Artykuły

Ciało przeciw ciału

"Versus. W gęstwinie miast" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku, dodatku Kultura.

"Versus" z Teatru Nowego to drugi krakowski spektakl, w którym teatr dobiera się do skondensowanej w sztukach Brechta wściekłej energii życia.

"Versus" jest okrojoną do czwórki bohaterów adaptacją "W gęstwinie miast", jednego z wczesnych dramatów Brechta. Ameryka, Chicago, rok 1912.

Chiński bogacz Schlink (Tomek Szuchart) i biedak Garga (Tomek Nosiński) toczą ze sobą irracjonalną walkę. Nie wiadomo, dlaczego zaczął się ten pojedynek, kim lub czym jest przeciwnik. Może to starcie jest substytutem homoseksualnego związku, może rywalizacją samców alfa albo eksplozją rasowej nienawiści. Żółty człowiek, który chce być białym, staje naprzeciw białego człowieka, który chce być czarnym. Krakowski reżyser wkłada ich pojedynek w ramy wrestlingowego pokazu na ringu. W uwerturze cytuje zachwyty autora nad tą dyscypliną. Bo Brecht ceni wolnoamerykankę za to, że jest sportem wyreżyserowanym. Pojedynek zmienia się w studium zadawania bólu przeciwnikowi i sobie. Sztukę jego udawania. Stąd już bardzo blisko do teatru.

Rychcik uruchamia aktorów pod dyktando terminów sportowych. Odkrywa w nich głód zwarcia, kontaktu. Zasady wolnoamerykanki zakładają, że nie ma żadnych zasad. Nikt nie chowa się za podwójną gardą, ale idzie od razu na zderzenie czołowe z przeciwnikiem. W "Versusie" znajdziemy zarazem metaforyczny i dosłowny obraz międzyludzkiej bijatyki. Garga versus Schlink. Czyli licytacja na ból i upokorzenie. Kto więcej wytrzyma, kto więcej zniesie. Samozwańcze gwiazdy amerykańskiego wrestlingu stają się zabójcami, ich kobiety kurwami z samego dna rynsztoka. Każda scena jest grana na tle różowej kotary. Jesteśmy w cyrku, a może w burdelowym buduarze. Monologi i dialogi bohaterów mają charakter fizycznego popisu, sztuczki, etiudy sprawnościowej. Pokazu mięśniowej mody. Chłopaki wbiegają na scenę w tenisówkach, T-shirtach i spodenkach gimnastycznych. Dziewczyny w butach na szpilkach i pończochach, pozasłaniane kilkoma parami kolorowych majtek. Fiksują swoje spojrzenia w jakimś punkcie przestrzeni nad głowami widzów, mają na twarzach grymas szczęścia: męski uśmiech idioty z reklamy, wyszczerzony zachwyt w zębach modelek z folderów. W uwerturze do spektaklu Natalia Kalita (Mary) wykrzywia się cała i naciąga, jakby chciała zdjąć swoją skórę przez głowę, pokazać nam, co siedzi w środku jej bohaterki, pośród czerwonego mięsa i elastycznych tkanek. W jednej ze scen-popisów Kalita okłada się pięściami po twarzy, póki jej policzki nie staną się czerwone. Jak kobieta-robot myje podłogę w na poły zmechanizowanym, na poły seksualnym układzie. Kiedy wybrzmi do końca skoczny muzyczny podkład, usłyszymy, że charczy jak zdychające zwierzę. Anna Gorajska (Jane) wiruje w powietrzu obracana przez kolegę aktora, jakby była połamanym drewniamym skrzydłem, spada na podłogę jak stara walizka z pawlacza. Ale potem śpiewa a cappella piosenkę Kaliny Jędrusik "Ratunku, na pomoc ginącej miłości! SOS!". Naga dziewczyna stoi przy mikrofonie z zasłoniętymi oczami. Skoro ona nie widzi nas, to i my nie widzimy jej nagości. Tak odważnie nie grała jeszcze żadna dziewczyna w Krakowie. Dotychczasowe liderki Marta Ojrzyńska i Katarzyna Warnke powinny zobaczyć odwagę Kality i Gorajskiej. Teatralna odwaga to nie tylko nagość, eksces i prowokacja, chodzi o sposób myślenia o ciele aktorki, skalę "manekinizacji" kobiety na scenie. W ich grze jest ekspresja i rozpacz aktorek porno, którym ktoś odebrał seksualny kontekst, wyuczone gesty i chwyty, gadżety i partnerów. Została sama esencja. Ciało umieszczone w niewidzialnej maszynie tortur.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji