Artykuły

Ubaw po pachy z Polski 2008

Taką sztukę można było napisać tylko w Polsce! - o "Psychoterapolityce" w reż. Marcina Sławińskiego w Teatrze Powszechnym w Łodzi pisze Marta Olejniczak z Nowej Siły Krytycznej.

Z ponad dwustu tekstów nadesłanych w pierwszej edycji konkursu komediopisarskiego, zorganizowanego przez Teatr Powszechny w Łodzi, jury nie wybrało żadnego, który zasługiwałby na Grand Prix. Wynik obrad odsłania problem scen komediowych w całej Polsce, które poszukują repertuaru, łączącego w sobie aktualność problemu z tym, co w tradycji gatunku, zepchniętego na margines, czy też pozostającego w niełasce autorów - było najlepsze. W moim przekonaniu była nią gra intelektualna, która przeciwstawiała się prostej drwinie, bo komedia, jak pisał Meredith w XIX wieku, śmieje się przez umysł, jest humorem umysłu, myślącym śmiechem.

Gorzej, gdy wyzwala w widzu jedynie poczucie wyższości względem podejmowanego obrazu, zapominając o tym, że jest jego elementem. Z drugiej strony śmiech akceptujący, negujący, boski, piętnujący, powszechny zawsze odnajdował swoje miejsce w literaturze. Zdaje się, że na prapremierze "Psychoterapolityki" Dominika W. Rettingera (scenarzysty pierwszego w Polsce serialu politycznego "Ekipa") w reżyserii Marcina Sławińskiego usłyszałam każdego po trochu.

Dramat łączy elementy komedii satyrycznej, w której przedmiotem kpiny, piętnowania są zachowania życia społecznego i politycznego, silnie osadzonego we współczesnych realiach do tego stopnia, że gdy przebudzony po hipnozie January (Piotr Lakus), senator RP spyta, gdzie jest, odpowiedź: "Polska, 2008!" powala go na ziemię. Z jego ust wydobyć się może jedynie dziecięce "ja nie chce!". Jak łatwo się domyśleć, krótka replika dialogowa wywołała rechot publiczności.

A okazji do śmiechu jest wiele. Widz łatwo dostrzega najmniejszą aluzję do absurdalnych sytuacji, groteskowych wydarzeń, niezgrabnych potknięć, czy politycznych "faux pas", dobrze znanych z telewizji. I to właśnie medium, Marcin Sławiński wykorzystuje już na początku spektaklu. Krótkie projekcje filmowe swoją estetyką wyraźnie odsyłają do sejmowych relacji, prób "złapania" polityka na korytarzu w trakcie afery korupcyjnej, podszywanej "seks-aferą", czy też spotów kampanii wyborczej. Hasło CBA i trop pojawiających się korytarzy, łatwo skojarzymy z aresztowaniem Krauzego. W szybkim spojrzeniu Adama (Marek Ślósarski), który nieufnie przygląda się telefonom, widz łatwo odczytuje aluzję do nagrywanych rozmów i podsłuchów. Pojedyncze słowa, takie jak: Pół-tusk, tarcza antyrakietowa, premier-nauczyciel, donoszenie, komisja, czy całe zwroty typu "wbijanie systemu kijem", "nauczy się angielskiego, to może nikomu nie ubliży", "zaraz po nas przyjdą" są arsenałem komicznego wyolbrzymiania.

Napchana (używam tego słowa w znaczeniu etymologicznym, które tłumaczy pochodzenie słowa farsa, z fr. od słowa farcrie, napychać, tuczyć) nimi sceniczna rzeczywistość ukazuje w krzywym zwierciadle naszą ludzką, codzienną polityko-egzystencję? Obawiam się, że w najdrobniejszych, scenicznych insynuacjach, czasem wygranych subtelnie, a chwilami dość grubo, widzowie unieważniają ich komiczne precjoza na rzecz kuriozum, które przeraża, bo na scenie jawi się względem swojego prototypu 1:1. Słyszę pusty śmiech. I proszę nie posądzać mnie o moralizatorstwo, czy pouczanie, bo jestem przekonana, że widz w teatrze jest najważniejszy. Reakcja publiczności przekonała mnie, że o poważnych sprawach poważnie już mówić się nie da. Doszliśmy do sytuacji, o której bodajże wspominał Zenon Laskowik, opowiadając o swoim kabarecie w okresie PRL-u. Każde słowo czytane było jako gest polityczny. Nawet, gdy w przeświadczeniu autora było ruchem niezamierzonym.

Przydałaby się psychotera-pia. Ta sama, na która od wielu lat uczęszcza główny bohater. Satyra nie podsyła jednak gotowego, pozytywnego rozwiązania, nie leży to w jej gatunkowej dyspozycji. Łatwiej przyłożyć jest definicją farsy, której "siła i rozmach oddziaływania służą często zamanifestowaniu sprzeciwu wobec władzy politycznej". Dlatego posługuje się typowymi postaciami. Lekko nieporadnym politykiem, który musi wplątać się w romans, by zyskać w oczach współ-partyjnych i psychoterapeutą Adamem - nieco bezbarwnym kochasiem.

Chwile zatrzymam się przy kobietach. Iwona jest (Ewa Andruszkiewicz - Guzińska) niewinną sekretareczką. Jej duże okulary skrywają dwoistość natury, która szybko się ujawni, ale jej roli w budowaniu intrygi zdradzać nie będę, by nie odbierać przyjemności oglądania tym, którzy postanowią wybrać się do Powszechnego. Brygida, (w tej roli Ewa Konstanciak) w pierwszych scenach daje się poznać jako kobieta, sprawnie wydająca pieniądze męża - senatora na nowe pary butów. W rezultacie okazuje się sprytną panią bussines-women, która za sprawą jednego telefonu zażegnuje kryzys lewych kont bankowych. Nie telefonuje do polityka, wysokiego rangą, ale Kasi czy innej Małgosi, czyli jak łatwo się domyśleć żony kolejnego polityka. January zastaje premierem. Sprawdza się przysłowie o mężczyźnie-głowie i kobiecie-szyi.

Spektakl kończy projekcja multimedialna, która przywołuje na myśl reklamę z Markiem Konradem, tę reklamę Wzburzenie sceny politycznej wywołać jest łatwo, ale nie sądzę, by przez tak drobną aluzję, którą może tylko ja widzę, spektakl mógłby wzbudzić larum na skale satyry w "Tageszeitung". Choć kto wie? Może pojawi się specjalna konferencja prasowa, bo jak usłyszałam, wychodząc ze spektaklu: "Taką sztukę można było napisać tylko w Polsce!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji