My, dzieci Józefa Wissarionowicza
"Niech żyje nam Marszałek
Stalin, co usta słodsze ma od malin".
Ten śpiewany w szkole dystych o wiele groźniej brzmiął dla nauczycieli i rodziców, aniżeli dla intonującej owe słowa młodzieży. Za tolerancję wobec młodzieńczego wygłupu, kpiny z boskiej natury Słońca Ludzkości można było zapłacić nawet życiem. O wpadce przy odbijaniu wcierki Największego Wodza i Genialnego Językoznawcy opowiadał filmowy obraz Jerzego Skolimowsikiego "Ręce do góry". Za podwójne ust korale tego Szermierza Postępu, wstrzymującego bieg strumieni i szczepiącego gruszki na wierzbie, trzeba było (pokazał to Skolimowski) srogo zapłacić.
Sławomir Mrożek, powojenny maturzysta, zmuszony do nauki historii z podręczników Sędziwego i Mężyka, swoim "Portretem" znowu trafia w "dziesiątkę" socjopsychologicznych diagnoz. Jak kiedyś w "Tangu" odkrył narodziny polskiego arrywizmu klasy dziejowo zwycięskiej, jak w "Emigrantach" przewidział najbardziej bolesną konfrontację dwóch typów narodowej zdrady tak tutaj - w "Portrecie" - odkrywa głębokość złogów stalinizmu w polskim myśleniu. A że kompleks ten stał się zarówno udziałem kata (Bartodziej) jak i jego ofiary (Anatol), trafność nicującego spojrzenia staje się porażająca. Dla Bartodzieja fanatycznego inżyniera dusz, Stalin był ideą dla której warto poświęcić nawet tak oddanego przyjaciela jak Anatol. Ten ostatni zaś to ofiara błędów i wypaczeń - zniewolony potęgą idola swej Młodości, przeżywajac w więzieniu 15 lat "izolatki", pogrąży się tak w orzeźwiającym strumieniu rehabilitującej go afirmacji, że długo tego szczęścia nie wytrzyma. A bezpośrednią przyczyną przykuwającego go do inwalidzkiego wózka wylewu stanie się spotkanie z własnym oprawcą.
Ten ostatni, po rozpadzie mirażu polityczno-społecznego, w pustce swych wewnętrznych możliwości, w obsesyjnym obrazie hodowli królików, okaże się śmieszny i tragiczny zarazem. Pragnąc sam się ukarać - i to jest właśnie jedyny cel poszukiwań swej ofiary - Bartodziej uwolni Anatola od ideowych kłopotów. Sparaliżowany prominent odnowy niespodziewanie zyska w Bartodzieju dożywotnego opiekuna. Straci mowę, by słuchać strof polskiego Noblisty, który z zaklętego kręgu fascynacji wyrwał się jako jeden z pierwszych przedstawiając światu rachunek.
Napisał ktoś słusznie, że Mrożek coraz chętniej skłania się w swych utworach w kierunku moralitetu. I podczas gdy jest to myślowo płodne i pobudzające sam zapis dramaturgiczny bywa nasycony zbyt wielka dawką retoryki. Konwencja zaś logistycznej dysputy osłabia efekt point. Jednym słowem: "Portret" swej fascynującej konceptem konstrukcji to utwór zdecydowanie przegadany. Szkoda więc że Jerzy Jarocki nie zdecydował się na typ operacji której kiedyś z takim powodzeniem dokonywał na dramaturgicznym ciele Różewicza Kajzara czy samego Mrożka "Rzeźnia" "Garbus". Zapragnął bowiem reżyser za wszelką cenę odwzorować wszystkie rodzaje niewiadomych zawartych w równaniach "Portretu". Obok "podwójnie nierozerwalnego związku" (określenie Elżbiety Morawiec) Bartodzieia z Anatolem, rolę tych niewiadomych grać będą kobiety: Anabella, uosobienie życia przywróconego Anatolowi i Oktawia, strażniczka domu, na który sam siebie skazał Bartodziej. Jej wygrana to triumf sprawiedliwości dziejowej, przewrotnej tak samo, jak talia życiowych kart.
Zapytać przyjdzie, dlaczego przewód tak jasny i precyzyjny, odczytujący wielość sensów działań Mrożkowych postaci nie może w widzu wykrzesać dostatecznej dawki emocji? Czy winna jest zadziwiająca wierność reżysera wobec odautorskiej koncepcji dziejów naszego państwa? A przecież "Portret" wymaga dominacji tworzywa aktorskiego w spektaklu.
Wie o tym mistrz taki jak Jarocki, nie dopuszczając do głosu Juka-Kowarskiego. Dlatego też jego scenografia w sterylnej bieli ścian i w odblasku pedantycznie wycyklinowanej podłogi umocni tylko możliwość psychologicznej penetracji. Pojawienie się Psychiatry (Agnieszka Mandat) - zgodnie z wolą autora i reżysera jednocześnie - poddające Bartodzieja procesowi rejestracji choroby poprominenckiej, spotęguje dodatkowo ten wizualny trop analizy. Podobne uzupełnienia obrazu generalnego starcia dwóch przyjaciół przyniosą postacie ich towarzyszek życia: wciąż atrakcyjnej, choć przyszarzałej Oktawii (Danuta Maksymowicz) i manifestującej młodość, łatwo się ubierającej i rozdziewającej Anabelli (Grażyna Trela)
Powtórzmy zatem pytanie: dlaczego to retoryka odkryć myślowych i recept Mrożka w "Portrecie" nie wywołuje sensualnej a pomieszanej z grozą radości "Tanga" czy wzruszenia "Emigrantów"? Dlatego - odpowiedzmy od razu - że w "Portrecie" decydować musi o tych wrażeniach rezultat starcia protagonistów. I musi to być pojedynek remisowy. Więcej, partia patowa. Racje obydwóch są przecież nieustannie odwracane, a pojawiający się znak "plus" niwelowany jest po chwili przez przeciwstawny "minus".
Jerzy Trela zapisać może rolę Anatola w poczet swoich największych osiągnięć. Decyduje o tym dojrzała prostota i swoboda, właściwa największym rzemieślnikom polskiej sceny. Niestety brak mu partnera. Popularny i ponad miarę lansowany Jerzy Radziwiłowicz, pogrążając się w manierze, która ostatnio przenika jego wszystkie role jest nieprawdziwy nie tylko jako postać z Mrożka. Przegrywając mecz z Trelą, kładzie wywód Mrożka na łopatki. A portret Stalina w Prologu przypomni tylko słowa starej śpiewki ludowej: "Gadał dziad do obrazu". Uśmiech Józefa Wissarionowicza wytrzymuje w Starym Teatrze szyderstwo Mrożka i ironię Jarockiego. Paradoks to, czy zwycięstwo zza grobu?