Artykuły

Patrząc na ludzki strzęp

"Śmierć komiwojażera" w reż. Jacka Orłowskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Jacek Wakar w Życiu.

Co by się stało, gdyby ze "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera wyrzucić wszystko, czym tak bardzo ekscytują się polscy inscenizatorzy tej sztuki i jej obecni komentatorzy? Całą szeleszczącą gazetą (tą sprzed pół wieku i tą wczorajszą) publicystykę, opowieści o nędzy społecznej, różnicy klas, długach, ratach ubezpieczeniowych, procentach, prowizjach... Wszystko to, co określa się jako krytykę bezdusznego kapitalizmu, który wyciska ludzi jak cytryny, by potem wyrzucić ich na śmietnik. Czy coś w ogóle by z dramatu Millera ocalało? A i owszem. Zostałby teatr fascynujący i trudny do nazwania. Zostałaby taka jakość, jak Willy Loman o twarzy i posturze Bronisława Wrocławskiego. Sama czystość

Życie to tułaczka

To wrażenie pojawia się od chwili, gdy taszcząc dwie walizy tak ciężkie, jakby tam było całe jego zmęczenie, Loman-Wrocławski pojawia się na Scenie Kameralnej łódzkiego Teatru im. Jaracza. Nie idzie, ale na przemian człapie i niezdarnie podbiega, jakby chciał za progiem zostawić cały dzisiejszy dzień. Ale od dzisiaj dla Lomana nie ma ucieczki. Wciąż te same autostrady, zamykające się oczy o powiekach tak ciężkich, że nie pomogą żadne zapałki, znienawidzony stary samochód. Życie Willy'ego to bezustanna tułaczka, beznadziejna wędrówka, bo znane miejsca spsiały, bo ludzie widzą tylko namolnego intruza, bo z przyjemnością rzuciłby to w diabły. Na końcu drogi jest jednak światło. Na szczęście. Lampa w kuchni, ser kupiony przez Lindę, ciepła pościel. Więc może warto się męczyć, zagryzać wargi, bo przecież w końcu przyjdzie - dziś tak odległy, że wręcz nierealny -odpoczynek.

Od Wrocławskiego nie sposób oderwać oczu, choć to nie na człowieka się patrzy. Ten Loman, przy całej swej twardości, grubo ciosanej twarzy amerykańskiego farmera, kanciastych ruchach i tubalnym głosie, rozpada się w oczach. Wydaje się, jakby Wrocławski dotykał jakiejś tajemnicy aktorstwa, dostępnej tylko nielicznym. Jakby go było coraz mniej, coraz bardziej zapadał się w siebie, żeby na koniec spektaklu pozostały tylko krótkie słowa i spojrzenie niewidzących oczu. Nie, pierwsze wrażenie nie myli. Wrocławski gra Lomana, a grając go, pokazuje na scenie tylko tyle, ile jest konieczne, żeby w człowieku był człowiek. Jego strzęp. Esencję bólu, smutku i wściekłości. To, czego nigdy nie da się pominąć.

Poświęcenie i czekanie

Tak opowiedziana przez aktora i reżysera Jacka Orłowskiego historia nie potrzebuje złotych myśli: o kapitalizmie, lokatach terminowych i tym podobnych aktualnościach. Nie trzeba rozrzucać po scenie zielonych papierków, tym bardziej że, scenografia Jana Kozikowskiego odbiera światu tej "Śmierci komiwojażera" realne kontury, zaciera konkret. To mogłoby się zdarzyć gdziekolwiek. I kiedykolwiek, a gdzie się dzieje i kiedy, nie ma to najmniejszego znaczenia. Jest przecież jeszcze Linda Haliny Skoczyńskiej (na zdjęciu z Bogusławem Wroclawskim), która zachowując wyraźne ślady dawnej urody, zdecydowała się na oddanie, poświęcenie, dom i czekanie. Samotność utwardziła jej skórę, teraz to ona broni domu i męża. Jest matką i żoną. I znów niepotrzebne są konkrety i przymiotniki.

Taka opowieść, gdyby w rym tonie poprowadzić ją nieubłaganie do samego końca, miałaby siłę rażenia prawdziwej tragedii, może Greków, może, a bo ja wiem, Becketta (swoją drogą zobaczyłbym z przyjemnością, jak go grają Skoczyńska i Wrocławski). Niestety, Jacek Orłowski umknął na upatrzone bezpieczne pozycje. Zamiast bezlitośnie ciąć nierówny bardzo dramat Millera, ocalił nawet najbardziej grafomańskie tyrady. Zamiast cały konflikt i wszystkie napięcia zamknąć niemalże tylko w kręgu rodziny, zostawił prawie wszystkich, nawet najmniej znaczących bohaterów. Akcja przez to rozłazi się i zwalnia, rozbijając skondensowany jak gorzka pigułka sens aktorskiego bycia Skoczyńskiej i Wrocławskiego. Oni zaś grają między sobą i czasem jeszcze z Aleksandrem Bednarzem (wuj Ben), bo reszta aktorów topi się w słusznej nijakości dramatu Millera, podjętej ochoczo przez reżysera łódzkiego przedstawienia. Dlatego tam, gdzie dochodzą do głosu palące wtedy amerykańskie, a dziś nasze społeczeństwo bolączki, ginie prawdziwy teatr. Z tego powodu nie ma w tym spektaklu prawdziwego konfliktu Willy'ego z synami, bo tak naprawdę nie ma synów. Nie ma błagania o litość pracodawcy z powodu rzeczywistego braku tego ostatniego. To znaczy oni wszyscy są, aktorzy bardzo się starają, ale toną w magmie wiecznie aktualnych i słusznych Millerowskich sekwencji.

Jest więc "Śmierć komiwojażera" taka, jak ją sobie Miller z Orłowskim wymyślili, i jest jeszcze inna opowieść. Opowieść Wrocławskiego, Skoczyńskiej i Orłowskiego o ludzkich strzępach, które ostatkiem sił łapią oddech. O wiecznie suchych oczach kobiety, która już nie potrafi płakać, więc łzy nie przyniosą ulgi. Bo ukojenie przychodzi tylko wtedy gdy się na zawsze zamknie oczy, gdy przyjdzie niekończący się odpoczynek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji