Artykuły

Piękne szaleństwo

- Ja je [dramaty] buduję z własnych, prywatnych doświadczeń i emocjonalnych wiraży albo przynajmniej z obserwacji. Doznaję swoistego rozczarowania, widząc, jak przybierają na scenie kształt inny niż ten, który tkwi w mojej wyobraźni. Cieszę się, oczywiście, gdy moje sztuki wędrują w świat, ale jeśli zaczynają żyć na własny rachunek, to ucinam pępowinę - mówi dramaturg i reżyser INGMAR VILLQIST.

O chorzowskiej premierze jego najnowszej sztuki, o luksemburskim, pięćdziesiątym wystawieniu "Nocy Helvera", o tym, jak przewidział potwora z Austrii i co z tego wyniknęło z Ingmarem Villqistem rozmawia Henryka Wach-Malicka.

Był pan na premierze "Nocy Helvera" w Grand Théatre w Luksemburgu?

- Niestety, nie. Od kilku tygodni intensywnie pracuję nad reżyserią mojej najnowszej sztuki, której premiera zainauguruje działalność Sceny Kameralnej w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Otwarcie zaplanowano na połowę września. Czasu mało, a tekst strasznie trudny. Nie tylko dla mnie, dla aktorów też. Dla nich szczególnie.

Zapytam wprost: nie ciekawiło pana, jak "Noc Helvera" widzi inny reżyser?

- Jestem organicznie zrośnięty ze swoimi sztukami, z trudem akceptuję cudzą optykę. Pewnie bierze się to stąd, że ja nie piszę dramatów "na metry", a moje fabuły nie są wyspekulowane. Ja je buduję z własnych, prywatnych doświadczeń i emocjonalnych wiraży albo przynajmniej z obserwacji. Doznaję swoistego rozczarowania, widząc, jak przybierają na scenie kształt inny niż ten, który tkwi w mojej wyobraźni. Cieszę się, oczywiście, gdy moje sztuki wędrują w świat, ale jeśli zaczynają żyć na własny rachunek, to ucinam pępowinę.

"Noc Helvera" zrobiła największą karierę spośród piętnastu sztuk, jakie pan napisał. Premiera w Luksemburgu była pięćdziesiątą realizacją tego dramatu, wystawianego także poza Europą, między innymi w Korei Południowej i Brazylii. Mówił pan kiedyś, że to dramat o uczuciu, które jest próbą ekspiacji za wcześniej popełnione grzechy. Tymczasem za granicą postrzega się "Noc Helvera" przede wszystkim jako opowieść o totalitaryzmie.

- To jest historia trudnej miłości w czasach totalitaryzmu, ale na tyle uniwersalna, że każdy naród znajduje w niej jakieś punkty styczne z własną historią. Umieściłem akcję w Niemczech w latach 20. XX wieku, ale wiem, że na przykład Chorwaci czytali "Noc Helvera" przez pryzmat niedawnej wojny domowej. Każda przemoc zagraża miłości, nie tylko ta rodząca się w związku, ale także ta, która płynie z zewnątrz. Karla nie ocali swojego podopiecznego, bo ułomny Helver nie mieści się w faszystowskim "zdrowym" społeczeństwie. Miłość równać się więc musi ze śmiercią.

W "Nocy Helvera" rozpisuje pan dialog na starszą kobietę i młodego chłopaka, a taka rola, jak postać Karli trafia się aktorkom coraz rzadziej. W "Nocy Helvera" związek bohaterów oparty jest jednak, w uproszczeniu, rzecz jasna, na nie zrealizowanym macierzyństwie. W "Czarodziejce z Harlemu", nad którą pracuje pan w Teatrze Rozrywki, także występują starsza kobieta i młody mężczyzna, ale ich relacje są zupełnie inne. Łamie pan kolejne tabu?

- Sztuka opowiada o namiętności emocjonalnej i seksualnej, łączącej 50-letnią kobietę z 19-letnim chłopcem. To rzeczywiście tabu, zwłaszcza w Polsce, gdzie za w miarę naturalny uważa się związek starszego mężczyzny i młodziutkiej dziewczyny, ale nigdy odwrotnie. Zanim zacząłem pisać "Czarodziejkę z Harlemu", rozmawiałem z psychoterapeutami i seksuologami; wszyscy potwierdzają, że takich par jest więcej niż przypuszczamy, ale też ten rodzaj miłości jest najbardziej ze wszystkich zakonspirowany. Lesbijki i homoseksualiści ujawniają się częściej, bo stoi za nimi grupa im podobnych. Powoli zmienia się też na lepsze nastawienie społeczne do ich racji. Starsza kobieta zakochana w chłopcu to wciąż "szmata", a w najłagodniejszym przypadku "zboczona uwodzicielka". W tych relacjach znacznie bardziej cierpią zresztą kobiety, choć młodzi chłopcy też nie ujawniają swojej namiętności, bojąc się ośmieszenie w gronie rówieśników.

I ostracyzmu...

- Ostracyzmu przede wszystkim. Sebastian Ziomek, odtwórca roli chłopaka w tym przedstawieniu, już w czasie prób opisał swoją postać w internecie i poprosił o radę, jak ma ją grać, żeby nie popaść w banał. Odzew był niesamowity. Zaskoczyła nas szczerość wypowiedzi i ich wielka liczba. Analizowaliśmy z aktorami te listy i wniosek był jeden: taki związek to namiętność porównywalna tylko z pierwszą miłością, ale cena, jaką płacą partnerzy, ogromna. Zwłaszcza gdy związek ujrzy światło dzienne. Ostracyzm społeczny jest tak duży, że czasem pozostawia obojgu partnerom traumę na całe życie i bardzo często unicestwia samą miłość. Ludzie określali swoje doświadczenia jednoznacznie: "piękne, ale jednak szaleństwo".

Nie radzą sobie emocjami czy z opiniami innych?

- Przede wszystkim nie potrafią udźwignąć wyobcowania i potępienia. Mimo iż kochają naprawdę i naprawdę gotowi są do poświęceń. Wykluczenie ze zbiorowości następuje zresztą na różnych poziomach: od towarzyskiego przez moralny po religijne, więc czują wokół siebie pustkę. To są ludzie bardzo samotni, odsuwają się od nich nawet rodziny. Nie mogą podzielić się z nikim ani smutkiem, ani radością. Widok takiej pary, trzymającej się za rękę i spacerującej po (na przykład) chorzowskim deptaku wywołuje zgorszenie, albo pytanie: "Co oni robią, toż to grzech?". Gapią się na nich wszyscy bez wyjątku.

Nauka tłumaczy tę negację potrzebą przedłużenia gatunku. Kobieta 50-letnia nie urodzi już dziecka swojemu młodemu partnerowi.

- Ale potrafi go szczerze i namiętnie kochać, więc co ma zrobić ze swoją miłością? O tym mówi moja sztuka. O poczuciu zamknięcia w pułapce i o próbie zatrzymania czasu, który zatrzymać się nie daje. Jeśli teatr ma mówić o człowieku, to dlaczego nie miałby pokazywać go i w takiej sytuacji? W naszym spektaklu staramy się pokazać całą gamę sprzecznych uczuć, jakim podlegają bohaterowie. Niezwykle trudną rolę ma do zagrania Violetta Smolińska, która gra Kobietę, ale to znakomita aktorka, więc ufam jej absolutnie.

Wszystkie pana dramaty dotykają spraw bolesnych i ludzi w jakiś sposób odrzuconych na margines życia. Niektórzy krytycy wręcz zarzucają panu epatowanie nieszczęściem.

- Piszę o życiu, a ono częściej jest trudne niż rozkoszne. Kiedy napisałem "Kompozycję w słońcu", opowieść o kobiecie, która przez trzydzieści lat wychowuje dwójkę dzieci w ponurym mieszkaniu i nie wyprowadza ich na światło dzienne, niektórzy uznali to za przesadę i historię kompletnie dziwaczną. Dwa lata po opublikowaniu tego dramatu świat obiegła makabryczna informacja o potworze z Austrii, Josefie Fritzlu...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji