. Wysyłali do rodziny, a rodzina dalej. Świat się o nas dowiedział i po trzech i pół miesiąca wyruszyliśmy do Warszawy.

Wreszcie wolni?

- A skąd! Na dworcu w Warszawie pełno Niemców, ruch, krzyk. Kazali stawać kobietom na lewo, mężczyznom na prawo - do wywózki na roboty do Niemiec. Mama była wiekowa, brat za młody, ale mnie by zabrali, gdyby nie Lilka, z którą w obozie pisałam wiersze. Miała po nią przyjechać pani z Wilanowa i zabrać ją do pracy. Lilka powiedziała mi: 'Przebieram się za handlarkę, która na dworcu sprzedaje wodę sodową, i tak przejdę przez kordon policji niemieckiej, a pani z Wilanowa powiem, że w transporcie jest Alina i niech ciebie wyciągnie'. Lilce udał się ten numer - przeszła przez kordon Niemców. A ja stanęłam oko w oko z panią z Wilanowa. Z Ilse Glinicką. Którą okazała się moja przyszywana ciotka, przyjaciółka mamy jeszcze z Rewla, sprzed rewolucji rosyjskiej. Znałam Ilse od dziecka. Córka Estonki i Austriaka, oczywiście po niemiecku mówiła perfekt. Była tłumaczką, w czasie wojny pracowała u hrabiów Branickich w dyrekcji zarządu dóbr wilanowskich. Od Niemców wyciągnęła ponad sto osób z transportów, getta, obozów. Żyję dzięki Ilse.

Jak jej się to udawało?

- Byli tacy, którzy podejrzewali ją o konszachty z gestapo. Co nie było prawdą. Jej porozumieniem z Niemcami był język. Mówiła im, że są przyzwoitymi ludźmi, tylko na skutek machinacji politycznych tracą orientację. W jej rozmowie z oficerem Arbeitsamtu, który - wyobraź sobie! - swoim samochodem odwiózł mnie jako robotnicę do Wilanowa, nie było odrobiny strachu. Była kobietą piękną, elegancką, stawali na baczność i robili, co chciała. Widocznie Niemcy takie lubią. Dzięki Ilse dostałam pracę w biurze ogrodów wilanowskich, wypisywałam kwity na zbierane i sprzedawane owoce, lecz ciągle myślałam o tańcu. W końcu znalazłam w Warszawie szkołę Janiny Mieczyńskiej i codziennie jeździłam na lekcje. Ale pewnego dnia podczas kontroli w biurze w Wilanowie Niemiec klepnął mnie w pośladek, a ja, niewiele myśląc, dałam mu w twarz. Wrzasnął i rzuciłam się do ucieczki. Bałam się, że będzie się mścić, i musiałam z Wilanowa zniknąć. Kierowniczka powiedziała: 'Uciekaj!'.

Siostra mamy Jadwiga Trembińska administrowała wielkim mieszkaniem w Alejach Jerozolimskich i u niej dostałam pokój. W pozostałych mieszkali m.in. państwo Kisielewscy, rodzice Stefana, i Żydzi przerzucani z getta. Sprzątałam, paliłam w piecach i chodziłam na lekcje tańca. Ale spokój szybko się skończył. Pewnej nocy wpadli Niemcy i aresztowali ciocię, jej przyjaciółkę Hankę, bo obie działały w konspiracji, przedwojennego konsula w Chinach, z pochodzenia Żyda, i mnie, i zawieźli na Pawiak. Z tego wszystkiego ojciec Stefana Kisielewskiego zmarł na atak serca. Po dziewięciu miesiącach Ilse wyciągnęła mnie z Pawiaka. Hankę też, ale ona potem, m.in. za przetrzymywanie Żydów, zginęła w Auschwitz. Gdy w 1949 r. dostałam angaż do filmu 'Czarci żleb', przyszłam do Ilse. Źle się czuła i mówiła: 'Rak, rak, rak... Nie wiadomo, czy on mnie, czy ja jego'. I nie byłam przy jej śmierci. Ani na pogrzebie.

Dlaczego?

- No bo grałam w 'Czarcim żlebie', kręciliśmy go w Chochołowie. Nie wiedziałam, co z Ilse.

A gdzie jest pochowana?

- W grobie rodziny siostry jej męża Zygmunta Glinickiego, na Starych Powązkach. Chodzę na jej grób na każde Święto Zmarłych i zapalam świeczkę. Dzięki niej oprócz wielu ludzi zostały uratowane zbiory muzeum wilanowskiego. Ilse. Wspaniała Ilse. Będzie o niej książka. Mam jej zdjęcia.

Wróćmy do Pawiaka.

- Wie pan, że nie śpiewałam litanii do Matki Boskiej razem z kobietami przywiezionymi z Ravensbrück? Bo dla mnie taka modlitwa oznaczała, że ja nie tylko Pana Boga proszę, ale obciążam Go swoim kłopotem. Wiedziałam, że Ilse robi starania o wypuszczenie mnie, i wierzyłam, że jej się to uda. Na Pawiaku ćwiczyłam taniec, bo wierzyłam, że wyjdę z więzienia i nie mogę być gorsza od koleżanek na wolności.

I z Pawiaka wróciła pani do szkoły Janiny Mieczyńskiej?

- Świetna pani, wiele jej zawdzięczam. Najciekawsze były improwizacje. Wybierała trudne tematy, wykonanie ich wymagało wyobraźni, dobrej techniki tanecznej i zdolności aktorskich. Gdy w 1943 r. tańczyłam w Konserwatorium Warszawskim na rzecz Rady Głównej Opiekuńczej, zapowiadał Jerzy Waldorff, a na dwa fortepiany grali Andrzej Panufnik i Witold Lutosławski. To był mój największy sukces w tańcu. Improwizacje to była moja najlepsza szkoła aktorstwa. Koleżanki siedziały i oceniały. Pani Janina genialnie krytykowała, dowcipnie, a złośliwie do bólu.

Jak?

- 'Hrabina, nie zauważyłaś, że cały czas miałaś garb?!' Albo: 'Nie było komentarza do twojej choroby. Przecież byłaś garbata!'. Ale to przykłady delikatne.

Ostra krytyka była dobra?

- Tak, bo była dobrym człowiekiem. Wymagała, ale też dawała. Gdy wyszłam z Pawiaka, uczyła mnie za darmo. Chyba niejedyna chodzę na jej grób. Jestem zadowolona, że jest zwyczaj kładzenia na grobach wstążek ZASP-owskich, wtedy po liliowej wstążce widzę, że ktoś był. Od 37 lat zbieram pieniądze na Powązkach. Ludzie, którzy 30 lat temu przyjeżdżali w wózkach jako dzieci, dziś prowadzą swoje. Wrzucają mi pieniążki. Robi się prawdziwie rodzinny nastrój. A zależy mi, żeby zebrać jak najwięcej, bo mam już 'dobre notowania' i 'swoją markę' i chcę się utrzymać w czołówce. Gadamy o wszystkim, bo oni znają mnie z prasy, oglądają filmy, więc traktują jak kogoś bliskiego. Gdy żył Waldorff, mówiłam mu: 'Wydajmy dowcipy z cmentarza'.

Na przykład?

- Był pogrzeb Gałczyńskiego i przyszedł Tuwim, stanął za mną, wysoki, bardzo chudy, poeta, ale i mój pierwszy dyrektor warszawskiego Teatru Nowego. Kazio Rudzki ze swym angielskim dowcipem opowiadał potem: 'Tuwim też był, ale wyglądał, że chyba nie warto mu było wracać do domu'. Wie pan, pamiętam, że Powstanie Warszawskie, w którym brałam udział, to nie była tylko walka, śmierć i smutek, ale też śluby, chrzty i opowiadanie dowcipów.

A Powstanie miało sens?

- To lekkomyślność. Jednak uważałam, że muszę w nim wziąć udział. Do 8 sierpnia można było mieć wątpliwości, ale gdy 8 sierpnia Radio Londyn podało, że wojska radzieckie stoją na linii Wisły w celu przegrupowania i odpoczynku, to popatrzyliśmy sobie z kolegami w oczy i zobaczyliśmy... skazanych na bohaterstwo, i wierzyliśmy, że to może mieć sens! W zanadrzu była nadzieja... Gdy przebiegaliśmy piwnicami łączącymi się w labirynt, to domostwa na czas wojny mieli tam ludzie, którzy zeszli z mieszkań. Dzieci i starcy siedzieli w przejściach bez jedzenia i wody. Trzeba było im pomagać i ten dopiero wie, jaką wagę miało życie tych na górze. Bo oni swoją walecznością mieli zadecydować o długości trwania męki pod spodem. Byli tacy, którzy uważali, że to my pozbawiliśmy ich domów. Pani generałowa Andersowa powiedziała mi, że podobno Anders był Powstaniu przeciwny. Ale młodzież polska tak długo czekała na moment wyjścia z podziemia, przecież po to się szkolili.

Pani była łączniczką?

- Trzeba było robić wszystko, żeby chłopcy, którzy walczą, mogli się wyspać. Ścielić łóżka, zamiatać, znaleźć wodę i dociągnąć z dalekich punktów, żeby się wymyli. Zdobywać jedzenie, mielić ziarno i gotować, żeby coś połknęli. Psa zabić, żeby jedzenie było kaloryczne.

Psa zabić?

- Pekińczyk był sympatyczny, przyszłam i widzę, że jest po pekińczyku. Bardzo im smakował. Nic przyjemnego, ale jeść trzeba. Trzeba było chłopaków rozśmieszyć, udawać, że nic się nie dzieje. Zachować nastrój. Bawiliśmy się, miałam dobrych kolegów tancerzy z medycyny.

Miała pani pseudonim 'Setka'?

- 'Alina' mam w legitymacji. Ale chłopcy gadali: 'Ty, Setka, na ciebie można liczyć sto procent'. Wracali z akcji: 'O, Setka działała tutaj'. (śmiech) Pół roku po Powstaniu, w marcu 1945 r., przeżyliśmy dramat. Ojciec zginął pod kolejką EKD. Jechał do Ministerstwa Oświaty, był w komisji ustalającej, gdzie powinny powstać szkoły po wojnie. W czasie okupacji miał zajęcia w szkole rolniczej i prowadził gospodarstwo rolne przy szpitalu dla nerwowo chorych w Tworkach. Z Tworek do Warszawy ludzie chodzili po linii EKD między torami. Ojciec wyjechał rowerem o piątej rano w mgłę, że nic nie było widać. Nikt przy tym nie był, nikt nie przesłuchiwał motorniczego. Ale wyobrażam sobie, że było tak: ojciec usłyszał stukot wagonów, zsiadł z roweru i zszedł na lewy tor, bo prawym jechała kolejka. Ale tego dnia EKD wyjątkowo drugim torem puściło wagon i ten go zabił. Już jako młoda dziewczyna musiałam trzymać się krótko, nie pozwalać sobie na rozpacz uzewnętrznianą.

Co pomagało?

- Kolejne zadanie! Życie składa się z kolejnych zadań. Ojciec zginął, trzeba nakarmić matkę i brata, to muszę pracować. Po co pojechałam do Łodzi po wojnie? Zarabiać pieniądze! Czy ja wiedziałam, że będę coś grała przyjęta do teatru jako tancerka? Nie, ale to była jedyna droga, jaka mi przyszła do głowy. Wiedziałam, że muszę mamie pomóc! Nie wiem, czy to nie trudniejsze zadanie od Powstania. Byłam bez zawodu. Ale z tego się wzięła moja bezczelność artystyczna. Że trzeba pracować tym, co się ma. I śpiew wyszedł z mojej bezczelności - skoro mam mamę śpiewaczkę, to i ja chyba mogę? Więc tańczyłam i śpiewałam w Syrenie. Z kolei z mojego teatru wziął się mąż, a właściwie wziął się spod teatru. Człowiek, który przez tydzień wystawał pod drzewem koło teatru Syrena, został mi 'polecony' przez Tadeusza Konwickiego: 'Alina, pod twoim teatrem co noc po przedstawieniu stoi mój przyjaciel z Wilna, architekt, i wypatruje ciebie.

Miej litość, jest zimno, deszcz leje, a on ma słabe płuca!'. Podeszłam, odprowadził mnie do domu i został. Wyszłam za Andrzeja Boreckiego i mam owoc tej mojej spolegliwości wobec słynnego pisarza - Agatę. Jednak po pewnym czasie sama utrzymywałam naszą rodzinę. Ale po siedmiu latach się poddałam. Alkohol był silniejszy. Uważałam, że da sobie radę beze mnie, bo był zdolny i sympatyczny. I mąż ma teraz bardzo dobrą żonę, syna, i Agata utrzymuje z nim kontakt. Ja też ich odwiedziłam i jest w porządku. Drugiego męża, szermierza i architekta Wojtka Zabłockiego, przedstawił mi Leopold Tyrmand.

Pamiętałam Wojtka z okładki gazety, że przystojniak i medalista olimpijski, aż nagle zobaczyłam go na żywo. Z przyjęcia wyciągnęłam go do kina na 'Zaćmienie' Antonioniego. Jesteśmy razem 45 lat i mamy dwoje dzieci: Michała, poetę, i Kasię po italianistyce, która pracuje w liniach lotniczych. Agata z pierwszego małżeństwa jest anestezjologiem. Obie córki mieszkają w Ameryce. Śpiewałam o moim mężu też: 'Ta piosenka jest dla mego męża, tak po prostu jest dla własnego mego męża...'. A wie pan, że byłam pierwszą wykonawczynią piosenki 'Na prawo most, na lewo most' napisanej dla mnie przez panią Helenę Kołaczkowską? Kocham warszawiaków za to, że wrócili do tego miasta, bo tu nie było nic. W ruinach zaczynali życie. Mamy piekielnie zdolny naród. Jestem wielką patriotką.

Nigdy nie chciała pani należeć do partii?

- O Matko Święta! Ty się uderz w głowę, człowieku, na miłość boską! Stryj zginął w Katyniu, my mieszkaliśmy na Wschodzie i wskutek wojny wszystko straciliśmy. Jakby pan żył wtedy, gdy oni nas 'wyzwalali', toby pan wiedział. Po Katyniu zadaje mi pan takie pytania?! Miałam kuzynkę bardzo czerwoną. Rodzina odseparowała się od niej, a ja jedyna do końca życia spotykałam się z nią, bo była szlachetnym człowiekiem. No jak się ją obserwowało, to można się było do partii zapisać. (śmiech) Nie chciałam być od nikogo zależna. Nie chciałam być niewolnicą. A partii w szczególności. A wie pan, że byłam przez chwilę projektantką mody we Włoszech?

Poważnie?

- Przychodzę raz do biblioteki UW na jakieś nagranie, a operator mówi: 'Drugi raz będę panią fotografował'. 'A gdzie mnie pan kręcił?' 'Byłem na festiwalu w Wenecji i na pl. św. Marka pani zdjęcie wielkości nadprzyrodzonej wisiało na Pałacu Dożów. I je sfotografowałem'. I dotąd mi nie przysłał. Znalazłam w notesie jego nazwisko, ale zapomniałam i boję się, że drugi raz nie znajdę.

To zdjęcie jest z festiwalu w Wenecji z 1961 r., byliśmy tam z panem Andrzejem Wajdą z filmem 'Samson', który nie dostał nagrody. Ale pobyt był udany, elegancko w porównaniu z tym, co mieliśmy po wyzwoleniu, to łechtało ambicjonalnie, bo do Wenecji łatwo się nie jeździło. Jako gwiazda z filmem nic nie zdziałałam, ale przychodziły do mnie panie z pisma 'Noi Donne' i pytały, kto mnie ubiera. A ja sama się ubierałam. Kupowałam kiecki na ciuchach, rysowałam kolejny projekt i panie z Mody Polskiej mi przerabiały. Włoszki poprosiły, abym codziennie do ich gazety rysowała jedną toaletę!

Mieszkałam w wytwornym hotelu, ale rano, zamiast grać w tenisa, rysowałam projekty. I ciągle było: Janowska, Janowska... I dyrektor festiwalu z tego powodu zaprosił mnie za rok do Wenecji. (śmiech)

A jak udało się pani połączyć macierzyństwo ze sceną?

- Z grubsza biorąc, miałam szczęście do pomocy domowych. Gospoś zmieniło się kilka, jedna miała nawet syfilisa, czego nie zaliczam do sukcesów. (śmiech) To chyba było przy 'Oskarżonych' w STS-ie, że w jednej kulisie jedną piersią karmiłam, w drugiej kulisie drugą piersią karmiłam i grałam. Już drugie dziecko tak się wychowywało. STS, czyli Studencki Teatr Satyryków, bo z młodszego pokolenia możecie tego nie wiedzieć, to wyjaśniam, więc STS - chcę podkreślić - był to ważny czas w moim życiu, bo zaprzyjaźniłam się z Agnieszką Osiecką, będąc aktorką w Teatrze Buffo.

O STS-ie wiedziałam piąte przez dziesiąte - że młodzież bawi się w teatr i jest komunistyczna, bo noszą czerwone krawaty. To mnie prostowało i wcale mi się nie chciało tam chodzić. Ale Markuszewski z Siemionem przyszli usilnie mnie prosić, a ja w gorączce wysokiej byłam jeszcze głupsza niż normalnie i się zgodziłam. I stanęłam wobec faktu, że spektakl ma być zrobiony w dwa tygodnie. 30 piosenek i 30 monologów. Bo 'Oskarżeni' byli grani wcześniej w innej obsadzie, ale bez specjalnego powodzenia, i mnie do tego 'zaaresztowali'. Z tego STS-u została mi Agnieszka na wiele lat. Była świadkiem na moim ślubie i chrzestną matką mojego syna.

Wymyśliłyśmy dla niego studia, bo za szybko się uczył i wcześniej wyszedł ze szkoły podstawowej, potem ze średniej. Mówiła: 'Niech idzie na polonistykę'. Skończył i co dalej? Mówię: 'Michał, może zostaniesz aktorem?'. Bo dobrze grał w filmach dla dzieci. A on: 'Nie będę słuchał głupich reżyserów'. 'To zostań reżyserem'. Skończył wydział reżyserski w łódzkiej Filmówce i teraz pisze poezję i kręci reklamówki. Z Michałem to było tak - może jeszcze dodam - że minęło dziewięć miesięcy, a on nie chciał wdrapać się na świat. Więc pani doktor zleciła mi: 'Skopie pani ogródek pod przedszkolem Agaty', a był naprawdę duży. Po to, żeby pobudzić Michała do wyjścia. Trzecia była Kaśka i gdy się okazało, że jest dziewięć i pół miesiąca, a ona się nie rodzi, to żeby jej pomóc, wiórkowałam trzy ogromne korytarze w szpitalu położniczym na Madalińskiego. Nieraz spotykają mnie panie i mówią: 'Pani Alino, myśmy razem rodziły i pamiętam, jak pani wiórkowała'. (śmiech) Obok mnie leżała pani, też długo czekała na poród i była gruba. We dnie miała dietę, a w nocy budził mnie szelest rozwijanych cukierków.

Rano pod jej łóżkiem był śnieg z papierków. Pod okna przychodzili mężowie, a do niej przyjeżdżał ze wsi i ona z wielkim brzuchem leżała na parapecie, głowa jej zwisała z trzeciego piętra i krzyczała: 'Staszeeeek, jesteś?'. 'Jestem'. 'Staszeeeek, pojechałeś?' 'Pojechałem'. 'Przywiozłeś?' 'Przywiozłem'. 'A ile?' '17 kilo'. 'A słodkie będzie?' 'Będzie'. 'A ile ich będzie?' '22 osoby'. Ustalała menu na chrzciny. Miałam zapisany cały ten dialog, był śmieszniejszy.

Uczy się pani jakiegoś nowego tekstu?

- Przypominam sobie stare.

To poproszę o fragment.

- Czas to czwarty wymiar...

Czy można czas przesunąć w przestrzeni? Nie!

Czy można czas zawiesić na drzewie? Nie!

Ale można w czasie.

Dlatego pewnie dostałam sześć miesięcy

z zawieszeniem na dwa lata.

Niby logiczne, ale niesprawiedliwe.

Za moralne i fizyczne znęcanie się nad powodem.

Powodem był mój mąż.

Powód zawsze musi się znaleźć...

Ale, proszę Narodu,

nie biłam powoda bez powodu!

Nie, to nie wódka

- alergia, proszę Sędzi:

na widok męża ręka swędzi!

To jest 'Mścicielka' Mariana Załuckiego. Pamiętam, na korytarzu w Teatrze Syrena podszedł do mnie Stępień i mówi: 'Alina, masz tu tekst, miało być dla Ireny Kwiatkowskiej - z góry ci mówię - ale stwierdziła, że nie jest w jej guście'. Przeczytałam: 'No, oczywiście, że biorę'. I 'Mścicielka' przez wiele lat była źródłem moich dochodów.

Zdarzało się pani zapomnieć tekst?

- Pierwszy raz w życiu stanęłam z tekstem miesiąc temu w Poznaniu. Ale jak się ma 85 lat, to chyba najwyższy czas stanąć. Tych monologów nie mówiłam już od lat i chciałam dobrze wypaść, bo występowałam z synem i jego koleżanką - i stanęłam! Myślę: 'No nie! Zapomniałam! Ale nie będę im przecież czytała z kartki, zresztą ślepa jestem'. Bogu dzięki wena dowcipowa mi przyszła i wypełniła luki, czym się dało. Ale cóż to - patrzę - wszyscy się śmieją. Więc powiedziałam: 'Jak się państwo orientują, to było z góry przewidziane'. (śmiech) Zresztą jak wszystko w moim życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji