Artykuły

Modnie jest robić mądrze

- Uważam, że modnie jest robić mądrze. Istotne jest, o czym chce się opowiedzieć na kanwie historii, która wyłania się z libretta, a której siła jest zaklęta w muzyce. Później następuje dobór środków, by opowiedzieć najmądrzej i najpiękniej. I najcelniej - mówi reżyser WALDEMAR ZAWODZIŃSKI o swojej pracy w łódzkim Teatrze Wielkim.

Z Waldemarem Zawodzińskim [na zdjęciu], reżyserem i scenografem, rozmawia Michał Lenarciński:

Kiedy pierwszy raz wstąpił Pan do opery jako reżyser?

- Zadebiutowałem w Operze Krakowskiej "Śmiercią Don Juana" Romana Palestry. Ówczesny kierownik literacki opery, a mój profesor - Józef Opalski - polecił mnie jako kończącego studia reżyserskie absolwenta Akademii Sztuk Pięknych i niegłuchego na muzykę, dyrektor teatru - Ewie Michnik, a ta zaproponowała mi właśnie ten tytuł. Libretto i muzyka wydały mi się piękne, premiera miała odbyć się w kościele Świętej Katarzyny w Krakowie i uświetnić kongres katolickich intelektualistów. Scenografia zaprojektowana była tak, by wpisywała się w architekturę wnętrza, trwały próby i nieoczekiwanie okazało się, że kościół cofnął zgodę na tę realizację. Ostatecznie przenieśliśmy premierę do kopalni w Wieliczce, a wnętrze największej z komnat jeszcze tej realizacji dodało. I kolejny raz okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Debiut z przeszkodami, a jednocześnie bardzo spektakularny. Od tej pory reżyseruje Pan w operze często i regularnie, jednocześnie będąc dyrektorem teatru dramatycznego i praktykującym reżyserem dramatu. Czym porywa opera? Wszak jest Pan już nie tylko reżyserem dramatycznym, ale też lirycznym.

- Cha, cha. Początkowo była to próba odnalezienia się w różnych rzeczywistościach teatralnych: kameralna opera wobec dramatu to przecież monumentalne widowisko, w porównaniu ze światem kameralnym, jaki daje teatr dramatyczny. I tak po pracy w dramacie marzyła mi się opera, a po realizacji operowej miło było wracać do intymnej i wyciszonej pracy w dramacie. I to spełniało moje potrzeby na dwa różne rodzaje teatru. Ale później - i do tego się chyba dorasta - nie to stało się dla mnie jakością. Ważne stało się wywodzić dramat z innej materii: z muzyki. Bo dobrze napisana opera to przede wszystkim świetne libretto, które jest w partyturze. Nie w śpiewanych słowach, a w nutach. Świadomie dokonuję teraz dość sztucznego podziału, ale to jest ważne, by zobrazować moje myśli. Do tego dochodzi jeszcze kompleks, który stał się moim atutem: świadomość, że nie mam przygotowania muzycznego. Bo obycie i osłuchanie nie jest równoznaczne z wykształceniem muzycznym. I tak mierzę się z niezwykle trudną materią: łączę pasję i umiłowanie do muzyki, z teatrem. W operze - z teatrem wpisanym w muzykę.

Reżyserzy dramatyczni zwykle opierają się na libretcie.

- Takie są początki, a libretta, jak wiemy, są bardzo różne. Powtórzę jeszcze raz: treść libretta jest zapisana nutami.

Po kilku sezonach nieobecności w łódzkim Teatrze Wielkim, wraca Pan trzema realizacjami: "Czarodziejskim fletem", "Wolnym strzelcem" i "Faustem", na którego cieszę się najbardziej, pamiętając Pana łódzką realizację sprzed lat i oczekując nowego odczytania.

- Ja też, jednak co do tego tytułu, po rozmowie z nowym dyrektorem naczelnym teatru, nie mam pewności, czy będzie realizowany.

Nie wierzę, by dyrektor Marek Szyjko, menedżer przecież, mógł zerwać zawarte umowy: tak się nie postępuje w cywilizowanym świecie. Wracając jednak do meritum: dlaczego właśnie te tytuły? O ile pamiętam, każde z tych dzieł już Pan wcześniej realizował.

- Mówiąc półżartem: i tak, i nie. Raz zrobiłem scenografię do "Czarodziejskiego fletu", ale nie reżyserowałem, dwukrotnie robiłem scenografię do "Wolnego strzelca" i też nigdy nie reżyserowałem tej opery. Natomiast rzeczywiście, dwukrotnie reżyserowałem "Fausta", za każdym razem projektując scenografię. Te propozycje spełniają kilka wymogów. To są znakomite opery, wpisujące się w kanon repertuarowy, są pięknymi i mądrymi pozycjami, które można adresować do szerokiego kręgu odbiorców. No i wszystkie mówią o walce dobra i zła, a pośrodku mają azymut najistotniejszy dla człowieka: miłość. I dają reżyserowi ogromne możliwości. O każdym z tych utworów można powiedzieć, że inscenizatorów, reżyserów, scenografów, ale również interpretatorów muzyki, inspirują i inspirować będę nieustannie. One mają w sobie wielką atrakcyjność dla realizatorów i dla widzów. Czy to nie jest tak, że można tu śmiało powiedzieć: znacie? To posłuchajcie raz jeszcze. Ta sama historia opowiedziana na nowo daje dodatkowy walor, inne spojrzenie.

Te nowe odczytania nierzadko mają ogromne walory, ale często się zdarza, że rozmijają się z oczekiwaniami. Lansowane są style nowoczesne, postnowoczesne, szokujące estetyki, pojawia się w teatrze jakiś obowiązek bycia modern, co widzowie kolokwialnie nazywają wydziwianiem. Porobiło się tak, że modnie jest robić modnie. A nie lepiej modnie robić dobrze?

- Uważam, że modnie jest robić mądrze. Istotne jest, o czym chce się opowiedzieć na kanwie historii, która wyłania się z libretta, a której siła jest zaklęta w muzyce. Później następuje dobór środków, by opowiedzieć najmądrzej i najpiękniej. I najcelniej. Widza nie tylko można przeprowadzić przez opowieść, ale spróbować go zachwycić, oczarować. Chyba największym nieporozumieniem jest, gdy z założenia robimy teatr nowoczesny lub upieramy się, że będziemy tradycyjni. Dzięki Bogu, jesteśmy w takim momencie w kulturze, że możemy pewną ręką sięgać po wszystkie zdobycze języka teatralnego, aby stworzyć przedstawienie. Byle ta ręka wiedziała po co sięga, a nie sięgała po wszystko, czyli w próżnię.

Będzie pracował Pan z trzema różnymi dyrygentami: Łukaszem Borowiczem, Antonim Wicherkiem i Tadeuszem Kozłowskim. Trzy osobowości, za każdym razem przechadzka przez muzykę będzie również odwzorowaniem ich wrażliwości. Będą kompromisy czy wspólne przeżywanie?

- Ci trzej panowie to dla mnie gwarancja kompetencji, wielkiej wiedzy, pasji, znajomości teatru operowego. To także moje oparcie: ja muszę mieć za sobą dyrygenta jak dobrego anioła. Kilka razy zdarzyło mi się pracować w idealnej zgodzie z dyrygentami, ale też bez głębszego porozumienia. I to jest praca, którą cenię mniej. Te przedstawienia tworzyć będziemy wspólnie. I ponieważ nie pracujemy nad wersją koncertową - ja muszę z pełnym szacunkiem pochylić się nad muzyką, a dyrygent musi pochylić się nad teatrem. Przedstawienie operowe to wspólna interpretacja, i na tym polega wielkość tej sztuki. Jestem przekonany, że nie będzie kompromisów, a właśnie wspólne przeżywanie.

Do trzech realizacji zatrudnił Pan jednego scenografa: Waldemara Zawodzińskiego...

- I mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie. A jak mi spłata figla, to zawsze mogę go skarcić, przywołać do porządku, i zażądać raz jeszcze pracy nad tym, z czego nie jestem zadowolony. W tym przypadku współpraca za scenografem układa mi się na ogół dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji