Artykuły

Czosnkowa miłość

- Znalazłem w domu chleb i czosnek. I zrobiłem Ewie grzanki. Chyba tym ją ująłem, bo została, jedząc na śniadanie to samo, no i chyba jej się to spodobało, bo do dzisiejszego dnia uwielbiamy czosnek - rozmowa z EWĄ i WOJCIECHEM LEŚNIAKAMI, aktorskim małżeństwem z Teatru Zagłębia w Sosnowcu.

Ona - aktorka od 1976 roku. Debiutowała w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Grała na deskach teatrów w Łodzi, Chorzowie, Katowicach. Od 2001 roku związana z Teatrem Zagłębia w Sosnowcu. Laureatka 3 Złotych Masek i Nagrody im. Leny Starkę. Ma w swoim dorobku kilkadziesiąt ról teatralnych i filmowych. Obecnie możemy ją podziwiać m.in. jako starą Slązaczkę w spektaklu Stanisława Mutza Polterabend oraz w telewizyjnym Klanie, gdzie gra zaborczą, rudowłosą sąsiadkę.

On - aktor od 1977 roku. Debiutował również w Bielsku-Białej. Od 18 lat jest aktorem Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Laureat nagrody ministerialnej oraz Nagrody im. Leny Starkę. Wyróżniany przez Prezydenta Miasta. Zdobył Kreatona dla najlepszego aktora sezonu. Czterokrotnie nagrodzony Złotą Maską.

Marek Mierzwiak: o Was dziś denerwuje?

Wojciech Leśniak: Bardzo bym chciał spotkać tego faceta, który wymyślił, że teatr to życie, a życie to teatr. To musiał być wyjątkowej klasy debil. Twierdzę, że jeżeli ktoś tak myśli i mówi, to mu się krochmali fikcja z rzeczywistością. Ponieważ teatr to fikcja właśnie. Umawiam się, kupując bilet do teatru, że zobaczę na scenie fikcję. Dowcip polega tylko na tym, żebym ja to zrobił tak dobrze, żeby widz przez moment uwierzył, że faktycznie jestem kominiarzem albo skoczkiem spadochronowym.

Edward Stachura pisał, że "życie to nie teatr"... Jeszcze coś trzeba do tego dopowiedzieć?

W. L.: Nie mam takich doświadczeń z teatru, żeby mnie ludzie utożsamiali z jedną postacią. I bardzo dobrze. Ale pamiętam jak grałem W sobocie w Bytkowie, śląskim serialu, ach, jakie listy wówczas otrzymywałem z telewizji. Wszyscy wiedzieli, że jestem żonaty i dzieciaty, a przychodziły listy od kobiet z propozycjami konkretnymi. Rozumiemy się, prawda?

Propozycje matrymonialne!

W. L.: Oczywiście. Gość z Będzina napisał, żeby telewizja do niego przyjechała, bo jedna córka ma 19, druga 21 lat i żeby się ten Antek Pytlok, bo tę postać kreowałem, w końcu z którąś ożenił, bo za niedługo będzie gruby, łysy i zostanie starym kawalerem. Takie były propozycje. Albo dwie dziewczyny, które zaczepiły mnie na Rynku, a szedłem wówczas na premierę do mojej żony i kupowałem dla niej kwiaty. Podeszły do mnie, niby po autografy i zagaiły: "Panie Antku, bo nie wiedziały jak mam faktycznie na imię, może by Pan nas zaprosił na kawę?..." Kiedy im powiedziałem, że spieszę się do żony, to one zdziwione: "Do żony? To my w takim razie tego odcinka nie widziałyśmy".

Śmiać się czy płakać? Ale wy potraficie rozgraniczyć teatr od życia?

W. L.: Oczywiście, tak.

Niektórzy jednak przenoszą teatr, swoją pracę - do domu.

Ewa Leśniak [na zdjęciu]: Pracuję ponad 30 lat w teatrze i gdybym jakiekolwiek cechy postaci, które gram, usiłowała wtłoczyć w siebie, w swoją psychikę, to już dawno bym zwariowała.

W. L.: A ja dodam, że nigdy w życiu nie zagrałem Otella. Inaczej byłoby niewesoło z Ewą.

E. L. : Jeżeli jesteśmy razem w pracy, to gadanie o tej naszej robocie jest nieuniknione i o niej faktycznie rozmawiamy, co wcale nie znaczy, że rzeczywistość teatralna wchodzi bez pardonu do naszego domu. Możemy o tym rozmawiać i spierać się o nasze role, aleja tego nie lubię. Nie lubię gadać w domu o teatrze.

W. L. : To jest wywiad któryś z kolei o naszej pracy zawodowej. I nie jest pan pierwszy, który zadał nam to pytanie - a aktorstwo jest zawodem konkurencyjnym - jak to u nas wygląda. Zawsze na tak postawione pytanie odpowiadałem, że ja z moją żoną konkuruję od momentu, w którym się obudzę. Kto pierwszy w łazience, kto jest gotowy do wyjścia, itp., itd.

E. L.: W czym ja mam konkurować?! No, jaką rolę zagrałabym lepiej? Makbeta? Otella? Hamleta? Dla mnie to jest pytanie bez sensu.

To dobrze, że takiego pytania jednak nie zadałem. Uff...

W. L.: Wychowałem się w rodzinie aktorskiej. Moi rodzice przeżyli ze mną 31 lat a ojciec mi zawsze powtarzał: "Synku, pamiętaj, jeżeli uwierzysz w to, że gdy odejdziesz z teatru, to teatr się zawali, to będzie twoja tragedia. Jeżeli, synku, uwierzysz w to, że jesteś dobrym aktorem, a mówisz to tylko ty, to będzie to również twoją tragedią. Pamiętaj, jeżeli ktoś na trzeciej próbie generalnej pochwali cię, to bacznie się przyglądaj, gdzieś spieprzył rolę". Te sensowne uwagi ojca do dziś mam w sercu.

Jak odnosicie się do uwag reżysera, gdy wyczuwacie, że on chyba nie ma racji w budowaniu psychologii postaci, które macie zagrać?

W. L.: Komuś trzeba zawierzyć. Ktoś patrzy na całość i nie może tak być, że w pracy nad sztuką każdy będzie zgłaszał jakieś uwagi do reżysera o swojej postaci. Gdzieś tam, może i instynktownie, czuję, że coś jest nie tak, ale zawsze jest jeszcze szansa, iż jednak reżyser to wszystko pozbiera w sensowną całość. Jak się już trzy czwarte roboty zrobiło, to nie warto nagle wszystko wywracać do góry nogami. Jeżeli nie zgadzam się z koncepcją reżysera, to rzucam robotę w diabły, ale mówienie przez cały czas, że wszystko jest do kitu, do chrzanu, i tak się kitłasić przez cały czas, uważam za obrzydliwe. I destrukcyjne.

A przeżywaliście momenty zwątpienia? Ze ten spektakl będzie nieudany i może nie warto go robić?

E. L.: Wielokrotnie tak się zdarza. Praca w teatrze to zbitka wielu czynników. Iskrzenie jest wówczas, kiedy się zejdzie osobowość reżysera, zespół poczuje charyzmę człowieka, zaczyna myśleć podobnie, podąża za jego wizją. Do tego jest fajny scenograf, przychodzi muzyk, który to jeszcze podbija, i wcale ten efekt finalny nie musi być wybitnym wydarzeniem, ale wychodzi dobry spektakl i widz, siedząc na widowni, czuje, że coś się sympatycznego w tym teatrze zdarzyło. Jak się nie można zejść w myśleniu, to potem niby się pracuje, niby się tworzy, czasami i z tego wyjdzie poprawna sztuka, a też wychodzą knoty, których nie da się oglądać.

EW. L.: Tak mi się kojarzy od razu Romeo i Julia w Teatrze Śląskim. Znany reżyser, znani aktorzy, świetny zespół i wyszła katastrofa. To samo stało się z Weselem. Z drugiej strony Robert Talarczyk, dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku Białej, zaangażował do reżyserowania Testosteronu Waldemara Patlewicza, który nigdy w profesjonalnym teatrze nie pracował, i powstało znakomite przedstawienie.

W. L.: Czyli coś zaiskrzyło. Jest jeszcze i tak, że nam się wydaje, że będzie świetnie, ba, cudownie, a widz patrzy i nudzi się, ziewa, nic z tej naszej pracy nie rozumie.

Jakiś przykład...

W. L.: Czego nie widać w reżyserii Bogdana Toszy. Bawiliśmy się na próbach znakomicie, bo to była sztuka o teatrze i ten dowcip nas śmieszył, a nie bardzo był zrozumiały dla widzów. Nie była to całkowita klapa, tak tego nie nazwę, tylko to, co mi się podobało i co powinno widza rzucić na kolana, nie przeniosło się na drugą stronę rampy. Graliśmy to bardzo krótko i było to letnie, a mogło byćgorące przedstawienie. Ta farsa mogła stać się hitem. Nie wyszło.

- Ale atmosfera w zespole aktorskim też jest ważna?

W. L.: To jest podstawa naszej pracy. W Sosnowcu lubimy się, jest sympatycznie, gramy w domino, mamy swój własny wewnętrzny kabaret, który premierę ma zawsze po oficjalnej premierze na dużej scenie. Jestem święcie przekonany, że ta atmosfera przenosi się również na scenę i publiczność to odbiera.

E. L.: Tak było, kiedy pracowaliśmy z Katarzyną Deszcz przy Tańcach z Ballybeg. Kochaliśmy grać ten spektakl i wszyscy

nam mówili, że to się czuje, że lubimy to grać.

I to zaowocowało Złotą Maską za reżyserię i dla aktorki Ryszardy Celińskiej.

W. L.: Spotkałem niedawno kompozytora Janusza Grzywacza, który powiedział mi: "Wojtek, nie zdajesz sobie sprawy jak ja lubię do was przyjeżdżać". Mówiłem o tym kiedyś w radiu, że w teatrze w Sosnowcu jest coś, czego nie ma w wielu teatrach w Polsce. Tam aktorzy po prostu się lubią.

Mówi to Pan, Panie Wojtku, z takim przejęciem, z emfazą w głosie. Jakby Pan grał.

W. L.: Ale nie gram. Tak czuję i nie chciałbym, żeby to zabrzmiało patetycznie i głupio, ale teatr to jest moje życie. Wszystko! Pochłonął mnie całego. W życiu osobistym jest żona, syn, moja wspaniała mama, tenis, w ogóle sport - no jest dużo rzeczy. Czy ktoś jednak zrozumie, że ja podporządkowuję moje życie osobiste pracy. Nie teatrowi, ale mojej pracy.

No, nie za bardzo rozumiem.

W. L.: Powiedziałem, trudno to zrozumieć, ale już tłumaczę. Jeżeli gram dużą rolę, nikt mnie nie namówi na wódkę. Nie smakuje mi wódka, nie smakują mi żadne przyjemności, pójście do kina, spotkanie z przyjacielem, nie smakuje mi nic. Dosłownie. Jestem tylko skupiony na tej roli.

I to tak trwa od pierwszej próby czytanej do premiery?

W. L.: I znowu musimy wrócić do reżysera. Ktoś go wymyślił bardzo dawno temu i dowcip polega na tym, że on nie tylko musi mieć wiedzę, on nie tylko musi mieć wyobraźnię, on nie tylko musi być mądrzejszy od nas wszystkich - on musi jeszcze mieć to coś, czego jeszcze nikt nie zdefiniował. On nawet nie musi być sympatyczny. On może być obojętnie jaki, ale on powinien spowodować w zespole ferment twórczy. Przekonać nas, że bierzemy udział w czymś genialnym. Bez względu na ostateczny wynik. Od razu powiem, że to jest bardzo trudne. Mnie w ciągu tych 32 lat zdarzyło się to 2 razy. Ci reżyserzy wywarli na mnie ogromny wpływ. Jeden to Zbyszek Zasadny który zrobił z nami "Kordiana" i Gombrowicza "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Nie nadawaliśmy na tych samych falach. Powiem więcej - różniliśmy się bardzo. Bo są dwa rodzaje reżyserów.

Dobrzy i niedobrzy - to proste.

W. L.: To oczywistość. Ale też są reżyserzy, którzy dają takie uwagi, na które ja bym nie wpadł. Myślą inaczej niż ja. Ciekawiej. Odkrywają nowe horyzonty.Natomiast druga grupa, tych zresztą jest większość, mówi mi na pierwszej próbie czytanej to, co ja z góry wiem o swojej postaci. I to jest klapa, i praca mnie wówczas denerwuje. I umówmy się, że wówczas wiem, iż nie daję z siebie tyle, ile powinienem dać.

To drugie nazwisko?

W. L.: Nie powiem, bo mogłaby mu uderzyć woda sodowa do głowy. Ale zrobił u nas, w Sosnowcu, bardzo wiele Gombrowiczów. Operował inną formą niż Zbyszek Zasadny, który robił spektakle sercem. A ten bardziej głową.

Czy był to Jacek Bunsch? Ani Pan nie potwierdza, ani nie zaprzecza.

W. L.: Dwóch zupełnie innych facetów, a jednak potrafili mnie zmobilizować do tego, że mi się bardzo chciało.

E. L.: Też bardzo lubię, kiedy stawia mi się poprzeczkę wyżej. Wtedy wiem, o, trzeba ostro popracować, żeby dać się poznać z najlepszej strony. Może to zabrzmi nieskromnie, ale bardzo rzadko mi się to zdarzało. Pamiętam te momenty, kiedy mnie zmuszano do ogromnego wysiłku. Z przyjemnością je wspominam. A kiedy przy czytanych próbach widzę, że ta poprzeczka nie pójdzie w górę, wręcz nawet spadnie, to troszkę zaczyna mnie to nudzić. Ale po tylu latach pracy mam prawo do tego, żeby narzekać. Przychodzą nawet takie momenty, i to często, że zastanawiam się, co ja tu robię, i bardzo chętnie znalazłabym się gdzie indziej.

Nie żałujecie, że nie pracujecie w Krakowie, Warszawie czy chociażby w Legnicy? Może wówczas Polska teatralna usłyszałaby o was więcej?

W. L.: Nie żałuję i znowu muszę się pochwalić. Miałem trzy rozmowy i mogłem przejść do Warszawy. Adam Hanuszkiewicz - Teatr Narodowy, Kazimierz Dejmek - Teatr Polski i Jan Paweł Gawlik - Teatr Dramatyczny. Rozmawiali ze mną, namawiali, abym przeszedł do nich, a ja świadomie zrezygnowałem.

Dlaczego? Kiedy to było?

W. L.: W wieku 30 paru lat postanowiłem coś w swoim życiu zmienić. W porozumieniu z moją żoną wsiadłem w pociąg i kiedy wysiadłem w stolicy, poszedłem natychmiast do Teatru Dramatycznego. Dyrektor Gawlik mnie przyjął, a ja jemu zaproponowałem siebie. Byłem wówczas w Teatrze Śląskim. Po dwóch tygodniach zadzwonił i zaproponował mi angaż. Kiedy pojechałem do niego podpisać umowę, powiedział, że proponuje mi pracę, ale musi mnie lojalnie poinformować, że właśnie przestał być dyrektorem Teatru Dramatycznego. Zacząłem się zastanawiać, kto przyjdzie. I nie podpisałem tej umowy. Może popełniłem błąd, bo dyrekcję objął Gustaw Holoubek. A z Adamem Hanuszkiewiczem spotkałem się w Bielsku, gdzie zaczynałem swą pracę. To był rok 1977 i on miał tam robić Balladynę. W efekcie jej nie reżyserował, nie wiem z jakich względów, ale zobaczył nasze przedstawienie Wesoły wspólnik i zaprosił mnie do Warszawy. Ojciec dobrze mnie przygotował do tej rozmowy. Miał pan Adam zapewnić mi jedną wiodącą rolę w sezonie. Nie mógł mi tego jednak zagwarantować, ale powiedział, że jest kopalnią talentów i na mnie stawia. Odpowiedziałem: "Panie dyrektorze, orientuję się, że Pan jest również studnią talentów". I było po rozmowie.

A Kazimierz Dejmek?

W. L.: Proszę sobie wyobrazić, że kochał się w mojej mamie. I ja to skrzętnie wykorzystałem, gdy byliśmy z Ewcią w Łodzi w Teatrze im. Tuwima. Kiedy mama przyjechała, powiedziałem: "Chodź, pójdziemy do pana Dejmka, niech mnie przyjmie do swojego teatru". Oni długo wspominali swoje młode lata, kiedy on przychodził do mojej babci na placki ziemniaczane i śpiewał serenady pod oknem dla mojej mamy. W końcu mnie też zauważył. Uzgodniliśmy wszystko i po tygodniu zaprosił mnie do siebie i powiedział, że proponuje mi etat w Teatrze Polskim w Warszawie. No, to ja - że mam jeszcze żonę. Proszę pana - odpowiedział - ja mam tam do zwolnienia 16 kobiet. Wywiozą mnie na taczce jak przyjmę siedemnastą. Czyli znowu nie było rozmowy. Wróciliśmy na Śląsk.

Nie żałuje Pan tych decyzji?

W. L.: Absolutnie nie. Nigdy nie żałowałem. Ten regionalizm jednak jest we mnie bardzo mocny. Mimo że nie jestem Ślązakiem z dziada pradziada. Ja się tu tylko urodziłem. Ale może dzięki Ewie, której familia mieszka tutaj chyba od Mieszka I, nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Może dlatego, że pracuję teraz w Zagłębiu. I często słyszałem od Ślązaków: "Słuchaj, czemu ty pracujesz we Sosnowcu?". A tam znowu mówią: "Pan, panie Leśniak, jest niby nasz, ale nie nasz". A ja zawsze powtarzałem, że z tego co się orientuje, to wszędzie jest Polska.

W. L.: Bardziej Wojtek chciał stąd wyjechać, bo już w czasie studiów miał propozycję od Erwina Axera do Teatru Współczesnego. A dla mnie było rzeczą oczywistą, że po szkole wrócę na Śląsk - jak dwa razy dwa to cztery. To znaczy najpierw był teatr w Bielsku-Białej, a później ważne było, że pracowałam w Teatrze Śląskim. 20 lat tam zostawiłam. Odeszłam, bo nie za bardzo mogłam się porozumieć z ówczesnym dyrektorem. Może w tym jest trochę i mojej winy, że ja Wojtka tak wstrzymywałam. Bo on miał takie zapędy, żeby stąd wyfrunąć, a dla mnie było wystarczające to, co mam. Tutaj właśnie. Bo ja tak bardzo korzeniami jestem związana z tą ziemią.

Jesteście zatem aktorami spełnionymi?

E.L.: Ja zdecydowanie tak.

W. L.: Liczy się dla mnie to, co będzie dalej. Tamten okres jest już poza mną. Pierwszą swoją rolę pamiętam, ale drugiej i trzeciej już nie. One nie mają żadnego znaczenia, bo to jest przeszłość. Czekam tylko na to, co będzie, a zostało mi raptem 9 lat do emerytury.

Czego byście nie zrobili jako aktorzy, gdzie byście nie zagrali?

E. L.: W pornosach (śmiech Ewy), bo już nie czas na to.

W. L.: Ewuniu, mów za siebie.

Kiedy między wami zaiskrzyło?

E. L.: Spotkaliśmy się kiedyś. Spotkaliśmy się później. Ocieraliśmy się o siebie i jakoś coś tam zaskoczyło między nami.

W. L.: Ewuniu, opowiem o tym, bo ja doskonale pamiętam. To był marzec 1976 roku. Wyszliśmy z teatru w Bielsku i Ewa miała jechać do siebie na Złote Łany. A ja miałem mieszkanie na Malczewskiego. Wspaniały widok. Z prawej strony na góry, a z lewej całe Bielsko u stóp. I zaprosiłem ją na kolację. Ale kiedy już szliśmy do mnie, to przypomniałem sobie, że ja nie mam nic do jedzenia. Jak to kawaler. Nic, kompletnie nic. Miałem materac dmuchany - i on był cenny, no, i moja babunia pomogła mi zawiesić firanki. I to było wszystko w moim gniazdku. Znalazłem jednak chleb i czosnek. I zrobiłem Ewie grzanki. Chyba tym ją ująłem, bo została, jedząc na śniadanie to samo, no i chyba jej się to spodobało, bo do dzisiejszego dnia uwielbiamy czosnek. Tej kolacji nie zapomnę do końca życia. W jednej ręce grzanka z czosnkiem, obok piękna kobieta i całe miasto oświetlone u naszych stóp. Czy mogłem marzyć jeszcze o czymś więcej?

A dzisiaj jak patrzycie na to swoje 30-letnie małżeństwo?

E. L.: Jak je nazwać? Myślę, że to jest i przyjaźń, i kochanie. Samo kochanie nie wystarczy. Musi być też przyjaźń i szacunek dla drugiego człowieka. Jak się czeka na moment, żeby koło siebie usiąść, wyłączyć telewizor, nalać sobie drineczka i porozmawiać ze sobą. To jest właśnie najważniejsze. Jesteś bardzo zmęczony po ciężkiej pracy, ale czekasz na ten moment, bo chcesz się podzielić tym dniem ze swoim partnerem. Po 30 latach wspólnego życia. Przeszliśmy wiele, jak każde małżeństwo, bo prawie wszyscy mają tzw. swoje historie.

W. L.: Obojętnie jak to będzie odebrane, ale powiem szczerze. W tych sprawach jestem szalenie uczuciowy i rozum w tym wypadku jakby odchodzi na bok. Mam wspaniałą żonę, cudowną kobietę, nie wiem komu mam za nią dziękować? Czy losowi czy Bogu? Dzięki niej żyję i egzystuję...

Bardzo wzruszyliście się...

E. L.: A co w tym dziwnego. To dla nas bardzo ważne. I jak oglądamy czasami jakiś film, to też sobie popłaczemy wspólnie. Powiedzmy otwarcie, że był taki moment, kiedy dostarczyliśmy całemu środowisku w Katowicach bardzo interesujący temat do plotek. O tym wszyscy wiedzą i nie ma co udawać, że tego nie było. Więc nie udawajmy, że my jesteśmy idealni, a inni są gorsi. Niech zatem rzuci ktoś w nas kamieniem, kto jest bez winy. Dla mnie najważniejsze jest to, że wróciliśmy do siebie i nie chcę tego nazywać górnolotnie - bo nie mogliśmy żyć bez siebie. Wróciliśmy, bo tego chcieliśmy. Pewne rzeczy przeżyliśmy, zrozumieliśmy i jesteśmy razem. To znaczy, że tak miało być. I tu nie ma sensu szukać winnych. Dla mnie tamto się nie liczy. Moja matka cały czas mi powtarzała: "Ewuniu, nie jest ważna ta chwila, choćby ona była bardzo przykra. Ważne są te lata, które razem przeżyliście i które jeszcze wspólnie przeżyjecie".

A mówi się, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze...

W. L.: Nie potrafię opanować się, mówić o tym spokojnie. Mówię to, co czuję. Co we mnie jest. I dlatego wzruszam się natychmiast, gdy patrzę na Ewę, przypominam sobie, jak mi wybaczyła. I to się również przenosi na scenę. Nasz charakter, nasz sposób myślenia. My nie kłamiemy. Używam prostych słów i za nimi podąża moja myśl. I jeżeli ja teraz płaczę, to znaczy, że to co mówię, musi być szczere, no chyba, że ktoś ma świetny warsztat i potrafi życie również sobie zagrać. Ja tego nie potrafię. Mogę zagrać, że mimo, iż nie lubię sąsiadki, to się do niej uśmiechnę półgębkiem. Ale ta druga osoba prędzej czy później wyczuje, że jestem nieszczery.

Szczerość aż do bólu?

W. L.: Nie, właśnie, że nie do bólu. To jest teraz taka moda: "Wszystko ci powiem, co w danym momencie czuję, i jeszcze przeprowadzę wiwisekcję, dlaczego to zrobiłeś". A jak się trafi na słabszą osobę, to można ją kompletnie wykończyć i zdoło-wać. Niech sobie każdy będzie, jaki chce być. Chcesz płakać, to płacz i tutaj męskość nie ma nic do rzeczy. Jesteś po prostu człowiekiem i bardzo mnie denerwuje taka kategoryzacja. Mężczyzna dojrzały, a ten niedojrzały, ta kobieta to rozumie, a ta nie... Pozwólmy ludziom, żeby byli sobą. Kto dał nam prawo do oceniania innych?.

Aktorzy muszą mieć dobrą pamięć, więc na pewno pamiętacie też kiedy ostatni raz powiedzieliście do siebie: "kocham".

E. L.: Codziennie to mówimy.

W. L.: Powiedziałem to wczoraj. Dziś jeszcze nie zdążyłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji