Artykuły

Premiera z premierem

"Śmierć komiwojażera" w reż. Jacka Orłowskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Recenzuje Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej-Łódź.

Bronisław Wrocławski pokazał, że monodramy wg Bogosiana były tylko przygrywką. Willy Loman - to jego rola życia.

"Śmierć komiwojażera" Arthura Millera trąci myszką. Archaicznie brzmią frazy o sukcesie, o możliwościach zaklętych w fortunie, o perspektywie wspólnej pracy na farmie. Nawet jeśli w 1949 r. były wykpiwane, to dziś nikt nie wierzy w podstawy tych kpin. Skończył się mit o karierze "od zera do milionera".

Reżyser Jacek Orłowski tę archaiczność tekstu sprytnie obszedł. Korzysta z retrospekcji, w których Miller zawarł informacje o postaciach - i przerabia je na "teatrzyk" przeszłości. To rewelacyjny zabieg - obiektywne wydarzenia zmieniają się w wyimaginowany świat Willa. Bohater patrzy na synów - i oto dorośli mężczyźni stają się na powrót dziećmi. A grający ich Ireneusz Czop (Biff) i Sambor Czarnota (Happy) biegają po scenie w krótkich gatkach. Szybkim zmianom sprzyja scenografia Jana Kozikowskiego: pusta przestrzeń zbudowana z podestów.

Widzowie mogą równolegle śledzić dwie alternatywne rzeczywistości. W jednej - fikcyjnej - Willy Loman jest powszechnie poważanym komiwojażerem i zarabia ponad 200 dolarów tygodniowo. W drugiej - prawdziwej - ma ledwie 70 dolarów komisowego. Aranżuje próbę samobójczą, by wyłudzić 20 tys. dolarów odszkodowania. Na koniec zostaje wyrzucony z firmy po 35 latach pracy.

Przejścia z jednej do drugiej rzeczywistości organizuje Bronisław Wrocławski. Aktor korzysta z wypracowanego w monodramach wg Erica Bogosiana warsztatu błyskawicznych przeistoczeń z postaci w postać. To pozwala mu fascynująco zbudować rwącą się psychikę Willy'ego. Raz tryska wigorem trzydziestolatka, to znów błądzi ręką starca w poszukiwaniu okularów.

Aktor ma świetnych partnerów. Czop to dynamit; jego Biff usiłuje rozsadzić fikcję domu. Do tego aktor działa jak zapalnik na Wrocławskiego. Sceny ich kłótni są majstersztykiem. Postacie nie słuchają się nawzajem, mówią jednocześnie i stale. Poszczególne słowa zacierają się, ale wyłania się metafora.

Czarnota użycza Happy'emu gracji podrywacza. Jak on podsuwa sobie krzesło, jednocześnie czarując napotkaną pannę! Można zwariować z zazdrości, że samemu tak się nie potrafi. Czarnota za maską kobieciarza ukrył inną twarz postaci: Happy nie może znaleźć sobie żony, bo jest "narzeczonym mamusi".

Wreszcie Halina Skoczyńska jako Linda zamknięta w "fikcyjnym" domu Lomanów. Aktorka genialnie korzysta z tzw. mowy ciała: Linda tonizuje męża wyrazami miłości, schowana za zaplecionymi rękami. Wreszcie - po 35 latach - wybucha. Trzeba widzieć, jak aktorka wolno sączy jadowite słowa, jak trzepie o podłogę bukietem róż.

Do tego znakomite epizody. Marek Kałużyński z wyczesanymi loczkami i w wełnianej kamizelce jest kwintesencją prymusa Bernarda. Aleksander Bednarz w roli Bena, brata Willy'ego, daje portret diamentowego króla. Michał Staszczak - Howard Wagner, młodzik zwalniający z pracy Willy'ego - cały zbudowany jest z pobłażania dla starego wariata. Na premierze od skupienia aktorów aż jonizowało się powietrze.

W zamykającej sztukę scenie nad grobem męża stoi samotna Linda. - Jesteśmy wolni - szepcze, otulona czarnym szalem. Linda spłaciła ostatnią ratę za dom. Osierocona rodzina Lomanów jest wolna od finansowej presji. Wolna także od fikcji Willy'ego. Ale co to za wolność? Naokoło pusta głucha czerń. Fikcja była przynajmniej atrakcyjna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji