Artykuły

Teatralny palimpsest

"Iwanow" w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Aleksandra Rembowska w Teatrze.

W "Iwanowie", młodzieńczej sztuce Antona Czechowa, spotykają się motywy i tematy, które w późniejszych dramatach wrócą w wyrazistszej i przejrzystszej formie. Dramat niedoskonały, a nawet kaleki, melodramatyczny i pełen banalnych aforyzmów, ujawnia niezrealizowane jeszcze marzenia Czechowa o ciekawych postaciach i oryginalnym przebiegu zdarzeń. Tu główny bohater skupia wokół siebie inne osoby dramatu, wyznacza centrum. Pozostali krążą wokół niego niczym wokół satelity, są świadkami jego poczynań. Jest jednak nastrój - wiele mówi się o marnym, nudnym życiu, tęskni się za życiem lepszym. W powietrzu wisi katastrofa, wciąż jeszcze daleka, choć nieuchronna, pojawia się charakterystyczny rekwizyt - strzelba, która w finale dramatu spełni swoją funkcję. Ponad wszystko i mimo wszystko jednak odczuwalna jest silna wiara autora w "urodę świata i człowieka".

Jan Frycz w roli Iwanowa w przedstawieniu w Teatrze Narodowym w reżyserii Jana Englerta umiejętnie łączy i zarazem niejako podsumowuje swoje doświadczenia aktorskie. Przypomina o dokonaniach, pośród których praca nad Iwanowem zajmuje, jak się zdaje, miejsce szczególne. Iwanow nie potrafi poradzić sobie z panującą wokół pustką, zmaga się z własną naturą, z dręczącym poczuciem winy. To "człowiek zbędny" w turgieniewowskim znaczeniu, bohater cierpiący na zanik woli życia. Ma cechy Don Juana i Hamleta, może wydać się bliski postaciom z "Bohatera naszych czasów" czy "Młodzika".

Rolę Iwanowa Frycz potraktował niczym palimpsest. Zapisał ją nową treścią, korzystając z wcześniejszych odkryć. Wspomnienia dawnych kreacji przezierają spod świeżo położonej maski. Iwanow, człowiek w gruncie rzeczy szary i przeciętny, trawiony miłością i nienawiścią zarazem, szukający uwolnienia w ewentualnym samobójstwie, tonie w mglistym świecie "lunatycznych rozmyślań", jest dalekim przypomnieniem Augusta Escha z przedstawień Krystiana Lupy według Hermanna Brocha. Przypomina też Astrowa (teatralna i telewizyjna realizacja "Wujaszka Wani" Rudolfa Zioły i Kazimierza Kutza) - trochę cynicznego lekarza, beznadziejnie szukającego inspiracji w dusznym świecie - czy dręczonego rozterkami Mikołaja Płatonowa (w spektaklu Andrzeja Domalika). Rola w Narodowym jest kolejnym wcieleniem samego Iwanowa, granego już przez Frycza na początku lat dziewięćdziesiątych w telewizyjnym przedstawieniu Jana Englerta. Frycz w obecnej pracy odnosi się bez wątpienia do osoby Zachedrynskiego z "Miłości na Krymie", którą inscenizował Jerzy Jarocki. Tam pojawiał się jako rosyjski inteligent, zagubiony w miałkiej rzeczywistości i uwikłany w zawirowania historii - jakby mimo woli. Tu, również w roli inteligenta, choć nie bierze bezpośrednio udziału w historycznych przełomach, przeżywa niemoc i bezradność wywołane bylejakością życia.

Aktor dobrze wie, jak być przekonującym, jak stworzyć tragiczną postać człowieka zniechęconego i rozgoryczonego życiem, który niemal wszystko ma już za sobą, a pojawiającej się szansy na odmianę nie chce i nie umie wykorzystać. Jan Frycz jest jak zwykle powściągliwy w dawkowaniu emocji, ujmująco nonszalancki, pozornie obojętny. Wysyła zaledwie skąpe, lecz czytelne sygnały o rozterkach dławiących jego duszę. Artysta nosi, jak się zdaje, tamte, przeszłe role w sobie, potrafi przywołać związane z nimi tonacje i klimaty, odtworzyć dawne stany emocjonalne, ale też nałożyć na wcześniejsze przeżycia dzisiejszą dojrzałość.

Nie bez powodu postać Iwanowa w przedstawieniu Englerta jest starsza od postaci zapisanej w tekście Czechowa. Bohater starszy od literackiego pierwowzoru o dobre dziesięć albo i piętnaście lat staje się ciekawszy, bardziej intrygujący, złożony i niejednoznaczny. Wielokrotnie odtwarzane, przerabiane myśli i uczucia zagranych kiedyś postaci owocują dziś wyjątkową intensywnością bycia tu i teraz, skupieniem o wielkiej mocy, wyrażonym choćby w dramatyczno-melancholijnym spojrzeniu. Bohater Frycza okazał się po latach mizantropem. I choć hamletyczne gesty mogą niekiedy budzić uśmiech, to poczucie samotności i alienacji jest dojmujące.

Śladem aktorskiego palimpsestu podąża sam reżyser. Jan Englert tworzy przedstawienie w oparciu o wykorzystywane już na scenie Narodowego elementy dekoracji, sytuacje zainscenizowane tu przez innych reżyserów. To swoiste déją vu - wystarczy wskazać na fragmenty scenografii zapożyczone choćby z salonu z "Tartuffe'a" w reżyserii Jacques'a Lassalle'a, wrota cerkwi z "Miłości na Krymie" Jerzego Jarockiego czy scenę wieczoru u Lebiedewów przeniesioną prosto z "Operetki" Jerzego Grzegorzewskiego. Cytaty te miały, jak się zdaje, podkreślić jakąś wspólność przestrzeni teatralnych, miały pomóc w otwarciu tekstów. A w końcu, być może, odsłonić w całej okazałości oblicze Sceny Narodowej, jej repertuarowy charakter. Trudno jednak oprzeć się myśli, że zaproponowana przez reżysera gra skojarzeń, ów rodzaj labiryntu teatralnego, okazały się ślepym zaułkiem w interpretacji "Iwanowa".

Poza tym labirynt Englerta jest, i tego należy żałować, labiryntem bez pejzażu. Wpisana w utwory Czechowa przyroda ma do spełnienia niebagatelną funkcję. Jej pominięcie znacznie zubaża perspektywę widzenia ludzi i rzeczy (w przypadku "Iwanowa" cały pierwszy akt dzieje się w ogrodzie, czego trudno się domyśleć, oglądając spektakl w Narodowym). "Dwory są organicznie związane z przyrodą" - pisał przed laty Andrzej Wanat. "Jest ona czymś więcej niż tłem. Przyroda zagląda przez okna, zawsze jest miejscem części akcji i naturalny rytm jej przemian współtworzy poczucie odwiecznych nawrotów i stałych praw bytu, linię konieczną i równorzędną w kontrapunkcie całości dla kapryśnego i zamkniętego w czasie biegu spraw ludzkich. Konieczną, gdyż bez niej można wprawdzie ukazać w teatrze fragment rzeczywistości, dramaty bohaterów, ale nie można zbudować tego, co u Czechowa najważniejsze: spójnej, choć pełnej wewnętrznych przeciwieństw - w gruncie rzeczy - tragicznej wizji świata. [] W parkach, sadach, ogrodach - dzięki ludzkiej pamięci - ważne jest nie tylko to, co trwa, ale także to, co w nich było i czego już nie ma. W ten sposób wkracza Historia. W ten sposób tworzy się i poszerza epicki wymiar czasu ogarniętego przez Czechowa, czasu i tak już rozległego, wyznaczonego przez teraźniejsze i przeszłe zdarzenia".

Wątpliwości budzą także popisy aktorskie - solówki gwiazd wygrane nierzadko z pominięciem partnerów. Oto toczy się przed nami gra w rozmaitych konwencjach - od naturalistycznych, chwilami rysowanych zbyt grubą kreską, czy wręcz karykaturalnych zachowań Anny (Danuta Stenka), żony Iwanowa, przez sformalizowane gesty Zinajdy Zawisznej (Grażyna Szapołowska) i Dymitra Kosycha

(Jarosław Gajewski), prywatność przetykaną finezyjną autoironią Andrzeja Łapickiego, jako pełnego szarmu i dystynkcji Hrabiego Szabelskiego (skądinąd znakomitego), po rubaszną kreację Anny Seniuk (Marfa Babakina) rodem z komedii obyczajowej. Tak, jakby każdy z aktorów miał osobny pomysł na swój udział w tym spektaklu i stosował wybrane przez siebie środki bez uzgodnienia tego z innymi.

Wśród ról, poza Iwanowem, zasługuje na podziw Lebiediew Janusza Gajosa. To postać budowana w sposób przemyślany, odsłaniana przez aktora stopniowo - z tym większą satysfakcją krok po kroku odkrywana przez widza. Gajos gra prezesa zarządu ziemstwa, męża skąpej i apodyktycznej żony, uzależnionego od alkoholu przyjaciela Iwanowa, a przy tym człowieka śmiertelnie znużonego ludzką nikczemnością i życiem bez właściwości. Poruszająca jest końcowa scena jego szczerej rozmowy z córką (Karolina Gruszka), tuż przed jej ślubem z Iwanowem - pełna ojcowskiego niepokoju o los dziecka, ale też zrozumienia, wspaniałomyślności i prawdziwego uczucia. Lebiediew, dzięki interpretacji Janusza Gajosa, to bodaj najbardziej prostolinijna, budząca zaufanie i nadzieję postać w przedstawieniu. To także wyjątkowa, bogata i mądra rola pod względem konsekwentnego oraz świadomego wykorzystania aktorskich możliwości.

Szkoda więc, że bohaterowie Gajosa i Frycza nie są w stanie do końca odsunąć od nas wrażenia płytkiej rodzajowości i eklektyzmu, które zapanowały na scenie i w których pozostałe postaci ugrzęzły po uszy. Szkoda raz jeszcze.

Aleksandra Rembowska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze PWST w Warszawie, doktorantka Instytutu Sztuki PAN, redaktor naczelna "Le Théâtre en Pologne".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji