Artykuły

Andrzeja Łapickiego sztuka konwersacji

- Nie mam wątpliwości, że to aktorstwo, z pozoru chłodne, zdystansowane względem scenicznych postaci i przecież także widzów, zostaje pod powiekami jako coś namacalnego, że ma konkretny, bardzo wyrazisty smak - o aktorstwie ANDRZEJA ŁAPICKIEGO pisze Jacek Wakar.

Jedenastego listiopada Andrzej Łapicki [na zdjęciu] ukończy osiemdziesiąt lat. W najblizszy poniedziałek [8 listopada] odbędzie się jego jubileuszowy wieczór w Teatrze Polskim.

"Oglądam fotografie. Opuszczone powieki Mrozowskiej, zmarszczka koło ustMikołajskiej, zdziwione oczy Fijewskiego więcej mówią o Ich teatrze niż wszystkie filmy i dokumentacja telewizyjna. Twórczość aktorska. Niedoceniona, ale najpiękniejsza. Właśnie dlatego, że ulotna. Zostaje tylko w pamięci". Nie bez przyczyny ta właśnie myśl Andrzeja Łapickiego otwiera wybór spostrzeżeń artysty zamieszczonych w poświęconej mu książce, wydanej przez warszawską Akademię Teatralną pod redakcją Barbary Osterloff. Szperam w pamięci, przywołując wspomnienia. Andrzej Łapicki. Ile razy widziałem go na scenie, zanim z niej zszedł z własnej woli, rezygnując z kolejnych ról i przyszłych możliwych triumfów? Chyba zaledwie pięć. Mało. A jednak nie mam wątpliwości, że to aktorstwo, z pozoru chłodne, zdystansowane względem scenicznych postaci i przecież także widzów, zostaje pod powiekami jako coś namacalnego, że ma konkretny, bardzo wyrazisty smak. Wydobywam z pamięci Pełnomocnika w "Ambasadorze" Mrożka i jego ostre, choć ubrane w uniform szemranej dyplomacji rozmowy z tytułowym bohaterem dramatu (grał go Andrzej Szczepkowski). Nienaganny garnitur i podobnie nieskazitelna wymowa, długie dysputy, w których partnera, a jednocześnie przeciwnika, trzeba trzymać nadystans,nie można pozwolić sobie na spuszczenie z tonu, nawet na moment zdjąć maski. W tym tapicki jako ów Pełnomocnik. Zmęczona twarz starego amanta, który wciąż wie, jak wielkie robi wrażenie na innych, powoli zaczyna go nudzić. Człowiek giętki, jakby przyczajony, zawsze gotowy do niespodziewanego ataku. Elegancki, ale w swej dystynkcji dziwny jakiś, nie budzący zaufania.

To zawsze była siła aktorstwa Andrzeja Łapickiego. Doskonale zdawał sobie sprawę ze swych warunków, przez lata był przecież jednym z czołowych, a może po prostu pierwszym, amantem polskiego kina. Jak sam opowiadał "hodował swoją twarz" od wczesnej młodości, czerpiąc z niej zarówno artystyczne profity, jak i za nią płacąc. I oto na tej twarzy pojawia się cień. Coś nieprzewidzianego, napawającego niepokojem. W Pełnomocniku drzemie jednak tłumione zło. Łapicki nie zawahał się wyraźnie zasugerować jego obecności.

Na innej scenie, w zupełnie innym repertuarze. Stary generał w sztuce Briana Clarka "Lady i generał". Rzecz prawdę mówiąc błaha, typowa dramaturgiczna średnica. Może nie byłaby godna wzmianki, gdyby nie Maja Komorowska i Łapicki. Ona - ciężko schorowana, właściwie unieruchomiona w fotelu arysto-kratka. On - emerytowany wojskowy, któremu przyszło opiekować się kobietą. I to partnerowanie dwójki świadomych swych ogromnych możliwości aktorów, wyczulenie na najdrobniejszy gest z drugiej strony, wreszcie umiejętność słuchania się nawzajem.

Te przez niego reżyserowane (dobrym przykładem jest tu "Lady i generał") stanowiły w swej istocie zaproszenie do rozmowy. Rozmowa nie była wielokrotnie przerywana wybuchami emocji czy prowadzona na najwyższym diapazonie krzyku i wściekłości. Nie, rozmowa w wydaniu Łapickiego, i jemu podobnych, polega na słuchaniu partnera i mówieniu do niego słowami zrozumiałymi dla widza. To absolutny elementarz teatralnego rzemiosła, a dla aktora sprawa podstawowej wagi. Od tego przecież trzeba zaczynać, aby potem w ogóle mieć z czym wychodzić na scenę. Tego bez wielkich patetycznych słów przez długie lata uczył swoich studentów Łapicki.

Tyle, że oni zbyt często potem wsiadali do zupełnie innego autobusu. Tam nabyte w szkole umiejętności okazywały się niepotrzebne, bo liczyło się "pierieżywanije", szukanie w sobie tzw. prawdy, jakby teatr nie był w swym najgłębszym znaczeniu wielką grą w sztuczność, pięknym kłamstwem, wejściem w świat iluzji.

Nieprzypadkowo jednym z ulubionych autorów Łapickiego jest Kazimierz Brandys. To z jego prozy, ze "Sposobu bycia", narodził się wystawiany przed laty w STS-ie znakomity monodram. W nim chyba po raz pierwszy z rozkoszą zrzucił aktor swoją "piękną maskę". Patrzę na zdjęcia, a na nich ostry gest, grymas twarzy, wypełnione słowami usta. Łapickł kolejnymi swymi rolami daje portret współczesnego inteligenta - człowieka po przejściach, który swoje wie, nie potrafi zapominać, przeczytał książki, widział filmy, zna najważniejsze obrazy. Świadomość siebie ustawia go we własnych oczach, ale nie daje satysfakcji. W jej miejsce pojawiają się wątpliwości zagłuszane słowami. I konieczność potwierdzania przed sobą i scenicznym partnerem, że świat oswojony, świat wysokiej kultury jednak istnieje. I wiara w to, nawet wbrew racjonalnym przesłankom.

To ostatnie jest mimo wszystko sprzeczne z prawdziwą naturą Andrzeja Łapickiego. Ostatnią swoją rolę na scenie - Radosta w reżyserowanych przez siebie "Ślubach panieńskich" Fredry grał w warszawskim Teatrze Powszechnym - grał w 1995 roku. Ostatni swój spektakl - "Odwiedziny" według Maeterlincka i Rittnera - wyreżyserował w stołecznym Teatrze Polskim półtora roku temu. Ostatnie przedstawienie telewizyjne -"Paryżankę" Becque'a - przygotował przed trzema laty. I, jak sam deklaruje, na tym koniec. Nie będzie następnych ról ani prób inscenizacyjnych. Łapicki, wycofując się w takim właśnie momencie, podkreślał wielokrotnie, że nie chce doczekać chwili, kiedy ze sceny będą go wynosić. To jednak tylko część prawdy. Druga, wcale zresztą przez artystę nie ukrywana, jest taka, że jego teatr i jego świat dziś właściwie nie istnieją. Twórca zaś nie zamierza sztucznymi zabiegami przywracać ich do życia. Wie, że takich przedstawień, jakie dziś z wypiekami na twarzy ogląda publiczność, robić nie potrafi, a jego teatr ponoć stracił sens. Dlatego pisze, a w teatrze milczy, bowiem w działaniach artystycznych nie odnajduje już satysfakcji. Nie ma w nim owej wiary, którą dawał kreowanym przez siebie bohaterom. Jest coś na kształt ironicznej rezygnacji, przeświadczenia, że świat tego pozostaje? Uważna obserwacja irracjonalnych często zdarzeń, ironia, manifestowany tyle razy dystans. I mimo całego pesymizmu w spojrzeniu rozczarowanego intelektualisty, brak złości, raczej pogodzenie się, że tak już musi być. Jaki był ten teatr, który zdaniem Łapickiego bezpowrotnie utracił rację bytu? Warto przytoczyć kolejny tytuł Brandysa - "Sztuka konwersacji". Wbrew niedowierzaniu pisarza, Łapicki spektakl wyreżyserował i zagrał w niej męską rolę. Dwoje starych ludzi i między nimi długa, niekończąca się rozmowa o wszystkim, chociaż nie mówią przecież o sprawach wielkich, w ich słowach nie ma krztyny patosu. Rozmowa trwa, czasem szeptem, czasem mocniejszym głosem. Teatr Andrzeja Łapickiego był właśnie rozmową, która na innych scenach dzisiaj ginie, był wymierającą gdzie indziej "sztuką konwersacji", a sam aktor jej prawdziwym mistrzem. Wycofał się w wybranym przez siebie momencie. To także dowód prawdziwej klasy, rozeznania we własnym rachunku sił, zasługujący na najwyższy szacunek. A jednak nie potrafię pozbyć się myśli, że trochę szkoda. Chętnie zobaczyłbym znowu na scenie tego starego faceta, który już ostatecznie z rasowej twarzy zrzuca maskę amanta, dodając swemu aktorstwu nową barwę. Przywleka na twarz strach, starość, gorycz, a potem zatraca się w "sztuce konwersacji", próbując zagłuszyć nieuchronne. To jest w Andrzeju Łapickim, ale to już niestety niemożliwe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji