Artykuły

Jakże bolesna prawda

"Golgota wrocławska" w reż. Jana Komasy na Scenie Faktu Teatru TV. Pisze przed emisją Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Cisza, jaka zapadła w sali Muzeum Powstania Warszawskiego po prezentacji opartego na autentycznych wydarzeniach spektaklu telewizyjnej Sceny Faktu "Golgota wrocławska", była nie tylko ogromnie wymowna, ale i przejmująca. Dowodziła, iż to, czego doświadczyliśmy przed chwilą, oglądając ten spektakl, wstrząsnęło nami do głębi. Bo jakże mogłoby nie wstrząsnąć, kiedy oto na naszych oczach dzieje się tak straszliwa krzywda wyrządzona niewinnym ludziom. Krzywda, której już nie można cofnąć, bo wyrok sądowy na trzech mężczyznach skazanych za nic na śmierć został wykonany, i to z iście ubecką nadgorliwością. Spektakl zobaczymy w najbliższy poniedziałek w Teatrze Telewizji w programie 1 TVP o godzinie 20.20.

Nim mężczyźni zostali zamordowani, musieli przeżywać śmierć na raty, katowani, torturowani w najbardziej wymyślny i okrutny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Aż dziw, że ci ludzie dotrwali żywi do procesu. Bo też i o to chodziło w tym mordzie sądowym, by trzem skazanym urządzić proces pokazowy i by funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa we Wrocławiu - Feliks Rosenbaum (postać autentyczna), słynący ze stosowania w śledztwie szczególnie okrutnych i brutalnych metod przesłuchiwania, mógł wykazać się przed ludową władzą i zrobić szybką karierę na ludzkim nieszczęściu. Karierę zrobił, i to bardzo szybko. Nawet nie musiał zmieniać nazwiska. Nigdy nie poniósł żadnej kary, nawet włos mu z głowy nie spadł. W 1968 r. wyjechał do Izraela. W spektaklu postać Rosenbauma pojawia się tylko w roku 1949, czyli wtedy, kiedy toczy się śledztwo, proces i wykonanie wyroku na skazańcach. Przed śmiercią ubeccy oprawcy pozwolili skazanym napisać listy pożegnalne do rodzin. Jednak listy te nigdy nie zostały wysłane, przez kilkadziesiąt lat leżały nietknięte w zapieczętowanych, zalakowanych kopertach w archiwum. I tak trwałoby to nadal, gdyby nie natrafił na nie pewien młody, niezwykle dociekliwy i odważny naukowiec, historyk Krzysztof Szwadrzyk, który na początku lat dziewięćdziesiątych, zbierając materiały do swojej pracy naukowej, znalazł je we wrocławskim archiwum. A gdy znalazł, postanowił wysłać rodzinom skazańców. I tu zaczęły się problemy. Spektakl przejrzyście je pokazuje. Akcja toczy się w dwóch czasach: realnym dla przedstawienia i przywoływanym jako retrospekcje.

Czas rzeczywisty to 1994 rok, Wrocław. Grupa studentów historii pod opieką swego pedagoga Krzysztofa (porte parole Krzysztofa Szwagrzyka) zwiedza miejsca, gdzie w latach stalinowskich przetrzymywano i torturowano ludzi. I to jest prolog do spektaklu. Narracja biegnie poprzez postać Krzysztofa, jednego z trzech głównych bohaterów. To z jego perspektywy postrzegamy tragiczne wydarzenia, jakie rozegrały się we Wrocławiu w 1949 roku. A jednocześnie poznajemy problemy Krzysztofa, młodego historyka, który pisząc pracę naukową o rejonowym sądzie wojskowym, trafia do Archiwum Państwowego we Wrocławiu i tam znajduje wspomniane listy. Badając historię ludzi, którzy te listy pisali, napotyka na szereg przeszkód ze strony urzędników nie tylko archiwum. Najpierw nie otrzymuje zgody na otwarcie listów, a kiedy już je bez pozwolenia sam otworzył i pragnie rozesłać do rodzin zamordowanych mężczyzn, jest szykanowany, zastraszany, dostaje głuche telefony w domu, anonimowe listy z pogróżkami itp. A jest już prawie połowa lat dziewięćdziesiątych, wydawałoby się, że komunistyczny szlaban na dotarcie do dokumentów już nie istnieje. A tu jest akurat odwrotnie. Wszystko to oparte jest na faktach.

Kiedy Krzysztof żyletką rozcina siermiężne niebieskie koperty, wyciąga z nich pożółkłe od starości karki listów i zaczyna czytać, nie jest w stanie opanować łez. Bardzo naturalnie zagrana przez Piotra Głowackiego scena, wiarygodna, nieprzesadzona i ogromnie wzruszająca. I od tego momentu wprowadzony zostaje drugi wątek narracyjny dotyczący roku 1949. Listy są tu przywołaniem tamtych wydarzeń. Poznajemy osoby dramatu i ich historię sprzed kilkudziesięciu lat. Henryk Szwejcer, przedwojenny przemysłowiec, powstaniec śląski, wielki patriota zasłużony dla Polski, po wojnie dyrektor państwowego przedsiębiorstwa, zostaje nagle aresztowany. Nagle aresztowani zostają także dwaj inni mężczyźni: Władysław Czarnecki (Marcin Czarnik) i Henryk Gerlich (Marcin Sztabiński). Cała trójka jest oskarżona o sabotaż i tworzenie związku faszystowsko-hitlerowskiego mającego na celu niedopuszczenie do wykonania Planu Trzyletniego. Wszyscy zostali skazani na śmierć i straceni. Niewinnie. Ale najważniejszym dla ubecji był Szwejcer, bo w pierwszym rzucie należało wybić polską przedwojenną inteligencję.

Cała historia "Golgoty wrocławskiej" osnuta jest wokół trzech głównych postaci: Krzysztofa, Szwejcera i ubeka Rosenbauma. Trzy diametralnie różne postaci grane przez trzech aktorów o zdecydowanie różnych środkach warsztatowych, różnym temperamencie aktorskim i różnej osobowości artystycznej współbudują dramaturgię tego znakomitego spektaklu. Nie tylko pod względem opowiadanej historii, ale również i artystycznie. Wartko, dobrze wyreżyserowany przez młodego reżysera Jana Komasę, świetnie zagrany aktorsko. Adam Ferency jako Szwejcer stworzył prawdziwą kreację. Aktor gra głównie twarzą, chwilami jest jak głaz nieustępliwy, a pozorny spokój zderzony z zakrwawioną od tortur twarzą jest tu bardziej przejmujący aniżeli jakakolwiek ekspresja w geście czy słowie. Jego przeciwieństwem jest Adam Woronowicz grający oprawcę Rosenbauma. W stołówce siada oddzielnie, jakby obmyślał metody tortur, jest drobiazgowy aż do przesady. Wydawałoby się, że to esteta, któremu przeszkadzają maleńkie okruszki chleba na stole, więc je ręką zmiata. Niby wyciszony, ale wewnątrz gotowy do torturowania swojej ofiary. W tym względzie nie ma żadnych skrupułów ani hamulców. Doskonale zagrana rola.

A przy okazji jawi się refleksja: czy ci oprawcy byli całkowicie pozbawieni uczuć? Takich jak Rosenbaum było na pewno więcej. Niewykluczone, że w okrucieństwie wobec przesłuchiwanych Rosenbaum prześcignął nawet swojego słynnego pobratymca, też zbrodniarza stalinowskiego funkcjonującego pod zmienionym nazwiskiem jako Józef Różański (lub wymiennie Jacek Różański), a naprawdę nazywał się Józef Goldberg (brat Jerzego Borejszy, czyli Beniamina Goldberga). Różański-Goldberg w latach 50. był dyrektorem departamentu śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i specjalistą od wyrywania paznokci. Ci, którym udało się przeżyć te straszliwe tortury, pozostawali kalekami do końca życia. Żyją jeszcze ludzie okaleczeni przez tego zbrodniarza, któremu także do końca życia włos z głowy nie spadł za to wszystko, co zrobił. Może warto by Scena Faktu Teatru Telewizji w oparciu o dokumenty znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej zainteresowała się również Różańskim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji