Buffalo Bill
DZIKI Zachód. Legenda i surowa prawda. Kowboje. Indianie. Szaleńcze pościgi. Nie wysychające źródło tematów do westernów oglądanych z zapartym tchem przez widownie kinowe. A pod powierzchnłą egzotycznych i sensacyjnych często bardzo efektownych, rozgrywanych w pysznej scenerii obrazów, kryje się dramat indiańskich szczepów w Amaryce Północnej, przegrywających w nierównej walce z białymi, nie przystosowanych do innych warunków życia niż te, do których przywykli z dziada pradziada, spychanych do rezerwatów, praktycznie wypartych z normalnego życia.
Od czasu do czasu można przeczytać w prasie dzisiejszej o próbach buntu Indian, o tym, że gubernatorzy ślą posiłki, aby wesprzeć w akcji policję lokalną. Na tej ciemnej karcie w historii Stanów Zjednoczonych (druga to problem Murzynów) współczesność dopisuje nowe fakty.
Jeden z aktów tego dramatu, walki na śmierć i życie, rozgrywał się w drugiej połowie XIX wieku. Do tamtych lat, które stale odbijają się nieprzebrzmiałym echem, nawiązuje sztuka pisarza amerykańskiego, urodzonego w Nowym Jorku Arthura Kopita. Jej tytuł w oryginale brzmi "Indianie".
Światowa premiera odbyła się nie w Stanach Zjednoczonych, lecz w Londynie na scenie Aldwych Theatre w wykonaniu Royal Shakespeare Company. W rok później wystawiono "Indian" w Waszyngtonie.
Teatry poczytują sobie zwykle za honor (a jest to również ich obowiązek) wprowadzanie na afisz nowości z repertuaru obcego. Przez kilka lat żadna z naszych scen nie połakomiła się jednak na ten utwór 37-letniego dziś autora. Sięgnął po "Indian" dopiero" warszawski Teatr Powszechny, który po wieloletniej przerwie związanej z modernizacją, od stycznia tego roku zdobywa znowu łaski stołecznej publiczności. Przyzwyczaja się ona do tego, że znów chodzi się na Pragę na przedstawienia.
Teatr od początku chce być wierny swej nazwie, dawać pokrycie noszonemu przymiotnikowi. Zaczął od repertuaru rodzimego - żarliwej w treści i dynamicznej w formie "Sprawy Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej, jednego z najciekawszych dramatów politycznych w dziejach naszej dramaturgii. Potem zwrócił się ku starożytności, w myśl słusznego założenia, że trudno wyobrazić sobie teatr powszechny bez sięgnięcia do jego źródeł i wystawił "Ptaki" Arystofanesa. Z niepełnym sukcesem. Teraz pokazał polską prapremierę "Indian" - pod zmienionym tytułem "Buffalo Bill" - która przynosi, powiedzmy to od razu, wiele niedosytów. Począwszy od portretu tytułowego bohatera, o którym Melchior Wańkowicz napisał w "Pępku Ameryki": "Buffalo Bill był bohaterem młodzieży całego świata. Za moich uczniowskich czasów zeszyty z jego przygodami były sprzedawane w kioskach ulicznych na równi z przygodami Nata Pinkertona i naśladownictwami Sherlocka Holmesa".
Malownicza to postać, bohater kilkuset książek. Pracował w legendarnej poczcie konnej. Miał niezwykłe przygody jako wywiadowca w czasie Wojny Domowej. Był niezrównanym strzelcem bawołów i stąd jego przydomek Buffalo. Tropił Indian jako przewodnik oddziałów. Walczył z plemionami Siuksów i Komanczów. A potem stworzył ogromną trupę objazdową, w której znaleźli się pospołu... weterani walk z obu stron - autentyczni Indianie, traperzy, kowboje zjednoczeni w wielkim "Widowisku z Dzikiego Zachodu".
Do tego osobliwego widowiska nawiązuje w sposób ironiczno-satyryczny sztuka i warszawska inscenizacja "Buffalo Billa"-Teatr w teatrze, czyli sparodiowane urywki tego widowiska, zostały zderzone bezpośrednio ze scenami o treści niemal dokumentalnej, jak np. pertraktacje pomiędzy białymi i Indianami.
Wszystkiego tego słucha się jednak na zasadzie: Znacie? Znamy. No to posłuchajcie. Autor, a za nim teatr ślizga się po powierzchni. Wydaje się traktować temat jak żongler. Brak mu silnych argumentów, które przemawiałyby swoją logiką do racjonalistów. Nie pobudza też emocji. Dwoistości natury Buffalo Billa, który z jednej strony z sentymentem uchyla kapelusza i klęka nad zabitym Indianinem, a z drugiej wytacza racje, które usprawiedliwioją kroki jego rządu, bo z nim jest powiązany, też autor nie potrafił uzasadnić w sposób wiarogodny. Bardziej to wszystko przypomina beztroską literaturę komiksową niż prawdziwy dramat Indian i kowboja.
Teatr zapewnił "Buffalo Billowi" bogatą i efektowną oprawę i świetnych aktorów, których doprawdy szkoda. Forma przerosła treść. Nie dziwię się teraz, że sceny nie kwapiły się, aby zdobyć "Indian" dla siebie.