Artykuły

Z ławki rezerwowej do Narodowego

- Dziadek twierdził, że młody aktor może się wygrać i zdobyć szlify na prowincji. Niezupełnie miał rację. Myślał kategoriami sprzed wojny, kiedy dyrektorzy teatrów jeździli po kraju. Później to się nie zdarzało. Dwa pierwsze sezony objeżdżałem prowincję z Teatrem Ziemi Łódzkiej. Życie w obskurnych hotelach, koszmar - mówi JERZY ŁAPIŃSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Rozmowa z Jerzym Łapińskim. Z okazji 45-lecia pracy artystycznej aktor opowiada o swych rolach oraz o sławnym dziadku.

Rz: Teatr Polonia w Warszawie zaprasza w piątek na pana benefis. Czemu nie Narodowy, gdzie jest pan na etacie?

Jerzy łapiński: Przystałem na sympatyczną propozycję pani dyrektor Krystyny Jandy. A co będzie w Narodowym, zobaczymy po wakacjach.

Grał pan prawie 30 lat w gdańskim Teatrze Wybrzeże u Hebanowskiego, Okopińskiego, Majora, Babickiego. Przejście do Teatru Narodowego nie przyniosło panu równie wielu eksponowanych ról. Warto było zmieniać sceny?

- Mój pobyt w Gdańsku to okres wspaniałych dyrektorów, reżyserów i świetnego zespołu. Każdy znał swoje miejsce - nie było tarć ani nadmiernych oczekiwań. Po roli w "Zmierzchu" Babla reżyser Tadeusz Bradecki zaproponował mi gościnne występy w Teatrze Narodowym. Z radością przyjąłem główną rolę Jana Potockiego w jego "Saragossie". Wkrótce dyrektor Jerzy Grzegorzewski dał mi w Narodowym etat. Był rok 1997, w Wybrzeżu trwało bezkrólewie, kompletnie padła gdańska telewizja, zaważyły więc także motywy ekonomiczne. W Narodowym znalazłem się wśród aktorów warszawskich i krakowskich i początkowo czułem się wyobcowany. Grałem rzeczywiście mniej, choć u Grzegorzewskiego dość regularnie. To był wizjoner, rozmawiał z aktorem poprzez gest czy rekwizyt, co stanowiło dla mnie nowe, ciekawe doświadczenie. W Gdańsku nie marzyłem już o wielkich rolach, czułem się aktorem spełnionym.

Jednak ryzykuje pan granie w nowych sztukach w Laboratorium Dramatu, bez pewności, czy wejdą do repertuaru.

- Jedno nie wyklucza drugiego. Nie mam już wielkich tęsknot, ale zgodnie z naturą zawodu szukać trzeba całe życie.

Materiały archiwalne odnotowują pana podwójne nazwisko: Jerzy Gaździński-Łapiński. Dlaczego?

- Pochodzę z rodziny aktorskiej. Mój dziadek to Stanisław Łapiński. Moja matka występowała pod panieńskim nazwiskiem Krystyna Łapińska. Wychowywałem się za kulisami, zadebiutowałem w wieku 16 lat w "Księżniczce na ziarnku grochu", w dziecięcej obsadzie pracowników Teatru im. Jaracza w Łodzi. Jako najstarszy grałem starego króla. Niedługo później wystąpiłem u boku dziadka na prawdziwej scenie w "Interesie przede wszystkim" Mirbeau. On grał bezwzględnego kapitalistę, ja - epizod ogrodniczka. Myślałem o medycynie czy polonistyce, jednak papiery złożyłem do łódzkiej szkoły teatralnej. Kiedy ją skończyłem, dziadek pozwolił mi używać nazwiska Łapiński dla zachowania ciągłości pokoleniowej w zawodzie.

Nie obawiał się pan, że trudno będzie sprostać jego sławie?

- Nad tym się nie zastanawiałem, inaczej myślałem o teatrze i grałem inne role. Powtórzyłem tylko jedną, Czebutykina w "Trzech siostrach" w Gdańsku w reżyserii Babickiego i niedawno w warszawskim Teatrze Polonia. Dziadka jako Czebutykina w inscenizacji Dejmka oglądałem kilkadziesiąt razy. Monolog z zegarem miałem nagrany na taśmę. Tak zapamiętałem jego tony, że sam w nie później wpadałem. Na jednej z prób Krystyna Janda obsztorcowała mnie za powierzchowność roli. Zacząłem zdzierać te nawarstwienia, aż zagrałem po swojemu.

Szybko znalazł pan swoje miejsce w zawodzie?

- Dziadek twierdził, że młody aktor może się wygrać i zdobyć szlify na prowincji. Niezupełnie miał rację. Myślał kategoriami sprzed wojny, kiedy dyrektorzy teatrów jeździli po kraju. Później to się nie zdarzało. Dwa pierwsze sezony objeżdżałem prowincję z Teatrem Ziemi Łódzkiej. Życie w obskurnych hotelach, koszmar. Trafiłem do Kalisza. Spędziłem tam dwa udane sezony i jeden kiepski w Jeleniej Górze, aż przypadek rzucił mnie do Gdańska. Półtora sezonu siedziałem na ławce rezerwowych, aż trafiło mi się zastępstwo w "Tragedii o bogaczu i Łazarzu" Tadeusza Minca, gdzie graliśmy główne role z Henrykiem Bistą.

W benefisowym przedstawieniu "Darkroom", jak i w "Balladzie o kluczu" w Teatrze TV gra pan role jowialnych lowelasów. Dobrze być tak postrzeganym?

- To zbieg okoliczności. Grywałem rozmaite role. Nawet strasznego zbira i mordercę w filmie "Zmowa". Przerażającym doświadczeniem były dla mnie zdjęcia w tzw. powieszalni, czyli w prawdziwej celi śmierci na Kurkowej w Gdańsku. Bracia Paweł i Grzegorz Skrzeczowie, bokserzy, ciągnęli mnie jako pomocnicy kata za ręce, ja się opierałem, aż miałem sińce na rękach. Po wykonaniu wyroku kat, wygłaszając formułę, że nie jest winien tej śmierci, rzucał mi rękawice na twarz, co wywoływało jej mimowolne skurcze.

A pana miłe wspomnienia?

- Spełniony jako aktor czułem się tylko dzięki widzom. Kiedy rozumiemy się wzajemnie, mogę pomyśleć, że przez chwilę byłem artystą. W przeciwieństwie do młodych ludzi grających w różnych serialach nie tytułuję się artystą. Jestem aktorem.

Jerzy Łapiński ukończył Wydział Aktorski PWSTiF w Łodzi w 1963 r. Uważa się przede wszystkim za aktora teatralnego, co poświadcza lista festiwalowych nagród.

Otrzymał je za role w "Paradach" i w "Pograniczu południk 15" (Kalisz 1966), za rolę Narcyza w "Wychowance" (Kalisz 1979). Uhonorowano go też za rolę Pawelskiego w "Kondukcie" (Toruń 1975), Złotą Karetą za rolę Ojca w "Ślubie" (Toruń 1983), za rolę Otto Helda w "Już prawie nic" (Toruń 1984) oraz nagrodą Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki (1993). W filmie zadebiutował w 1960 r. rolą ucznia w "Szatanie z siódmej klasy". Ostatnio najszerzej znany jest jako poseł Gromosław Jemioła z serialu "Złotopolscy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji