Artykuły

"Sąsiedzi" skazani na podsumowanie

III Festiwal Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi w Lublinie podsumowują Grzegorz Kondrasiuk i Marta Zgierska w ZOOMie.

Jeśli już sortować program międzynarodowego w końcu Festiwalu Teatrów Europy Środkowej "Sąsiedzi", to za pomocą kryterium przynależności narodowej. Po trzeciej edycji okazało się jednak, że lista krajów kończy się na teatrze polskim i czeskim, a cała reszta to tylko fantomy, krążące wokół hasła, które w rzeczywistości nie znalazło swojego pokrycia. Nie dało się wyczuć spójności, nie było przewodniej idei, a o synergii nawet trudno pomyśleć. Zejdźmy zatem o jeden poziom niżej, do lubelskich przestrzeni, w których na początku czerwca oglądaliśmy rozmaite spektakle i spektaklątka. Podejrzewamy, że jest to jedyny sposób na ogarnięcie całości, która całością stać się nie mogła.

Teatr im. Juliusza Osterwy. Zasadniczy Teatr Lublina. Studwudziestoletnia ostoja konserwatyzmu i realizacji cieszących się dużą frekwencją. Silnie wpisany w przestrzeń miasta. Poniekąd znany także z wygodnych siedzisk, które wybrednym pozwalają znosić mniej fortunne występy. A jakie były te na Sąsiadach? Na pierwszy ogień "Boska" [nazdjęciu] Teatru Polonia z Krystyną Jandą, która folgując własnej sławie, w opowieści o najgorszej śpiewaczce świata Florence Foster Jenkins, chciała zabawić się z konwencją. Niestety wyszła tylko dobrze skrojona i mocno ocierająca się o kicz komedia, ze wszystkimi elementami, które zapewniają kabaretowy sukces. Jednak, nawet w tym wymiarze, salwy śmiechu i owacje na stojąco przeplatane były nieodosobnionym zażenowaniem.

Z "Boską" skojarzyć można kolejny spektakl wystawiony w Osterwie "Zaśnij teraz w ogniu" Przemysława Wojcieszka. Choć poruszający się w zupełnie innej estetyce i tematyce, stał się niemal bliźniaczy. Wojcieszek również wpada w pułapkę, którą sam na siebie zastawia. Starania aktorów, oprawę muzyczną i scenograficzną (stojącą na poziomie rzadko widywanym w Lublinie) niweczy sposób budowania fabuły. W zbyt rozwlekłym, tasiemcowym świecie dążącym do uprawdopodobnienia, zgrzyta pojawiająca się groteska. Sztuka zamiast kształtować zdrowy dystans i wydobywać sensy, sprawia wrażenie rozpaczliwego odżegnywania się od przedstawianej treści, przez co całość podlega tym samym silnej banalizacji.

Co ciekawe, los sprawił, że w Osterwie przez cały festiwal sąsiada nikt nie dojrzał. Sami krajanie, bowiem miejsce Narodowego Teatru im. I. Franki z Ukrainy, który odwołał swój przyjazd, zajął sprowadzony w ostatniej chwili katowicki Teatr Korez z "Cholonkiem". I jak się okazało, ten nieplanowany występ był jednym z nielicznych mocnych punktów festiwalu. A na dodatek, do reszty obnażając braki koncepcyjne, jako jedyny w programie Sąsiadów na serio brał się za bary z problemem tożsamości narodowej. "Cholonek" powstał na kanwie powieści Janoscha, który z absolutnym słuchem na śląską gwarę, humor obyczajowy i sytuacyjny, mieszając pierwiastki czułości i realizmu, opisał Śląsk lat trzydziestych i czterdziestych. Adaptując "Cholonka" zgrany, celujący w perfekcjonizm sekstet aktorski Teatru Korez odtworzył nie tylko słowa, ale i postawę Ślązaków wobec świata. Na szacownej, by nie rzec omszałej scenie osterwicznej powstał świat boleśnie osobny, pojedynczy w swojej śląskiej niepowtarzalności - a przez to dziwnie uniwersalny. Może coś za tym stoi, a może zgoła nic - tragikomedia poświęcona meandrom historii tego autonomicznego kąta ziemi, wciśniętego pomiędzy Polskę i Niemcy na lubelskim wschodzie spotkała się z bardzo żywą reakcją publiczności.

Sala Nowa. Piętro Centrum Kultury. Wejście przez klub Centrala. Miejsce otwarte na poszukiwania nie tylko teatralne. Żywe przez cały rok. Narażone zarówno na dozę dobrej sztuki, jak i na pokaźne wpadki repertuarowe różnych festiwali. Technicznie pozwala realizować mniejsze, choć wcale nie małe, formy.

A na Sąsiadach zupełny tygiel. I choć owszem, spektakle mniejsze, kameralne, dobrze dobrane spośród propozycji festiwalowych do warunków sali, to zupełnie różne, o innej ekspresji i tak innym sposobie konstruowania scenicznych światów. Ta odmienność była szczególnie trudna dla polskiego widza, przed którym niejednokrotnie wyrastały bariery w odbiorze. Niektóre spektakle rozpatrywać można zatem w ramach "rozumieć-czuć". Jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem wystąpił Teatr Mystorin z projektem "Synagoga", który powstał w Serbii. Spektakl ten zderzył się z niezrozumieniem w najczystszej postaci, budzącym znużenie i nie pozwalającym nawet spróbować wejść w obcy świat symboli. Z kolei czeski Teatr Continuo mimo barier językowych i swoistości łączenia rozmaitych technik scenicznych, doskonale pozwalał się czuć. Spektakl "Wierzba" działa na nas budowaniem nastroju, który nieustannie faluje. W nieśpiesznym, delikatnym rytmie przedstawiane obrazy inspirowane ludowością i balladą K.J. Erbena przenikają się z niezmierną lekkością, a całość urzeka.

Ostatni zaś, tym razem słowacki, Teatr Lalek na Rozdrożu przedstawił spektakl "Kuba. Sto lat bólu. Komedia". Tu ze zrozumieniem nie było najmniejszych problemów, głównie dzięki translacji i banalnie prostej opowieści. A to czy reżyser wydobywa z ponad stuletniej słowackiej historii jakieś głębsze sensy, budzi wątpliwości. Jeśli chodzi o czucie, cóż, wśród widowni nastąpił rozłam. Na znaczną grupę, którą zaproponowana estetyka po prostu odstręcza i na grupę zachwycającą się miszmaszem operetki, charakteryzacji rodem z bublowatego horroru, teatru lalek i komedii. Bo przecież wszystko w celu budowania ciekawych form teatralnych, w związku z najnowszymi doświadczeniami dramatu europejskiego. Stąd pewnie także nagroda dla Teatru Lalek na Rozdrożu, z którą się nie zgadzam (ja - mz.), jedna z pięciu przyznanych, i jedyna dla zespołu zagranicznego.

Chatka Żaka. Ten kinoteatr ma w sobie dwuznaczny urok, szczególnie dla kinomanów zorientowanych raczej na przeglądy studyjne. Z kolei teatralna scena aktywizuje się w ciągu roku na trzy festiwalowe okazje. Tak czy inaczej, bywanie w tejże sali na czymkolwiek podczas ważnych meczów czy w przedsesyjnych dionizyjskich okresach łączy się z odbiorem stereo, w którym co cichsze, wzruszające momenty wyznań i przeżyć np. miłosnych na ekranie czy scenie kontrapunktuje dobiegający zza knajpianej ściany liryczny chórek skandujący dajmy na to: "Artuuur Bo-ruc!". Takie właśnie niepowtarzalne udogodnienia czekały nieliczne grono widzów przedkładających kameralne czeskie widowisko sceniczne, czyli spektakl "Indianin w niebezpieczeństwie" HaDivadlo nad niekameralne polsko-austriackie widowisko boiskowe, zorganizowane w ramach znanego być może niektórym festiwalu "Euro 2008". Kibice, co przełamaliście w sobie teatromanów - macie czego żałować. To był najlepszy w mojej opinii (gk.) spektakl festiwalu! (Notabene - jak większość dobrych zespołów odjechał bez nagrody). "Indianin" zaskoczył przede wszystkim przewrotnym humorem. Reżyser Jiri Havelka wraz z zespołem odtworzyli na nieruchomej scenie przedział kolejowy, zatrzymujący się na kolejnych stacjach, mijający ludzi, przejazdy drogowe, przejeżdżający przez tunel. Jest to banalna, zwyczajna podróż, z dróżnikami, konduktorem, wysiadającymi i wsiadającymi pasażerami, pożegnaniami i powitaniami na dworcach widocznymi za oknami przedziału. Wszystko to - wyczarowane bez tak modnych i często bezsensownie stosowanych wizualizacji, bez epatowania aparaturą i techniką, siłą samej fantazji i zabawy tworzoną na naszych oczach iluzją. Przy czym jest to zabawa ujawniająca drugie dno, ilustrująca chwiejne w gruncie rzeczy założenia naszej percepcji, ufającej bezpiecznemu, uporządkowanemu newtonowskiemu systemowi praw fizyki. Najprostszymi środkami (proste rozwiązania zawsze są najtrudniejsze) HaDivadlo dokonało rzeczy niemożliwej - stworzyło spektakl o samej istocie upływu czasu.

Plac Litewski. W gościnnej przestrzeni najpubliczniejszej z publicznych, która widziała już chyba każdy rodzaj ludzkiej performatywności, tym razem zaistniały zdarzenia bagatelne i nie. Do niebagatelnych zaliczał się "Lament na placu Konstytucji" Teatru Polonia. Trzy monologi, wygłoszone wprost do publiczności, w niewymuszonej postawie, miały w sobie wiele siły szlachetnej sztuki opowieści. Wymówione, wykrzyczane żale wnuczki (świetna, bardzo autentyczna, nieprzerysowana gra Olgi Sarzyńskiej), matki (Maria Seweryn) i babci (Barbara Wrzesińska) splatały się w smutny, mądry, oczyszczający lament nad światem, który nie wiadomo kiedy zepsuł się i spotworniał. Inne spośród niebagatelnych to "Doppelgänger" Teatro Novogo Fronta, niespójny, pulsujący, niepokojący sen, w którym nie wiadomo, co zdarzy się za chwilę. Widowiskowe synchroniczne sekwencje taneczne, wykonane z precyzją i pasją wprost na bruku, bez względu na ból i rany wynikające z licznych padów, kontrastowały z powolnymi, transowymi obrazami. Wszystko najwyraźniej zmierzało do próby zbudowania własnej teologii. Niejasne, dramatyczne przesłanie najpełniej wybrzmiało w długim monologu jednego z aktorów, bólem wykrzyczanym wprost w twarze publiczności i w ciemne milczące niebo.

Ze względu na konieczność zwięzłości, ograniczamy się do najważniejszych miejsc festiwalu, choć i Muszli Koncertowej należałoby oddać sprawiedliwość (pewnie większość widzów zapamiętała właśnie ją, ze względu na zimne, zgoła nieczerwcowe strugi deszczu).

Ten tekst obędzie się bez puenty. Dlaczego? Wyjaśniamy w pierwszym akapicie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji