Artykuły

Nie wychodzę z siebie

- Dziś nie mam już poczucia, że ten zawód jest jakimś jednym, wielkim posłannictwem, jakim z pewnością był dla wielu w czasach komuny. Dużo się już zmieniło. Jednak uważam, że w aktorstwie, jak w każdej innej profesji, można się sk... albo pozostać przyzwoitym. Ja staram się wybierać tę drugą drogę - mówi ARTUR ŻMIJEWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Z Arturem Żmijewskim [na zdjęciu] rozmawia Jan Bończa-Szabłowski:

RZ: Widzę, że płaszcz Konrada zamienił pan ostatnio na sutannę

- Rzeczywiście, niemal w jednym czasie aż dwóch reżyserów zaproponowało mi zagranie duchownych i obie propozycje wydały mi się interesujące.

"Złodziej w sutannie" pokazywany w poniedziałek w TVP 1 to opowieść zupełnie niebywała. Ksiądz infułat dr Józef Wójcik, który wykradł "zaaresztowaną" przez bezpiekę kopię obrazu jasnogórskiego, to chodząca legenda. Jeden z nieznanych bohaterów powojennej historii Polski, o których dowiadujemy się dopiero po latach. W tym roku obchodzi 50-lecie kapłaństwa. Był 18 razy karany przez władze PRL, w tym dziewięciokrotnie za obronę krzyża, odprawianie mszy św. oraz nauczanie religii.

Drugim, krańcowo innym duchownym jest tytułowa postać z "Ojca Mateusza".

- To ksiądz, który wyraźnie ma smykałkę detektywistyczną. Analityczny umysł pozwala mu wyjaśnić najbardziej zagadkowe wydarzenia. Często nawet policjantów naprowadza na właściwy trop. Jest to postać bardzo pogodna, jasna, pozytywna, którą mam nadzieję telewidzowie polubią. A dla mnie to również nowe wyzwanie.

Czy to będzie polska wersja słynnego serialu "Don Mateo"?

- Można tak powiedzieć, choć z pewnością nie będzie to prosta kalka tamtej opowieści, nie tylko dlatego, że niezbyt przypominam Terence'a Hilla, który wystąpił w oryginale. W naszym serialu fabuła będzie wpisana w rodzimą rzeczywistość. Realizatorzy postanowili wykreować świat bliski polskiemu widzowi.

"Ojciec Mateusz" to kolejny serial z pana udziałem. Czy ten wcześniejszy, tzn. "Na dobre i na złe", kiedyś się skończy?

- Kiedyś z pewnością, choć z listów, które otrzymujemy, wynika, że widzowie chcieliby jeszcze długo pozostać z pracownikami szpitala w Leśnej Górze.

A panu udział w tym serialu jeszcze się nie znudził?

- Nie, bo równolegle robię też inne rzeczy i nie grozi mi zaszufladkowanie. Gram w innych filmach, wciąż jestem obecny na deskach macierzystego Teatru Narodowego, w którym właśnie rozpocząłem przygotowania do kolejnego Szekspira w reżyserii Macieja Prusa. Postać doktora Burskiego od początku serialu przeszła pewną ewolucję. Doszły nowe wątki opowieści, pojawili się kolejni bohaterowie, a ja dzięki "Na dobre i na złe" po raz pierwszy stanąłem za kamerą i zadebiutowałem jako reżyser.

To zadanie najwyraźniej się panu spodobało, bo ostatnio zadebiu-tował pan także jako reżyser teatralny

- Pomysł narodził się w TVP Polonia, która chciała uczcić swoje 15-lecie. Zamiast robić typową galę okolicznościową, postanowiono przygotować przedstawienie teatralne. Tytuł "Emigranci" wydawał się najbardziej naturalny. Najczęściej grany utwór Mrożka, choć napisany w epoce Gierka, pozostał do dziś bardzo aktualny. Trzeba było tylko nieco inaczej porozkładać akcenty, ograniczyć wątek polityczny, który w dzisiejszej rzeczywistości nie jest już aż tak istotny. Ale rys charakterologiczny bohaterów, postawy wobec życia, jakie każdy z nich reprezentuje, są ponadczasowe.

Myślał pan o wyreżyserowaniu czegoś ze swoim udziałem?

- Miewam taką okazję w serialu "Na dobre i na złe", ale przyznaję, że robię to niechętnie. Jako reżyser skupiony jestem na całości i trudno mi, jak każdemu aktorowi, skupiać się na swojej roli. Ale myślę, że do wszystkiego należy dochodzić etapami...

Zapewne tak, jak do spotkania z Andrzejem Wajdą? Nastąpiło późno, choć reżyser powierzył panu szczególne zadanie, bo przecież pierwowzorem postaci, którą gra pan w "Katyniu", był jego ojciec...

- Zdawałem sobie sprawę, jak ważna jest to postać dla samego reżysera. Na szczęście jednak pan Andrzej zostawił mi wielką swobodę w jej graniu, z uwagą przyglądał się temu, co proponuję. Mieliśmy naprawdę świetną współpracę. I takie poczucie miała cała ekipa. Wiedzieliśmy, że to jeden z najbardziej osobistych filmów Wajdy. I jednocześnie pierwszy film fabularny, który opowiada tę tragiczną historię.

Która scena była najtrudniejsza?

- Dla mnie były dwie takie sceny. Pierwsza to pożegnalna rozmowa z Anną i córką. Scena niezwykle emocjonalna, która ustawiała całą akcję, bo od niej zaczynaliśmy kręcenie filmu. Druga, która dla nas wszystkich była ogromnym przeżyciem, to sekwencja w lesie katyńskim. Sterty trupów z przestrzelonymi czaszkami zasypywane w ogromnych dołach. Powiem szczerze: śmierć swoich bohaterów przeżywałem parokrotnie w różnych przedsięwzięciach artystycznych, ale żadna nie zrobiła takiego wrażenia, jak ta w filmie "Katyń". Jak stanęliśmy tam, nad dołami, uświadomiliśmy sobie beznadziejność sytuacji tych ludzi, którzy całe życie kierowali się honorem i wierzyli, że nawet podczas wojny obowiązują jakieś reguły. Potraktowano ich gorzej niż zwierzęta. Wszystko trwało kilka sekund. Nie było nawet czasu na rachunek sumienia.

Dziś niektórym trudno zrozumieć, że grany przez pana bohater nie skorzystał z możliwości ucieczki, bo uważał, że jako żołnierz ma do wykonania misję

- I dlatego uważam, że takich ludzi trzeba koniecznie pokazywać. Szczególnie w tym dość spsiałym przez lata komuny świecie. Przypominać o postawach, które niegdyś były normalnością. I cieszę się, że wielu widzów myśli podobnie. Stąd takie zainteresowanie np. serialem "Czas honoru", który popularyzuje podobne zachowania. Ten film nie tylko buduje nasz mit narodowy, oglądając tę opowieść czujemy się lepsi.

Wierzy pan w aktorstwo jako misję?

- Z takiego myślenia już dawno się wyleczyłem i dziś nie mam już poczucia, że ten zawód jest jakimś jednym, wielkim posłannictwem, jakim z pewnością był dla wielu w czasach komuny. Dużo się już zmieniło. Jednak uważam, że w aktorstwie, jak w każdej innej profesji, można się sk... albo pozostać przyzwoitym. Ja staram się wybierać tę drugą drogę.

I dlatego np. konsekwentnie odrzucał pan propozycję udziału w "Tańcu z gwiazdami" i "Jak oni śpiewają"?

- Nie przyszłoby mi do głowy potępiać kogokolwiek, bo kilku aktorów w tych programach świetnie się sprawdziło. Mnie natomiast to kompletnie nie interesuje. Moim światem pozostanie aktorstwo, a więc teatr i film. Taniec i konkursowe śpiewanie to zupełnie inna bajka.

Ale przecież śpiewał pan w kilku spektaklach muzycznych.

- To było konkretne zadanie aktorskie, a nie impreza typu "śpiewa, tańczy, recytuje".

W pańskiej karierze po świetnym debiucie były lata przestoju, czy one właśnie nauczyły pana walczyć o siebie?

- Myślę, że nigdy do końca nie było we mnie potrzeby walki. Jako zodiakalny Baran staram się raczej nie wykonywać jakichś gwałtownych ruchów. Z pewną determinacją i konsekwencją posuwam się do przodu. Największą radość w tej podróży sprawia mi pokonywanie kolejnych barier, otwieranie następnych furtek. Stąd obok aktorstwa próby reżyserii.

Jak, choć jest pan człowiekiem znanym, udaje się panu unikać obecności w bulwarówkach, nie być bohaterem plotek i skandali?

- Dla kronik towarzyskich jestem tematem bardzo niewdzięcznym. Bo cóż bulwersującego można napisać o facecie, który od 16 lat jest mężem tej samej kobiety. Wcześniej przez osiem lat byliśmy parą narzeczonych. Mamy troje dzieci, nie pokazujemy się na bankietach, nie pierzemy publicznie brudów, staramy się wieść normalne życie. To jest takie nieatrakcyjne dla mediów, że aż wspaniałe, bo moja rodzina czuje się spokojniejsza i bezpieczna.

Trudno wyprowadzić pana z równowagi?

- Choć z natury jestem człowiekiem dość spokojnym i wyważonym, zauważyłem, że z wiekiem coraz łatwiej popadam w zniecierpliwienie. Ta tendencja się pogłębia, choć na palcach jednej ręki mógłbym policzyć chwile, kiedy naprawdę wyszedłem z siebie.

Dzieci poznały pana głos w filmie animowanym "Madagaskar"?

- One tak, ale wielu znajomych miało kłopoty z identyfikacją głosu filmowego lwa. Ten film sprawił mi niekłamaną frajdę. To była świetna zabawa, także dla widzów. I mam dobrą wiadomość: w tym roku będzie ciąg dalszy.

Artur Żmijewski

Profesorowie szkoły teatralnej widzieli w nim modelowego odtwórcę postaci romantycznych, Władysław Pasikowski przekonał, że równie dobrze może się wcielić w ciemne charaktery, Jerzy Satanowski i Krzysztof Kolberger odkryli w nim talent wokalny. Ogromną popularność zyskał dzięki postaci doktora Burskiego w serialu "Na dobre i na złe". Tam zadebiutował też jako reżyser. W warszawskiej Fabryce Trzciny przygotował najsłynniejszy utwór Sławomira Mrożka, czyli "Emigrantów". Ostatnio udowadnia, że równie dobrze jak płaszcz Konrada leży na nim sutanna.Jest aktorem Teatru Narodowego i ambasadorem dobrej woli UNICEF. Ma 42 lata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji