Artykuły

Wyłącznie na scenie

Jego zdaniem, są ludzie, którzy teatr kochają i tacy, których kocha teatr. - Myślę, że należę do tej drugiej grupy - mówi. W filmie JÓZEF SKWARK wystąpił wiele lat temu. Zagrał tylko jedną rolę. Główną. Ale pamiętaną do dziś. Adasia Cisowskiego w "Szatanie z siódmej klasy".

W ciągu swej całej kariery pracował jako aktor, reżyser i dyrektor artystyczny w wielu teatrach. Jego debiut to właśnie rola w "Szatanie z siódmej klasy" Marii Kaniewskiej. W1960 roku. Potem jednak zniknął z polskiego kina. Nie zagrał już więcej w żadnym filmie fabularnym. Dlaczego?

Wtedy był studentem, dzisiaj jest już na emeryturze. Uśmiechnięty, pogodny, rozmowny. - Przemijanie jest rzeczą naturalną - mówi. - Bohater wypiera bohatera. Jednak zapominanie o ludziach jest przykre.

Rolę Adasia Cisowskiego w "Szatanie z siódmej klasy" zagrał blisko pięćdziesiąt lat temu. Niedawno miał okazję przypomnieć sobie te czasy. - Byłem w Łodzi. W Muzeum Kinematografii. Uczestniczyłem w wieczorze poświęconym Marii Kaniewskiej, wieloletniej pedagog, dziekanowi Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi. Była to promocja książki pani Marii wydanej już pośmiertnie. Był też pokaz filmu i moje wspominki. Spotkałem się z wieloma kolegami z łódzkich teatrów. Taki powrót do przeszłości.

Wiele osób mówiło o sentymencie do tamtych czasów. - że ten film się nie zestarzał, że oglądają go ich dzieci, że w Makuszyńskim coś jest. Młodzi ludzie tęsknią gdzieś w środku za takimi postawami.

Był to okres zuniformizowania młodzieży, agitacji socjalistycznego wychowania. - w tych okolicznościach pojawił się bohater. Zupełnie wyalienowany z tego świata, niego-dzący się na uniformizację, uśmiechnięty, szukający przygody. Z dużą atencją wobec starszego pokolenia. Trochę jakby świadomie archaiczny.

Twierdzi, że Maria Kaniewska dokonała pewnego kamuflażu. Film jest stylizowany na obraz przedwojenny. - Aby pokazać pewien model zachowań, ukrytą prawdę. I za tym poszła młodzież. Adaś Cisowski stał się bardzo popularny. Otrzymywałem tysiące listów. W "Filipince" pojawił się nawet model koszulki, którą nosiłem jako Adaś, a piosenka, "Lato, lato...", stała się przebojem. Zresztą jest dobrze znana do dzisiaj.

Wcześniej, takim pierwszym bohaterem był, zachowując oczywiście pewne proporcje i nie porównując ról, Maciek Chełmicki, wykreowany przez Zbigniewa Cybulskiego w filmie "Popiół i diament" Andrzeja Wajdy. - Potem na siłę próbowano robić wszystko, aby zapomniano o tamtej wielkiej roli. Chodziło o stłamszenie wzorca, deprecjację bohatera. W tamtych latach nie było miejsca na bohaterów wyłamujących się z wzorca - młody człowiek pod czerwonym krawatem lub uczestnik akcji "Służba Polsce". Długo jego osobę identyfikowano z Adamem Cisowskim. I dlatego, jak twierdzi,

wypadł z filmu.

Aktora czyni rola

Urodził się we wsi Balice na Kielecczyźnie. Podkreśla jednak, że tak naprawdę urodził się w Łodzi, gdyż w tym mieście znalazł się z rodzicami jako niemowlę. Tu ukończył szkołę, zdał maturę w LO im. Mikołaja Kopernika. - To był jeden z najlepszych ogólniaków w Łodzi, z łaciną, francuskim i angielskim. I wcale nie była to szkoła ekskluzywna, ale o profilu laickim. Uczyli nauczyciele przedwojenni.

Wtedy myślał o medycynie. Ale, jak dodaje, było to raczej życzenie rodziców, a nie jego. - Zawsze byłem słaby z chemii. Po maturze zdawałem jednak na medycynę. W tym samym dniu rozpoczynał się w Warszawie Międzynarodowy Festiwal Młodzieży. Miałem bilet na pociąg do stolicy, a ten egzamin na medycynę, mówiąc kolokwialnie, mi wisiał. Balowaliśmy trzy dni.

Nigdy nie przejawiał artystycznych talentów. Nie występował na akademiach w szkole, nie deklamował, to go krępowało. Kochał jednak teatr. Często chodził na różne przedstawienia. Z mamą. - Pociągał mnie ten świat. I postanowiłem zaryzykować. - Jeszcze we wrześniu, tego samego roku, przystąpiłem do dodatkowego egzaminu na wydział aktorski łódzkiej filmowki. Niestety, byłem za młody, egzamin zdałem, ale miałem siedemnaście lat. Dziekan stwierdził, że "mam się zgłosić za rok, zostanę przyjęty bez egzaminu...".

Ale po roku nikt już o obietnicy nie pamiętał. Musiał zatem zdawać ponownie. Niestety, tym razem nie zdał. Ale we wrześniu był egzamin na Wydział Reżyserski Teatrów Niezawodowych. I tu pomogły mu próby w WDK, w zespole amatorskim, w których przez rok uczestniczył jako obserwator. Ten egzamin zdał.

Rozpoczął studia. Jak mówi, to był dobry wydział. - Mieliśmy takie same zajęcia, jak na aktorskim, tyle że była jeszcze reżyseria. Kiedy po trzech latach go skończyłem, zamiast iść w świat, przeniesiono mnie na wydział aktorski. Była to decyzja kilku osób z grona pedagogicznego, które zauważyły moje predyspozycje.

Znalazł się od razu na III roku aktorstwa. Opiekunką roku była właśnie Maria Kaniewska. Zanim rozpoczęła realizację filmu, poszukiwała kogoś do głównej roli. Przewinęło się mnóstwo osób, dziś wybitnych aktorów, ale żaden jej nie pasował. Wcześniej reżyserowała już "Awanturę o Basię". - Kiedyś na zajęciach powiedziała, że wyobraża sobie mnie, gdyby zrobić ze mnie blondyna. Znała mój temperament. I zaprosiła na zdjęcia próbne.

Poszedł. Został blondynem. Jemu nie zależało na tej roli. - To było poza moim zasięgiem mentalnym. Nie wierzyłem, że mógłbym zagrać główną rolę. Ale pani Maria powiedziała: "Stop, jutro zaczynamy". Miałem zajęcia na uczelni, musieli mnie więc zwolnić.

Potem były plenery. Zdjęcia trwały dwa miesiące. - Szybko. Mieliśmy mało taśmy. W gruncie rzeczy to film teatralny, ale to jego zaleta. Był kierowany do młodego widza. Fabuła winna być jasna i prosta. Przy całej jego akademickości i smaku przedwojennego obrazu. Ale to był pewien kamuflaż, wszystko świadomie przemieszano.

Zauważa, że to, co działo się potem, absolutnie go przerosło. Nie spodziewał się takiej popularności, rozpoznawalności. - Po tym filmie i zrobieniu dyplomu zagrałem w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. To był spektakl Jadwigi Chojnackiej "Mój przyjaciel Kola". Publika waliła drzwiami i oknami, ale tylko dlatego, że grał tam "Szatan". Po przedstawieniu młodzi ludzie wołali do mnie: Adaś.

Potem otrzymał propozycję pracy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Zagrał Romea. Mówi, że było to bardzo nobilitujące. - Wciąż jednak musiałem wychodzić tylnym wyjściem. Naprawdę to mnie przerosło. Rozumiem kontekst czasów, inne bowiem były uwarunkowania. Pojawił się idol, ktoś nie z tej bajki. Bardzo mi to jednak przeszkadzało. W Poznaniu występował przez jeden sezon. Zjawił się bowiem Jan Maciejewski, który skrzyknął wiele osób z całej Polski i namówił na wyjazd do Koszalina, gdzie miał dyrektorować w Teatrze Bałtyckim. - Zjawiło się piętnaście osób. Mieliśmy poczucie tak wielkiej wspólnoty i chęci robienia teatru przy nowym, profesjonalnym prowadzeniu przez reżysera, że prowincja nic nie znaczyła. Na wejściu zagrałem Kordiana. Zainteresowanie krytyki z całego kraju było ogromne.

Wcześniej mógł zostać w Warszawie, w Teatrze Rozmaitości. Ale koledzy mówili mu, że młodzi nie mają szansy na role. - A przejście na prowincję miało charyzmatyczne znaczenie. To nie była tylko gra, ale i społecznikowskie zaangażowanie. Wielu aktorów to czuło. Dodaje, że pewnie, gdyby został w Warszawie, grałby w filmach. Gdyby...

W Koszalinie pracował przez rok. Potem całą grupą przenieśli się do Szczecina. Jan Maciejewski został tam dyrektorem teatru. Występował przez trzy lata. Nie zagrał jednak, jak mówi, żadnej wielkiej roli, teatru romantycznego, lecz tzw. repertuar. Np. Iwaszkiewicza. I wtedy sam podjął decyzję. - Poprzez "spowodowanie pewnej sytuacji" zaproponowano mi angaż w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Kierowali nim wówczas Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski. Byłem zmęczony prowincją. Miałem wrażenie, że daje siebie zbyt mało efektywnie. I nie dla publiczności, lecz dla siebie.

Do Wrocławia przeniósł się w 1966 roku. Występował tam przez dziesięć lat. Uważa, że był to chyba jego najlepszy okres twórczy, bo grał dużo nie tylko na scenie, ale także przed kamerami, w Teatrze TV. Był też pedagogiem w szkole teatralnej. Tam także zadebiutował jako reżyser. - Sporo występowałem w przedstawieniach Krystyny Skuszanki. A ona czyniła mnie asystentem. Okazało się, że jest to coś, co bardzo mnie fascynuje. I co ciekawe, w tej nowej roli zaakceptowali mnie koledzy.

Jego debiutem reżyserskim była sztuka Aleksandra Wampiłowa. - To był radziecki awangardowy dramaturg. Samodzielnie wyreżyserowałem dwie jednoaktówki. W tym spektaklu zadebiutował we Wrocławiu Zdzisław Kozień, który dzięki tej roli poszedł bardzo do przodu w swej aktorskiej karierze.

W tzw. międzyczasie Skuszanka i Krasowski odeszli do Krakowa, do Teatru im. Juliusza Słowackiego. A on rozpoczął studia na nowo otwartym Wydziale Reżyserii Dramatu. Też w Krakowie. - Byłem najstarszym studentem na uczelni. Pracowałem wtedy na etacie w Teatrze im. J. Słowackiego.

Dyplom reżyserski zrobił w 1979 roku w Białymstoku, u Jerzego Zegalskiego. - Pracowałem tam przez jeden sezon. I tam zagrałem swoją ostatnią rolę aktorską.

Kiedy otrzymał propozycję objęcia dyrekcji Teatru w Kielcach, zgodził się. Nową pracę rozpoczął w styczniu w 1980 roku. - Przeżyłem tam dwa i pół sezonu, stan wojenny i wszelkie perturbacje wynikające z konfliktów między organizacją partyjną i "Solidarnością".

Za swój sukces uważa, że w pierwszym sezonie udało mu się zaangażować dwunastu młodych aktorów. Niestety, w tamtym okresie rozpoczęto czystkę wśród dyrektorów teatrów. - Mnie już wcześniej I sekretarz partii w teatrze sugerował, abym odszedł, bo jestem bezpartyjny. Natomiast w KW usłyszałem, że zostanę, jeśli wyrzucę I sekretarza z teatru. Chcieli moimi rękami coś zrobić. Po miesiącu zostałem wezwany i rozwiązano ze mną umowę.

Uważa, że los byłego dyrektora teatru w Polsce jest parszywy. - Bo każdy szef teatru boi się, że jeśli kogoś takiego zatrudni u siebie, to niebawem go wysiuda z miejsca. Mnie, na szczęście, przygarnął Marek Okopiński, do Teatru w Toruniu. I tam reżyserowałem.

Niebawem wrócił do stolicy. Małżeństwo Krasowskich objęło bowiem dyrekcję Teatru Narodowego. I otrzymał propozycję pracy. - Skorzystałem z niej. Zagrałem kilka ról, m.in. Papkina w "Zemście" Fredry. Wyreżyserowałem również "Letników" Gorkiego. Ale kiedy teatr się spalił, zespół przeniósł się na Wolę. Ja nie. Wróciłem do Torunia, do żony, która tam została.

Byłem wolnym strzelcem.

Ale miał, co robić. Reżyserował w Olsztynie, w Łodzi, był twórcą musicalu w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. To była już nowa, zmieniona Polska, ale on nie zauważał tych zmian w swoim życiu. - W 1993 roku zadzwonił do mnie szef Departamentu Teatru w Ministerstwie Kultury. Poprosił, aby. skontaktował się z Teatrem w Koszalinie. Wojewoda chciał go zlikwidować. Ministerstwo się na to nie godziło. Przyjąłem propozycję dyrektora artystycznego, chociaż wojewoda powiedział, że nie ma pieniędzy, że mam znaleźć sponsora. Nie było to łatwe, ale się zdecydowałem.

W Koszalinie był pięć lat. Przekonuje, że był to ważny okres. - Udało mi się zbudować zespół, wyremontować budynek i zdobywać nagrody. Kiedy zimą zobaczyłem, że do teatru przyszła niewiasta, odświętnie ubrana, zdjęła botki, włożyła szpilki, wiedziałem, że mogę odejść. Zrobiłem swoje. To już był teatr, który budził szacunek.

W kraju zmieniły się władze. Wojewodą została kobieta z Połczyna--Zdroju, była szefowa regionu "S".

- W teatrze była zła atmosfera, czuliśmy, że coś jest nie tak. Pani wojewoda poinformowała nas, że dyrektorem teatru zostanie szef "S" w Teatrze. Poddałem się.

Odszedł 1 września 1998 roku.

- W Kielcach wyrzucił mnie KW, teraz "Solidarność". Taki jest los człowieka, który nie opowiada się po żadnej politycznej stronie. Paradoks, ale to koszt życiowej niezależności. Przez rok byłem na etacie reżysera z zerową stawką reżyserską. Było takie stanowisko.

I znów został wolnym strzelcem. Reżyserował w Łodzi, Olsztynie, Rzeszowie, Radomiu... W końcu trafił do Warszawy. Na stałe.

I wtedy ponownie stanął przed kamerą. Telewizyjną. Gra w serialu "Plebania". - To był przypadek. Otrzymałem rolę drugoplanową. Nie broniłem się. Wszak aktora czyni rola. A rola w serialu niesie aktora przez wiele odcinków. Ludzie żyją tą postacią.

Jego zdaniem, są ludzie, którzy teatr kochają i tacy, których kocha teatr. - Myślę, że należę do tej drugiej grupy. Teatr mnie nigdy nie odrzucił. Zawsze mnie chciał. Prawie nigdy się nie zdarzyło, abym to ja prosił o pracę. I to jest osobista satysfakcja.

Dodaje, że filmu nigdy mu nie brakowało. - Poza reżyserią odkryłem talenty pedagogiczne. Dlatego największą frajdę dawała mi jednak praca z aktorem. Zwłaszcza wtedy, gdy obsadzałem nieznanego artystę w roli, dzięki której zaczął odkrywać swój zawodowy potencjał. To jest fascynujące. Do dziś spotykam ludzi, którzy mówią, dziękuję, to dzięki panu. Spektakle, role przemijają, ale to zostaje.

Zapewnia, że gdyby dostał jeszcze propozycję wyreżyserowania jakiegoś spektaklu, to podjąłby się tego zadania. - Ale musieliby to być bardzo młodzi ludzie. Abym zmierzył się z nimi. Bo to byłoby nowe wyzwanie.

***

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania "Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji