Przypomnienie Eliota
ELIOTA nie grywa się u nas niemal wcale. Wprawdzie przed dwoma laty - po długiej nieobecności - nazwisko poety, dramaturga i eseisty angielskiego znalazło się na afisza, ale tamten spektakl w krakowskim STU nie był spotkaniem z żadną ze sztuk, był teatralną impresją poetycką.
Czy tak trudno grać Eliota? Czy może jego teatr, niesłychanie przecież konwencjonalny, zajmować może już tylko historyka literatury, a nie widza? Zostawmy te pytania teatrologom. Chociaż... Chociaż ma do nich prawo także widz, każdy z osobna, uczestniczący w osobliwej prezentacji "Morderstwa w katedrze" (opatrzonego przen autora spolszczenia tytułem "Mord w katedrze"), właśnie w murach świątyni, w warszawskiej Bazylice św. Jana na Starym Miejcie.
Utwór, niewątpliwie najgłośniejszy w puściźnie teatralnej Eliota, powstał na zamówienie Kościoła anglikańskiego w 1935 roku. W rok po debiucie dramatopisarskim ("The Rock"), także inicjowanym przez kościół i także o podobnej formule - moralitetu religijnego. "Mord w katedrze'' to rozpisane na głosy misterium zabójstwa arcybiskupa Becketa, zbuntowanego przeciw władzy królewskiej. A więc zabójstwa dokonanego niejako w majestacie prawa. Ale jednocześnie w zgodzie z wyborem, niemal decyzją, gotowego na śmierć kapłana. Jak to więc jest?
Nie idzie o fakty, zresztą wierne historycznym zdarzeniom z XII wieku. Idzie o sens, sens moralny, tkwiący w ludzkich ocenach tych zdarzeń. Dokonuje ich przede wszystkim sam Becket, skazany na wybór racji, które pchną go ku śmierci, więcej i usprawiedliwią pokusę śmierci. To właśnie kuszenie arcybiskupa, ilustrujące wewnętrzny spór o prymat racji, stanowi cześć główną dramatu. Potem zaś w ocenach rycerzy-morderców sens zabójstwa zostanie narysowany inaczej, oni też legitymują się moralnym prawem. Dociekaniem istoty rzeczy zajmie się również "chór kobiet z Cantenbury", rejestrujący wydarzenia i komentujący je na podobieństwo chóru w dramacie antycznym.
A więc nie dramat faktów, ile dramat wyboru intencji i ocen, motywów i racji, sensu i prawdy.
Tę poetycką moc tekstu niełatwo uwypuklić, łatwo zagubić w pozornej sensacyjności wątku morderstwa. To dylemat, przed którym stawać musi każdy inscenizator. Może dlatego reż. Jerzy Jarocki odwołał się do tak niecodziennego miejsca, aby z góry niejako sygnalizować widzowi trudy w obcowaniu z tą sztuką, konieczność kontemplacji a nie pobieżne spojrzenie na teatr? Nia wiem.
Wiem, że zyskuje wiele, prowadząc aktorów i kantorów (doskonały kształt wokalny zarówno partii zespołu Chorałowego Towarzystwa Śpiewaczego "Harfa" jak i aktorek-kobiet z Cantenbury) od stalli po wrota katedralne. Zyskuje wykorzystując dla obrzędu teatralnego naturalne miejsca obrzędu religijnego - od ambony po ołtarz. Tym samym potęguje nastrój i iluzję, sprowadzając widzów do roli niemych uczestników gry o męce Becketa.
Można oczywiście tego pomysłu nie zaakceptować, zważywszy na kłopoty akustyczne w tak potężnym wnętrzu, na niedogodność śledzenia toku spektaklu. Ale też nie on przede wszystkim świadczy o randze tej prezentacji.
Podziwu godny jest poziom spełniania aktorskich powinności przez cały zespół, uczestniczący w tym przedsięwzięciu. Heroiczny Holoubek(Becket), chór kobiet, z nieprawdopodobną wprost dyscypliną stworzony z wybitnych indywidualności (że wspomnę tylko Rysiównę, Łabonarską, Dobrowolską, Chwalibóg), świta biskupa (dostojny Zapasiewicz, głęboki Tomasz Stockinger i nieco przerysowany Stroiński). A diabły - na podobieństwo schizofrenicznych głosów obsiadające bohatera (Orzechowski, Bargiełowski, Blumenfeld i Skaruch - jedyny słabo słyszany)...Wreszcie zindywidualizowane rycerskie postaci (Łapicki, Strasburger, Bilewski i obiecujący Krzysztof Gosztyła - PWST). Nawet epizod Posłańca (Kęstowicz) zwraca uwagę. Aktorskie rzemiosło tu niewątpliwie jest sztuką.