Artykuły

Podoba mi się teraz wszystko

- Na korzyść nic się nie zmieniło. Do listy wybitnych reżyserów dopisałbym Krzysztofa Warlikowskiego, znaczących debiutów aktorskich nadal nie widzę. Było paru, którzy dobrze się zapowiadali, ale czy coś z tego wynika? Nic. Aktorzy przestają być aktorami, zajmują się wszystkim innym - mówi warszawski aktor ANDRZEJ ŁAPICKI.

MICHAŁ SMOLIS Po dwunastoletniej przerwie, od kiedy wziął Pan rozbrat z aktorstwem, zagrał Pan Hrabiego Szabelskiego w "Iwanowie" Czechowa w Teatrze Narodowym. ANDRZEJ ŁAPICKI Wykonałem numer, który może posłużyć jako przykład przyszłym pokoleniom. Jeżeli nie jesteś zadowolony z tego, co robisz - przestań występować. Dwanaście lat nie graj, potem wracasz i wtedy każdy powie: nie, on wcale nie był taki kiepski, jak myślałem. To jest moja recepta na sukces. Grałem w przeszłości bardzo dobre role, ale okazuje się, że teraz to nie ma żadnego znaczenia. Proporcje bardzo ciepłego przyjęcia, którego doznałem, z tym, co rzeczywiście zrobiłem, są żadne. Być może po prostu od dawna nie oglądano aktora tego typu i takiego rodzaju grania. Z aktorów w tak podeszłym wieku, którzy wychodzili na scenę, pamiętają już tylko Solskiego. Jeden z recenzentów napisał o mnie: "Wyszedł na scenę i już nic nie musi". To widocznie wystarczyło do pozytywnej oceny.

SMOLIS Pojawiła się również opinia, że "Łapicki w Iwanowie zagrał samego siebie".

ŁAPICKI No i co z tego?! Aktor nigdy nie wykroczy poza siebie. Tadeusz Łomnicki, który przylepiał sobie różne nosy, zakładał peruki, wrzeszczał, pluł i wyciągał flaki na wierzch, pozostawał cały czas sobą, Łomnickim. Aktor jest instrumentem dla siebie, gra sobą. Steinway pozostaje zawsze fortepianem, może wydawać najwyżej trochę inny dźwięk, w zależności od tego, kto i jaką melodię na nim wygrywa. Co to znaczy "grać siebie"? Moją biografię z życiem Szabelskiego połączyła śmierć żony. Poza tym nie mamy nic wspólnego. Oczywiście, bliski jest nam obojgu dystans do świata, ironia... Korzystam z tego przy budowie roli, nie lepię żadnej figury, która byłaby obca mojej naturze. Wyobrażam sobie, że mógłbym znaleźć się w sytuacji Hrabiego Szabelskiego - rezydenta w majątku, gdzie opowiada dowcipy. Przecież nie będę niczego przeżywał czy udawał! Dobrze, że w moim wieku nauczyłem się tekstu na pamięć. Nie jestem już aktorem, ale mogę wyjść na scenę i zagrać siebie. Okazało się, że jestem hrabią. W porządku, tylko niech wyjdzie na scenę drugi aktor i spróbuje zagrać siebie. Zobaczymy, czy będzie pasował.

SMOLIS Co się w teatrze przez te dwanaście lat zmieniło?

ŁAPICKI Wszystko. Czasem córka zaciągnie mnie na przedstawienie jako widza, ale rzadko jej się to udaje, jestem dość oporny. Teatr jest inny, nie mam wielkiej ochoty, żeby go oglądać; nie staram się też zrozumieć nowego teatru. Po co? Ja już kończę tutaj swoją sprawę...

SMOLIS Co Pana najbardziej irytuje we współczesnym teatrze?

ŁAPICKI Przede wszystkim ogromne przyśpieszenie, które obserwuję w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat w kształcie teatru. Kilka lat temu jeszcze reżyserowałem, ale dziś, kiedy otrzymuję propozycję, mam poważne wątpliwości, czy w ogóle powinienem zabierać się do tej pracy. Nie będę udawał młodszego, niż jestem, ani ścigał się z młodymi. Nie wypada.

SMOLIS W 2000 roku w ankiecie "Teatru" rozpisanej na pierwsze dziesięciolecie wolnej Polski obwieścił Pan "kompletny upadek" sztuki aktorskiej, docenił wagę dwóch reżyserów - Krystiana Lupy i Grzegorza Jarzyny. Czy teraz, po blisko kolejnej dekadzie, coś się zmieniło?

ŁAPICKI Na korzyść nic się nie zmieniło. Do listy wybitnych reżyserów dopisałbym Krzysztofa Warlikowskiego, znaczących debiutów aktorskich nadal nie widzę. Było paru, którzy dobrze się zapowiadali, ale czy coś z tego wynika? Nic. Aktorzy przestają być aktorami, zajmują się wszystkim innym.

SMOLIS Ponad pięćdziesiąt lat był Pan pedagogiem i wychowawcą studentów w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej (Akademii Teatralnej). Nie czuje się Pan współodpowiedzialny za obecny stan polskiego aktorstwa?

ŁAPICKI Nie wypieram się swoich win, ale też nikomu nie powiedziałem, że dobrze jest grać w serialu; nikogo nie namawiałem do udziału w reklamie; nikomu nie proponowałem występów w trzeciorzędnych filmach... Tylko że chęć pokazania się w tym zawodzie zwycięża rozsądek. Znam to z autopsji. Trudno jest wytłumaczyć studentom, że istnieje sztuka wyższa. Nie bardzo zresztą widzę, który teatr ją obecnie kultywuje.

SMOLIS Aktor w trakcie całej kariery może zagrać około dziesięciu ról wybitnych i bardzo dobrych, statystycznie jedną na pięć lat. Napisał Pan przed laty felieton o tej "matematyce".

ŁAPICKI Z wybitnych - najwyżej dwie, trzy role. Wspomina się Holoubka jako wielkiego aktora, ale pamięta się Gustawa-Konrada z "Dziadów" Mickiewicza. Mówi się, że Łomnicki był wybitnym aktorem, ale w pamięci pozostały role Łatki w "Dożywociu" Fredry i Arturo Ui ze sztuki Brechta. To są tak zwane role do nekrologu. Aktor powinien grać dobrze. Wybitnie? To zdarza się bardzo rzadko, na pewno on sam jako człowiek musi mieć osobowość, która przyciąga uwagę.

SMOLIS Próbowałem przygotować chronologicznie listę dziesięciu Pana najlepszych ról. Wyszło dziewięć, być może dziesiątą rolę sam Pan wskaże albo jest ona dopiero przed Panem... Proszę o pomoc w weryfikacji tej listy.

ŁAPICKI Nic już nie jest przede mną, proszę zaczynać.

SMOLIS Fred w "Ladacznicy z zasadami" Jeana-Paula Sartre'a w reżyserii Erwina Axera w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi (1948).

ŁAPICKI To nie była rola wybitna, tylko pierwsza, dzięki której zaistniałem w teatrze. Zagrałem ją tuż po klęsce w roli romantycznego kochanka w "Celestynie" Rojasa w reżyserii Leona Schillera. Nie wiedziałem w ogóle, jak tego Kaliksta mam grać, dlatego wyłożyłem się na mordę. Axer od razu zaproponował rolę Freda, ale ja w ogóle już nie chciałem grać. Właśnie się ożeniłem i poważnie myślałem o zmianie zawodu. W końcu jednak uległem, Axer ustawił mnie dobrze w tej roli i nagle wszystko się we mnie otworzyło, pokonałem barierę wstydu, zrozumiałem, co i kiedy mam robić na scenie. Byłem bardzo młodym i niewykształconym aktorem; edukacja w podziemnym PIST przydała się w niewielkim stopniu. Natrafiłem na jednego dobrego pedagoga - Janusza Warneckiego. Drugorzędny aktor, drugorzędny reżyser, drugorzędny pedagog, ale ja byłem zadowolony z tego spotkania. Widocznie dlatego, że sam byłem drugorzędnym aktorem. Warnecki wydawał lakoniczne polecenia: "Tutaj masz usiąść, teraz weź szklankę herbaty, spojrzyj w okno...". Dyktował kolejne czynności, które posłusznie wykonywałem i byłem wtedy prawdziwy. Axer w "Ladacznicy z zasadami" postąpił ze mną tak samo. Na jedną z prób zajrzał Leon Schiller i był bardzo zdziwiony, bo już mnie skreślił... Po tym sukcesie Axer namówił mnie na przeprowadzkę z całym teatrem do Warszawy i angaż do Teatru Współczesnego. Zgodziłem się, ale napotkałem opór całego zespołu, który był przeciwko mnie.

SMOLIS ?

ŁAPICKI Teatrem trzęsła grupa ludzi uznawanych za wybitnych znawców teatru, chociaż się na nim nie znali: Jerzy Kreczmar, Adam Tarn, Edward Csató. Oni mnie w ogóle nie cenili. Pierwszym amantem tego teatru był, świeżo po sukcesie "Zakazanych piosenek", Jurek Duszyński. To z nim głównie się piło wódkę; różne stare baby, które występowały we Współczesnym, kochały się w Jurku i forowały go. Zespół nastawiał Axera przeciwko mnie. Skutecznie.

SMOLIS Kolejnym przełomem było "Zaproszenie do zamku" Jeana Anouilha w reżyserii Stanisława Daczyńskiego w Teatrze Narodowym, gdzie zagrał Pan podwójną rolę bliźniaków (1956).

ŁAPICKI To było ważne osiągnięcie, ale nie wybitna rola. Jeden bliźniak był bystry i cyniczny, drugi - nieśmiały i liryczny. Opłaciła się ta zabawa, od tego momentu zacząłem otrzymywać inne ciekawe zadania w teatrze.

SMOLIS Jak Kelner Eisenring w "Biedermannie i podpalaczach" Maksa Frischa w Teatrze Współczesnym (1959) w reżyserii Axera.

ŁAPICKI Przeczytałem tę sztukę i od razu wiedziałem, że to jest rola dla mnie. Axer był zadowolony, że mnie obsadził, ale zagrałem ją dobrze tylko dlatego, że mnie nie reżyserował. Zabroniła mu tego Stanisława Perzanowska, która grała Babette. Axer chciał mnie prowadzić już od pierwszej kwestii, a wtedy ona przerwała: "Błagam ciebie, nie reżyseruj go w ogóle, on sam to dobrze zagra!". Tak też się stało, ale potem już w zasadzie nie grałem w reżyserii Axera.

SMOLIS Dwie role, w których próbował Pan przekroczyć emploi amanta: Mężczyzna w "Sposobie bycia", monodramie Kazimierza Brandysa (1965) w reżyserii Jerzego Markuszewskiego w STS-ie, i Lawrence Shannon w "Nocy Iguany" Tennessee Williamsa (1966) w Teatrze Polskim w reżyserii Aleksandra Bardiniego.

ŁAPICKI Pastora Shannona nie ośmieliłbym się zagrać bez doświadczenia "Sposobu bycia": sam na scenie przez dziewięćdziesiąt minut tragikomicznego monologu. Przygotowałem niespodziankę widzom przyzwyczajonym do moich ról amantów: zarost na twarzy, ogólne "połamanie", ale tak daleko znowu od siebie nie uciekłem. Tak samo jak w filmowym "Salcie" Konwickiego, gdzie grałem pijaka, który nie przestawał jednak być amantem. W sztuce Williamsa Bardini zmusił mnie do innego grania, pokazywania bebechów, czego nigdy nie lubiłem. Mogłem się po tej roli odważyć jeszcze bardziej i pokierować moim aktorstwem w inną stronę. Tak się nie stało. Teraz opowiem anegdotę. W filmowej adaptacji "Nocy Iguany" Johna Hustona moją rolę grał Richard Burton. W tym samym czasie w Warszawie Peter O'Toole kręcił film "Noc generałów" i któregoś dnia przyszedł na moje przedstawienie, a potem odwiedził mnie w garderobie i gratulując, powiedział: "Powiem Richardowi, jak naprawdę powinien grać tę rolę!"

SMOLIS Wróćmy do rankingu: role w przedstawieniach Adama Hanuszkiewicza: Major w "Trzy po trzy" według Aleksandra Fredry (1973).

ŁAPICKI Bardzo lubiłem tę rolę i cudowny tekst, prowadziłem całe przedstawienie. Było ono dla mnie szczególnie ważne, bo grałem samego hrabiego Fredrę.

SMOLIS Pan Młody w "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego (1974).

ŁAPICKI To była ewidentna porażka.

SMOLIS Arnolf w "Szkole żon" Molire'a (1979) w reżyserii Jana Kulczyńskiego.

ŁAPICKI Tak, to jedno z moich najważniejszych osiągnięć.

SMOLIS Radost w "Ślubach panieńskich" Fredry w Pana reżyserii na zakończenie kariery w Teatrze Powszechnym (1995).

ŁAPICKI To było zaledwie poprawnie wykonane zadanie.

SMOLIS Którą rolę pominąłem?

ŁAPICKI Do ról Eisenringa i Arnolfa dodałbym jeszcze postać Shawa w "Kochanym kłamcy" Kilty'ego (1961) w reżyserii Bardiniego. Te trzy role wystarczą do nekrologu.

SMOLIS Współpracę z Aleksandrem Bardinim cenił Pan szczególnie.

ŁAPICKI Tak, Sasza mnie lubił i rozumieliśmy się. To, co proponowałem, podobało mu się. Aktor na scenie potrzebuje akceptacji, a nie krytyki. Nie wolno go blokować. Jeżeli aktor słyszy z widowni pod swoim adresem jęki i stękania reżysera, może spokojnie iść do domu, na pewno nigdy roli dobrze nie zagra.

SMOLIS Czy na tym, między innymi, polegał Pana konflikt z Erwinem Axerem? Twierdzi Pan, że "relacja aktor-reżyser jest trudna i niejednoznaczna".

ŁAPICKI Reżyser kocha albo nie kocha aktora, idzie z nim do łóżka albo nie. Związek tych dwojga jest mocno seksualny. Axer przestał ze mną w pewnym momencie "chodzić do łóżka". Nie rozumiałem dlaczego, byłem młodym chłopcem i zamykałem się w sobie coraz bardziej. Wyjście na scenę stawało się dla mnie torturą. Grałem paskudnego Amerykanina w strasznej sztuce "Zwykła sprawa" Adama Tarna. Axer mnie udręczył na próbach, zablokował. Równocześnie bardzo chciałem zadowolić reżysera, a nie ma nic gorszego od aktora, który tego chce. Nie było co zbierać z tej roli. Jeden jedyny raz zagrałem ją dobrze, kiedy przyszedłem do teatru na strasznym kacu. Rozluźniłem się, a Erwin nareszcie był ze mnie zadowolony. Niestety, nie potrafiłem tego powtórzyć. Pobyt u Axera wspominam jak najgorzej, mimo że chyłkiem udało mi się zagrać kilka dobrych ról. Potem pokłóciliśmy się i rozstaliśmy, ja poczułem się pewnie i... wróciłem po kilku latach, bo ten sam Axer skłonił mnie obietnicami wspaniałych ról, z których potem żadnej ostatecznie nie zagrałem. Reżyserowałem i grałem na małej scenie przy Czackiego małą klasykę, ale to nie miało artystycznie żadnego znaczenia. Na początku lat siedemdziesiątych odszedłem do Teatru Narodowego, który prowadził Adam Hanuszkiewicz...

SMOLIS I właśnie tej wolty w Pana wydaniu nie rozumiem. Mam wrażenie, że swobodny stosunek Adama Hanuszkiewicza do literatury i autora różni się zdecydowanie od Pana rozumienia teatru.

ŁAPICKI Tak dużo razem w parze aktor-reżyser znowu nie zrobiliśmy, co może być częściową odpowiedzią na Pana wątpliwość. To był teatr, który miał ogromne powodzenie. Legendarna "Balladyna" z torem wyścigowym wybudowanym na widowni Teatru Narodowego była na swój sposób genialna, a przy tym pozostawała "Balladyną" Słowackiego. Nie mogę narzekać na Hanuszkiewicza, dzięki któremu na scenie Teatru Małego grałem i reżyserowałem to, co chciałem: "Wygnańców" Jamesa Joyce'a i "Tę Gabrielę..." z Ireną Eichlerówną. Mógłbym zresztą w Teatrze Narodowym nie zrobić niczego ważnego, tylko zagrać Arnolfa w "Szkole żon" Molire'a, i byłbym zupełnie usatysfakcjonowany. Tak naprawdę chciałem zakończyć karierę aktorską już po tej roli. Wkrótce potem zostałem wybrany na rektora PWST i pomyślałem sobie: koniec z tym. Przyniosłem Hanuszkiewiczowi wypowiedzenie i odszedłem z Teatru Narodowego. Na krótko zakotwiczyłem w Teatrze Dramatycznym za dyrekcji Gustawa Holoubka w stanie wojennym, ponieważ spodziewałem się, że władza może mnie wyrzucić ze stanowiska rektora. Władza jednak wyrzuciła Holoubka z teatru, trzeba było coś ze sobą zrobić, więc zaangażowałem się do Kazimierza Dejmka, do Teatru Polskiego.

SMOLIS Ten Dejmek, który odmawiał aktorowi prawa do światopoglądu (słynne zdanie "Aktor jest do grania, a dupa do srania"); o jego werbalnym okrucieństwie krążą legendy i anegdoty. Nie mogę sobie wyobrazić, jak znalazł Pan u tego reżysera niezbędną akceptację dla swojej pracy.

ŁAPICKI Z Kaziem było inaczej. Potrafił zachować się bardzo brutalnie, ale jak kochał, to kochał. Kontynuując seksualne porównanie: Dejmek brutalnie gwałcił aktora; potrafił też powiedzieć, co myśli naprawdę. Przyszedł kiedyś na próbę "Wilków w nocy" Rittnera w mojej reżyserii, gdzie grałem Prokuratora. Chwali aktorki, a do mnie mówi: "Ja tak dobrze tego przedstawienia bym nie wyreżyserował, ale zagrałbym, kurwa, lepiej. Kogo ty grasz?! Chuja jakiegoś, w ogóle nie grasz!". Wysłuchałem spokojnie reprymendy i odpowiedziałem: "Kaziu, to jest dopiero pierwsza próba generalna; przyjdź za tydzień na premierę, będę grał lepiej". "Co ty pierdolisz?!". Kazio miał rację, ja poprawiałem rolę, a po premierze usłyszałem od dyrektora: "No, teraz jest lepiej, ale coś ci powiem, kurwa. Kiedy ci to powiedziałem, tak na mnie spojrzałeś... Miałeś ciężkie ołowianie spojrzenie... Przestraszyłem się wtedy ciebie. Spójrz tak samo w Ambasadorze Mrożka na Szczepkowskiego w ostatnim akcie..." Tak też zrobiłem. Zastanawiam się, jak on to wszystko łączył: opierdalał i patrzył, jak człowiek reaguje, co z tej reakcji potem wynika... To był najlepszy dyrektor teatru, jakiego spotkałem. W jego teatrze wszystko było na swoim miejscu - tak jak to sobie wyobrażałem, kiedy zaczynałem pracę w zawodzie. W Teatrze Polskim zastał mnie przełomowy rok 1989, kiedy zostałem posłem z ramienia "Solidarności" i wyszedłem z teatru, za co Dejmek mnie zresztą strasznie opieprzył. Właściwie mogę unieważnić całe granie w latach osiemdziesiątych, ale w Teatrze Polskim u Dejmka wyreżyserowałem "Śluby panieńskie" Fredry, jedno z moich najlepszych przedstawień, z wybitną rolą Anieli - Joanny Szczepkowskiej. Dejmek przyszedł, popatrzył i długo milczał. "Sami nie wiecie, co wam wyszło..." - wydusił w końcu. Był zachwycony tym, że aktorzy grali sam tekst. Poustawiałem tylko sytuacje, wejścia z lewej i wyjścia z prawej. Cała reżyseria to zwyczajne zawracanie głowy...

SMOLIS Kiedy objął Pan dyrekcję Teatru Polskiego (lata 1996 - 1998), zadeklarował Pan, że uczyni to miejsce domem Fredry. Najgłośniejszą premierą była "Zemsta" w Pana reżyserii z gwiazdorską obsadą w 1998 roku.

ŁAPICKI Cześnik - Daniel Olbrychski, Milczek - Ignacy Gogolewski, Podstolina - Grażyna Barszczewska, Papkin - Damian Damięcki, Dyndalski - Wiesław Michnikowski... Dobra obsada to ponad połowa sukcesu. Zaraz po tym przedstawieniu oddałem dyrekcję Teatru Polskiego. Na premierze podeszła do mnie Maja Komorowska i szepnęła do ucha: "To jest genialne! Natychmiast stąd uciekaj!". Posłuchałem jej. Ta "Zemsta" była radosna, słoneczna. Na pierwszej generalnej elektryk spytał mnie: "Panie dyrektorze, jak palimy?". "Proszę zapalić wszystkie reflektory, które Pan ma! Tylko na sam środek sceny, byle nie po ścianach!" Kurtyna poszła w górę, zaświeciło słońce, aktorzy byli w dobrych humorach i... samo poszło.

SMOLIS Fredro jest bez wątpienia dla Pana najważniejszym autorem. Czy można jednak dziś grać Fredrę? Część krytyki uważa, że stary Fredro już nie przystaje do naszego świata, nie mieści się we współczesnym teatrze.

ŁAPICKI Rozważam w tej chwili reżyserię jednego z Fredrowskich arcydzieł, ale szczerze przyznaję, że sam zaczynam przychylać się do tego zdania. Coś się stało w ciągu ostatnich dwóch - trzech lat... Nie bardzo wiem, jak dziś grać Fredrę. Musiałbym genialnie obsadzić, aktora w aktora... Wykonawcy powinni być młodzi, ale młodzi nie są przekonujący w rolach fredrowskich, to jest bardzo trudne zadanie. A w jakich dekoracjach grać Fredrę? Polski teatr słynął ze scenografii, ale te czasy dawno się skończyły. Dziś na scenie królują druty, siatki; w miejsce kostiumów - szmaty z second-handów. Każdy aktor może wyjść

na scenę we własnym ubraniu i widz nie zauważy różnicy. Fredro wreszcie jest teatrem słowa, który dzisiaj nie bardzo się liczy, jeżeli w ogóle już nie zaginął. Jak w takich warunkach grać Fredrę? W jakiej sprawie?

SMOLIS Odeszliśmy od Pana aktorstwa. Czy nie było tak, że kiedy z racji wieku stopniowo wyzwalał się Pan z emploi amanta, paradoksalnie zaczął Pan odchodzić od zawodu?

ŁAPICKI Kiedy Szabelski też jest amantem, on nieomal żeni się z Babakiną, którą gra Ania Seniuk! To emploi nadal mi towarzyszy w wieku lat bez mała osiemdziesięciu pięciu!

SMOLIS W opisywaniu Pana aktorstwa używano określenia "lekki amant".

ŁAPICKI To właśnie było moje emploi, w którym byłem najlepszy! Orkiestra jest dobra, kiedy są dobrzy: pierwszy skrzypek, drugi skrzypek, flecista; wreszcie ten, który uderza jeden raz na trianglu podczas całego koncertu. Dlaczego amant miałby sobie zapuścić brzuch, dokleić brodę i udawać kogoś innego? Wiem, że słowo"amant" brzmi jak wyzwisko, sugeruje ograniczenia, ponieważ amant nie jest aktorem tragicznym.

SMOLIS Amant, jak wskazuje nazwa, osoba skupiona na sprawach miłości...

ŁAPICKI To bardzo dobrze, przecież to są ważne sprawy w życiu.

SMOLIS Nie żałował Pan czasem, że przypadło Panu takie emploi?

ŁAPICKI Nigdy. Zawsze byłem zadowolony. Po latach mogłem zrobić z tego karykaturę w "Szkole żon". Grałem Arnolfa bez charakteryzacji, a byłem jeszcze wtedy w sile wieku. Tragedia Arnolfa polega na tym, że Anusia go nie chce, bo woli młodszego. Wcale nie dlatego, że Arnolf jest gruby, obrzydliwy i się ślini... Ta rola chyba naprawdę dobrze wyszła.

SMOLIS Po czym aktor poznaje, że dobrze zagrał?

ŁAPICKI Wie, czuje to w środku, kiedy rozchodzi się charakterystyczne ciepło. Wie, że w momencie, kiedy dobrze gra, wolno mu zrobić na scenie wszystko. Może nic nie mówić, może siedzieć, może wstać... jest. Jego stan automatycznie przenosi się na widownię, ona to czuje.

SMOLIS Podkreśla Pan w publicznych wypowiedziach znaczenie tradycji w teatrze, wspomina wielkich polskiej sceny, których zdążył na niej jeszcze zobaczyć. Czy czuje Pan szczególne powinowactwo z którymś z nich?

ŁAPICKI Jestem "nieślubnym synem" Jerzego Leszczyńskiego. To powiedział kiedyś Erwin Axer, któremu można różne rzeczy zarzucić, ale nie brak inteligencji. Leszczyński to był właśnie typ lekkiego amanta, grał cały repertuar fredrowski i to nas łączy.

SMOLIS Grał też poważne role...

ŁAPICKI Na swoje nieszczęście. Kazimierz Kamiński obsadził kiedyś Józefa Węgrzyna w roli Fausta, a Leszczyńskiego - Mefista, zamiast odwrotnie. Węgrzyn był urodzony do Mefista, a Leszcz jeszcze dałby sobie od biedy radę, grając Fausta... Obaj się wyłożyli. Aktor-instrument ma w sobie kilka strun. Jeżeli figura, która ma grać, odezwie się na jednej z tych strun, to znaczy, że ta rola jest dla niego. Ja nie mam w sobie w ogóle struny romantycznej, dlatego poległem w "Celestynie" Rojasa. Nigdy już potem nie grałem w romantycznym repertuarze, wiedziałem, że to nie jest dla mnie. Nie mam w sobie tego ognia,

wstydzę się tych uniesień. Jest to rodzaj zawodowego kalectwa, ale dzięki tej świadomości mogłem się od razu programowo ograniczyć - do siebie oczywiście.

SMOLIS Przez wiele lat był Pan w szkole teatralnej łącznikiem z tradycją, ćwiczył Pan tam ze swoimi studentami sceny z Fredry. W ostatnich latach kariery pedagogicznej zamienił Pan hrabiego Fredrę na starą komedię i farsę francuską: Henri Becque'a, de Flersa i Caillaveta. Wybór Fredry był zrozumiały, ale nie pojmuję wyboru zakurzonego francuskiego bulwaru.

ŁAPICKI Fredro mnie już znudził, zdecydowałem się na lekki francuski repertuar, ponieważ go lubiłem i dobrze się w nim czułem jako aktor, pracowałem nad nim zresztą w początkach mojej kariery pedagogicznej, w latach pięćdziesiątych. To było, jak na tamte straszne czasy, wywrotowe przedsięwzięcie. Tutaj buduje się socjalizm, a na scenie gramy arystokratów i do tego jest śmiesznie. Oczywiście, artystycznie te sztuczydła są bezwartościową rupieciarnią, ale mogą być również wspaniałą nauką, ćwiczeniem sztuki dialogu, która zanika we współczesnym dramacie i teatrze. Dziś już pewnie nie dotykałbym tego repertuaru. Jeżeli zastanawiam się nad sensem grania Fredry... Ja, którego Bardini nazwał

"strażnikiem Fredry", teraz się go wyrzekam... Chwała Bogu, że mam jeszcze oko, które dostrzega zmiany wokół.

SMOLIS Nie przemawia przez Pana rozgoryczenie?

ŁAPICKI Przy całym moim krytycyzmie wobec niektórych współczesnych zjawisk nie głoszę, że dawniej było lepiej, bo coś mi się kiedyś podobało, albo że byłoby dobrze, gdyby było tak, jak kiedyś. Uważam, że dzień dzisiejszy ma rację, nawet jeżeli ja tej racji nie rozumiem. Mnie się to nawet podoba, a właściwie podoba mi się teraz wszystko, łącznie z moim wiekiem. Osiągnąłem spokój, to jest najlepszy okres mojego życia. Sam sobie też się podobam, odrzuciłem wszystkie niepotrzebne obciążenia i... jestem. Dlaczego zatem, kiedy wychodzę na scenę, miałbym udawać kogoś innego?

Andrzej Łapicki - aktor, pedagog, reżyser. Pracował m.in. w Teatrze Współczesnym, Teatrze Narodowym, Teatrze Polskim. Wykładowca warszawskiej PWST (jej rektor przez trzy kadencje). W latach 1989-1996 prezes Zarządu Głównego ZASP. W latach 1996-1999 dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Warszawie. Autor zbiorów felietonów: "Przed lustrem" (1983) i "Rekwizytornia" (2004).

Michał Smolis - pracuje w Archiwum Artystycznym Teatru Narodowego; współpracuje z "Nową Kulturą" - dodatkiem "Dziennika".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji