"Nie-boska" w M-3
Fakt kulturowy, którego znaczenia jeszcze dzis zapewne nie ogarniamy: w naszych mieszkaniach, na naszych ekranach, jasny i logiczny wykład treści i znaczeń utworu, który nie bez racji uważany jest za najtrudniejszy w dorobku polskiego romantyzmu.
"Nie-Boska komedia" Zygmunta hrabiego Krasińskiego nie jednej scenie teatralnej przysporzyła rozczarowań, że już nie wspomnę o tomach specjalistycznych analiz, jakie wywołała. Bywała podziwiana, zwalczana, niedoceniana, zapominana, kaleczona, wreszcie regularnie grywana, lae nigdy nie stanowiłą łatwego zwycięstwa dla realizatorów, nawet jeśli zbliżała się kształtem do zamysłu autora.
Mój Boże, jakież bywały te "Nie-Boskie" ! Często wykastrowane, sprowadzone do sporu o rewolucję, do starcia hrabiego Henryka z Pankracym, jeszcze częściej bez zakończenia, w którym autor życzy sobie zwycięstwa Galilejczyka. Był koszmar - parodia w Teatrze Powszechnym przed laty (reżyseria Lidii Zamkow), była piękna suita Jerzego Grzegorzewskiego, w której wszystko było od początku pozorem, śmiercią i nierzeczywistością. Były realizacje solenne (pierwsza powojenna Bohdana Korzeniewskiego z roku 1958) i zracjonalizowane (Jerzego Kreczmara, rok 1964). Zawsze oznaczała "Nie-Boska" święto i ryzyko dla teatru.
By nie utonąć w dalekiej historii, a ograniczyć się do tej bliższej nam: we współczesnej polskiej tradycji teatralnej (tej niezbyt odległej) liczą się właściwie trzy realizacje "Nie-Boskiej": Leona Schillera (r. 1926 i 1938), Konrada Swinarskiego (rok 1965) i Adama Hanuszkiewicza {rok 1969). Wszystkie proponowały odrębne płaszczyzny "czytania" dzieła, każda co innego czyniąc jego głównym bohaterem. Monumentalna wizja arcydramatu romantycznego sprzed wojny u Schillera, ostra groteska w Starym Teatrze (Konrad Swinarski jakby oglądał dzieje Henryka poprzez dzieje autora) i dramat rodzinny w Narodowym u Hanuszkiewicza.
"Nie-Boska" zniesie wiele interpretacji, bo zniesie je każde niejednoznaczne z reguły dzieło wybitne. A ci, którzy szli do teatru na spektakl "Nie-Boskiej" wierzyli i w i e d z i e l i, że takim włąśnie ona jest. Byli przygotowani na to mniej więcej co oglądali, w bliższym lub dalszym przybliżeniu spodziewali się określonych znaczeń.
W telewizji "Nie-Boską" rzucono najdosłowniej w tłum. W tę masą odbiorców, w imieniu której feruje są wyroki, bo jest argumentem jako, że "wielomilionowa".
Upatruję w tym fakt historycznej miary. Nie dla telewizji, choć i to także. Dla nas wszystkich.
Zapowiedziano ją jako nowe słowo w sposobach kształtowania języka artystycznego telewizji - nie wiem, czy było akurat, tak bardzo nowe. Ale pochwalono się także przed spektaklem - i tu zgoda - że oto realizuje się na naszych oczach polski k a n o n kulturowy.
No właśnie. Dramat o walce sił dobra i zła, której poligonem jest człowiek, tragedia "przerabiania się na człowieka", wizyjny dyskurs o rewolucji i jej niszczących siłach i skutkach, spór o postawy, rzecz o dojrzewaniu świadomości - zawsze gorzka! - studium dekadencji starego świata "wielkich przodków" i studium narodzin epoki "nowych ludzi", którzy utopią we krwi pierwszy świat, wreszcie: jedno wielkie wyznanie wiary jako sposób na pogodzenie wody z ogniem - wszystko to, razem skupione, ważne, ważkie, najważniejsze w naszej literaturze XIX-wiecznej dostarczone w porze kolacji do naszych mieszkań, ofiarowane wręcz jako luksusowy dar.
*
Byłaby ta "Nie-Boska" wielkim nieporozumieniem na skalę wielkiej telewizji, gdyby się choć trochę nie powiodła reżyserowi.
Na szczęście okazała się zwycięstwem. Nie tylko reżysera i aktorów - artystycznym. Także zwycięstwem najszlachetniejszych intencji edukacyjnych, dowodem na to, że "można" i "trzeba" sięgać po najtrudniejsze powinności. Że te aspiracje, jeśli tylko poparte rzetelną pracą, jesli odpowiedzialnie potraktowane, muszą się sprawdzić w efektach. W każdym czasie historycznym. Na premierę telewizyjnej "Nie-Boskiej" czekaliśmy (z nią razem) okrągły rok. Oczywiście, jest nakrę cona przed 13 grudnia 81, wy jaśniam na wszelki wypadek, choć i reżyser zastrzegł to, gdzie mógł.
Zygmunt Hübner postanowił nie uronić z utworu niczego. Dostaliśmy więc po kropelce, bez przeskoków, dzieje arystokraty - poety, który rujnuje sobie żvcie swoją "innością" a przede wszystkim doszczętnie zatruwa je najbliższym. Podatny na marzenia, łatwo się zapala i daje uwieść Dziewicy - Poezji, choć ta zaprowadzi go na manowce.
Młodzieniaszek w pięknym zamku. Piękna żona, potem dziecko. I zakradająca się w to wszystko nuda. Spleen codzienny, zniecierpliwienie.
Piękny Jerzy Zelnik nudzi się gryząco, drapieżnie. Piękna Anna Dymna nie może sprostać tej lawinie egocentryzmu panicza. Bo to panicz co się zowie. Jak Siżyś Krasiński, pupilek matki, satelita ojca, generała sławnych lekkokonnych. Sekwencje z zamku hrabiego Henryka, jak kadry z teatru wobraźni, z Opinogóry
(notabene: warto tam pojechać by pooddychać - dziś jeszcze! - atmosferą otoczenia Siżysiowego, tam się w końcu nudził z Elizą Branicką tęskniąc do Delfiny, ale to później przecież, dużo później. Dwudziestojednoletni hrabicz pisząc "Nie-Boską" - rok 1833 - bałamucił się na wcale inną nutę,co innego chciał światu "sprzedać", coś wiele poważniejszego...)
Świetny to był pomysł, ten z Zelnikiem jako hrabią Henrykiem. Zwłaszcza w części "rodzinnej" "Nie-Boskiej", tak bardzo osobistej i klinicznie "romantycznej".
Orcio, chrzest, obojętność ojca, rozpacz matki. Wreszcie jej obłęd. Przekleństwo: myśl o tym, by syn "został poetą, aby go ojciec kochał i nie odrzucił kiedyś". Ojciec właśnie opuścił rodowy zamek, pogonił za Marzeniem? Wspomnieniem? Dziewicą - poezją. Kadry jak z lotu ptaka. Mgły, góry, skały. Prawdziwe plenery. Surowe. I już Mefisto - kusiciel..Piękna dziewczyna.
Skończy się to źle: kiedy hrabicz oprzytomnieje (hrabia Henryk czy hrabia Zygmunt?) będzie już po zemście żony (ofiarowanie syna poezji równa się skazaniu go na żywot niepełny, męczący, nawiedzony - hrabia Zygmunt dobrze zna gorzkie blaski takiego żywota). Będzie też po jej odejściu.
W domu wariatów żona - Dymna - doczeka się wizyty i skruchy męża. Znakomita scena, w której Maria. - Dymna nie tyle "pada ofiarą konwulsji" co celebruje - delikatnie, pastelowo - swoją śmierć. Na wieczny wyrzut dla hrabiego, na jego przebudzenie z omamów poezji i marzeń, z przeklętej "inności".
Lecą lata, Orcio - 10-latek (świetny mały Michał Podgórski) na grobie matki wyznaje ojcu, że widuje zmarłą, słyszy i widzi więcej niż inne dzieci.
Rozpacz Henryka. Ma już zmarszczki, zblazowanie ustąpiło miejsca goryczy, bardzo głęboko zapiekłej goryczy. Jerzy Zelnik coraz bardziej wygląda jak my, coraz mniej na romantycznego bohatera. Orcio ślepnie, przeznaczenie nie daje się przebłagać. Kadr po kadrze dzieje "rodzinne" Henryka, tak często brutalnie skracane na scenie. Kadr po kadrze narasta atmosfera skazania na coś, co będzie nieuchronne, bez szansy, lecz niezbędne.
Mefisto - Jerzy Trela - kusi poetę - hrabiego coraz czyściej. Wreszcie i to: orle loty, wezwanie "bądź jak przodkowie twoi" bo trzeba stoczyć walkę o człowieka.
Podszept w stronę działania. Diabli podszept. Umiera Henryk - bohater romantycznego "ja", rodzi się Henryk - "człowiek społeczny", który jest przecież mutacją swojej klasy, ale przede wszystkim - mutacją tego samego zarażonego w młodości kolejno marzeniem, uczuciem i spleenem, stricte romantycznego, wybujałego "ja".
Mefisto pokaże hrabiemu gdzie jest naprawdę pole walki. Oto rewolucja, "ludzie nowi" burzą świat Henryków. Popatrz sobie, obejrz dokładnie, opowiedz się po którejś ze stron..
Hrabia ogl ąda. Tę część "Nie-Boskiej" grywa się zawsze. Istota sprawy: rewolucja biednych i źle urodzonych. Krasiński pisze to, przypomnę, w dwa lata po Powstaniu Listopadowym, w którym udziału nie wziął, bo papa mu tego zakazał przedstawiając je w listach jako jakobińską rewoltę plebejuszy. Czy poeta uwierzył ojcu, wątpić wolno, ale - rozdarty, skompromitowany, obolały - chce bronić racji "przodków swoich". Przodków, więc ojca, o mało co nie powieszonego w Warszawie przez powstańców. Czy tylko tak jednak można wytłumaczyć genezę "Nie-Boskiej"? Także i tak, na pewno, nigdy "tylko". Hrabia Zygmunt widział w 1831 roku w Lyonie bunt tkaczy, patrzył dokładnie na siłę odwetu, na barbaryzmy - nie to chyba jednak rozstrzygnęło, że odrzucił rewolucję jako "środek uzdrawiający". Krasiński wierzył w Boga, po prostu. Jedyne panaceum na zwaśnione żywioły widział w harmonii pojednania chrześcijańskiego, poddania się losom, cierpieniu, ofierze. Często się mu zapominało to, że tak akurat widział te sprawy. Kontentowano się jego nowoczesnością, przenikliwością wizji, dostrzeganiem racji rewolucjonisty Pankracego, a pomijano fakt, że choć widział zagładę swojej klasy, chciał krzyżem odegnać nieuchronne, które owszem, trafnie przeczuwał. Skomplikowane rozdarcie, genialny konflikt wymyślony przez - pamiętajmy - dwudziestojednolatka. Tylko dwudziestojednolatka.
Obóz rewolucji w telewizyjnej "Nie-Boskiej" to nie obóz szaleńców. Rewolucjoniści to tylko replika każdego początku, który zawsze z "nicości się wyłania", najczęściej "to nicość powraca", choć bywa, że pozostaje na dłużej, okrzepnie i utrwala się aż po... nową rewolucję nowych "ludzi nowych" z nowymi przywódcami i nowymi ideami.
Marek Walczewski - Pankracy i Leonard - Jerzy Radziwiłowicz. Ten drugi gorący fanatyk, rwący się do przelewu krwi. Ten pierwszy równie gorący, ale trzymający się w ryzach. Starszy sporo, może dlatego bardziej przynależy do świata swoich równolatków (więc i Henryka) niż do zgrai Leonardowi podobnych plebejskich rewolucjonistów. Ten Pankracy Walczewskiego wie, że zwyciężyć to zaledwie tyle, co uzyskać cień szansy na n o w e. Że "pole krwi" trzeba dopiero zastąpić "nowym życiem", budowaniem. Wie jeszcze jedno, od początku: przejście od przelewania krwi do budowania nowego życia jest trudniejsze niż sama rewolucja.
Kto wie czy nie dlatego tak fascynuje go Henryk, że tamten tak straceńczo broni swojej jedynej prawdy: nie burzyć. Henryk zburzył swoje życie prywatne, uwierzył w niszczącą siłę zerwań, odejść, destrukcji. Teraz chce trwać. Trwać na straży utrwalonego. Tylko lata "utrwalonego" rodzą takie postawy, taki hart. Pankracy podziwia ten charakter, to trwanie, tę wierność. Zwyciężyć Henryka łatwo, zapomnieć nie sposób, bo tamten - wróg - chce ocaleć (wiedząc, że nie ocali) to, na czym zależy Pankracemu najbardziej: życie według zasad, materializację idei i ideałów, które żyją w postawach ich wyznawców.
Dlatego spotkanie obu, wodza rewolucji i Henryka, nie przyniesie Henrykowi upokorzeń. Tutaj moralnym zwycięzcą jest Henryk, choć racje Pankracego brzmią bardziej przekonująco. Po prostu: jeden chce burzyć, drugi bronić skazanego na zburzenie.
Obrońcy nierzadko dostaje się więcej charyzmy. Więcej legendy. Hübner nie usiłuje odwracać tych proporcji. Robi tylko wszystko, by Pankracy okazał się indywidualnością większego formatu, inteligencją bardziej przenikliwą, osobowością bardziej tragiczną. Walczewski to realizuje. Wygrywając dyskurs na zamku (w Krzeszowicach?, w Ogrodzieńcu? - tu i tam kręcono zdjęcia) u Henryka, wie już, że przegrał, przegrywa według miar uczciwych i legendarnych, heroizujących, zwykło-ludzkich.
Reszta jest dopełnieniem się losów.
Arystokraci z okopów Świętej Trójcy to tchórze i konformiści. Jak w każdej "Nie-Boskiej". Lud zwycięży. Orćio umrze. Ale Henryk przeżyje kilka dni pełnego życia. Dowodząc straconą placówką, "panując", pewny śmierci i to śmierci "z honorem", upoi się życiem, zachłyśnie. Na finał życia, owszem, ale przyzna to: d o p i e r o teraz żyje. W tych sekwencjach spektaklu (widowiska?) Jerzy Zelnik jest figurą, znakiem postawy, która musi się dopełnić. Bez wiary w zwycięstwo, ale dlatego, że "tak trzeba". I tylko to jedno: że "żyje" naprawdę teraz właśnie. Ten akcent pochodzi z tej "Nie-Boskiej"', czyżby z naszego teraz i tu ?
Śmierć samobójcza Henryka to tylko kropka nad "i". Pankracy triumfujący to Pankracy coraz bardziej przerażony perspektywami swego zwycięstwa. Finał, tak często pomijany brzmi wcale przekonująco: ten Pankracy już od dawna nie był gotów na kolejne fazy rewolucji, na rewolucję utrwalającą się, może na dalszy terror. Zobaczy więc na niebie jasność, my też, i zakrzyknie jak chciał Krasiński: Galilae vicisti!
Czy coś się skończyło? Czy coś się zaczęło? Zginęli arystokraci, owszem. To jedno. Pozostał Leonard żądny odwetu. Co dalej?
Pytania wcale nie wygasają, krzyż zobaczony przez Pankracego wcale ich nie anuluje, więcej - dopiero wyostrza. Nie idzie już o obrońców i zdrajców z okopów Świętej Trójcy. Idzie o "ludzi nowych", których autor pozostawił na placu. Bez wodza, ale przecież są. Masa, tłum. Galilejczyk oślepił tylko najmędrszego z nich, reszta jest chyba odporna na blaski z nieba.
Ba, ale reszta jest niewiadomą.
Zamiast resume: Nieokaleczone, wierne autorowi przedstawienie (wierne, rzecz jasna, duchowi, bo nie o literę chodzi) dramatu, który wciąż stawia pytania obchodzące nas, chociaż zdawało się nam długo, że to tylko wykład historiozofii prywatnej, zamknięty jako problem dla ludzi żyjących po drugiej wojnie światowej.
Przedstawienie dostosowane do percepcji widza z M-3, widza w kapciach, byle tylko zechciał pozostać przy nim kilkanaście pierwszych minut.
Że udało się to z "Nie-Boską" - prawdziwa radość. Jakby i pociecha.